Tajemniczy ogród/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Tajemniczy ogród
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Włodarkiewiczowa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX.

«NADESZŁA CHWILA».

Po doktora Cravena posłano naturalnie zaraz rano po napadzie nocnym Colina. Wzywano go zawsze zaraz, ilekroć taki napad miał miejsce; za każdym zaś razem, gdy przyjeżdżał, znajdował bladego, wymizerowanego chłopca, leżącego na łóżku, wstrząsanego łkaniem, nadąsanego i tak zdenerwowanego, że za lada słowem gotów był wybuchnąć nowemi łzami. W rzeczy samej dr. Craven nie znosił tych niemiłych wizyt. Dlatego przybył tym razem do Misselthwaite dopiero po południu.
— Jakże się ma? — spytał pani Medlock podrażniony. — Pękną mu kiedy naczynia krwionośne w takim napadzie. Cała choroba tego chłopaka to histerja i brak panowania nad sobą.
— Więc panu doktorowi powiem — odparła pani Medlock — że pan doktór oczom swoim nie będzie chciał uwierzyć. Otóż ta nieprzyjemna, niepozorna dziewczynka, równie dziwaczna i nieznośna, jak on sam, poprostu czary na niego rzuciła. Jak ona to zrobiła, to trudno zrozumieć. Bóg widzi, że niema nawet na co spojrzeć, nie słychać jej, by się odezwała, a jednak zrobiła to, czegoby nikt z nas zrobić nie śmiał. Dziś w nocy wpadła na niego zupełnie jak dziki kot i nogami na niego tupała, i kazała mu natychmiast przestać krzyczeć — a tak go jakoś przeraziła, że i ucichł, a dzisiaj po południu — — ale niech pan doktór wejdzie i sam zobaczy. Zupełnie nie do wiary.
To, co dr. Craven ujrzał, gdy przestąpił próg pokoju swego pacjenta, zdziwiło go istotnie bardzo. Gdy pani Medlock otworzyła drzwi, usłyszał śmiechy i chichotki. Colin siedział na sofie, ładnie ubrany, a siedział zupełnie wyprostowany i oglądał obrazki w jednej z książek przyrodniczych, rozmawiając z ową niepozorną, niemiłą dziewczynką, którą w tej chwili trudno było nazwać niemiłą, tak jej twarzyczka promieniała radością.
— Widzisz te długie, wijące się, niebieskie? Tych jest dużo — mówił Colin. — To są Delphinium.
— Dick mówi, że ostróżki, wyhodowane sztucznie — wołała Mary. — Już ich jest pełniusieńko.
Naraz ujrzeli dra Gravena i zamilkli. Mary siedziała cicho, Colin był zły.
— Zmartwiłem się, słysząc, żeś był chory dziś w nocy, moje dziecko — odezwał się dr. Craven, trochę zdenerwowany. Był on wogóle dość nerwowy.
— Czuję się teraz lepiej, o wiele lepiej — odparł Colin wyniośle, jak młody radża. — Jutro, lub za dwa dni, jeśli będzie ładnie, wyjadę w moim fotelu do ogrodu. Potrzeba mi świeżego powietrza.
Dr. Craven usiadł przy nim, badał puls i przyglądał mu się uważnie.
— Dobrze, ale musi być bardzo ładnie i ciepło — powiedział — i musisz bardzo uważać na siebie, by się nie przemęczyć.
— Świeże powietrze mnie nie zmęczy — odparł młody radża.
Ponieważ zdarzało się niejednokrotnie, że tenże sam młody panicz wrzeszczał wniebogłosy z wściekłości i upierał się, że na powietrzu zaziębi się i umrze — przeto nic dziwnego, że doktór się nieco zdziwił.
— Myślałem, że nie lubisz świeżego powietrza — powiedział.
— Nie lubię, jak jestem sam — odparł radża — ale moja kuzynka wyjdzie razem ze mną.
— No, i oczywiście pielęgniarka? — poddał dr. Graven.
— Nie, pielęgniarka w domu zostanie — rzekł tak wyniośle, że Mary mimowoli przypomniało się, jak wyglądał młody książę hinduski w swojej szacie, naszywanej drogiemi kamieniami, i z ogromnemi rubinami na ciemnych rękach, któremi znak dawał, ilekroć rozkazywał służbie zbliżyć się do siebie z pokłonami, by rozkazy im wydawać.
— Moja kuzynka wie, jak się ze mną obchodzić. Zawsze mi jest lepiej, ilekroć ona jest ze mną. Ostatniej nocy pomogła mi bardzo. A jeden silny chłopiec będzie pchał mój fotel na kółkach.
Dr. Craven przeląkł się nie na żarty. Kto wie? Jeśli temu anemicznemu, histerycznemu chłopcu uda się wyzdrowieć, natenczas on sam straci na zawsze nadzieję odziedziczenia Misselthwaite; lecz doktór, jakkolwiek słabego charakteru, nie był jednak człowiekiem bez sumienia i nie chciałby, aby Colin znaleźć się mógł w istotnem niebezpieczeństwie.
— Dobrze; lecz ten chłopiec musi być silny i staranny — powiedział. — No, i koniecznie muszę się dowiedzieć pewnych o nim danych. Kto on? Jak się nazywa?
— To Dick — przemówiła nagle Mary. Zdawało jej się, że ktokolwiek zna wrzosowisko, ten oczywiście nie może nie znać Dicka. I nie myliła się. Dostrzegła zaraz, że twarz dra Craven’a rozpogodziła się uśmiechem.
— Ach! Więc to Dick! — powiedział. — Jeśli to Dick, to już mogę być o ciebie spokojny. Silny on i sprężysty, jak te małe koniki stepowe.
— A przytem jest rzetelny — odezwała się Mary gwarą. — To najuczciwszy, najrzetelniejszy chłopiec w Yorkshire. — Mówiła przytem gwarą Dicka i zapomniała się.
— Czy to od Dicka nauczyłaś się tak mówić? — spytał dr. Craven, śmiejąc się szczerze.
— Uczę się tego tak samo, jakbym się uczyła po francusku — chłodno odparła Mary. — To to samo, co gwara tubylcza w Indjach. Ludzie zdolni starają się jej nauczyć. Mnie się tutejsza gwara podoba i Colinowi również.
— No, dobrze, dobrze — rzekł doktór. — Jeśli was to bawi, to sobie mówcie — szkody wam to nie zrobi. Colinie, czy w nocy zażywałeś brom?
— Nie — odpowiedział Colin. — Najpierw nie chciałem zażyć, a potem Mary mnie uspokoiła i uśpiła, opowiadając mi przyciszonym głosem o tem, jakie wiosna w ogrodzie cuda czyni.
— To pochlebne dla Mary — rzekł dr. Craven, coraz więcej zdumiony, spoglądając na nią zukosa, zaś panna Mary cichutko siedziała na krześle, zapatrzona obojętnie w dywan. — To widoczne, że ci dużo lepiej, lecz nie wolno ci zapominać...
— Właśnie, że chcę zapomnieć — przerwał znów młody radża. — Kiedy sam tu leżę i rozpamiętywam, to zaczyna mnie wszystko boleć, i myślę o rzeczach takich, od których muszę płakać i krzyczeć, bo tak ich nienawidzę. Gdyby był gdzie blisko jaki doktór, któryby mi kazał zapominać, zamiast pamiętać, to chciałbym, by go do mnie sprowadzili. — I zrobił ruch ręką, która w tej chwili powinna była być pokryta rubinami. — Kuzynka moja pomaga mi dlatego, że przy niej zapominam.
Nigdy jeszcze wizyta dra Craven’a po napadzie nie była tak krótka; zwykle zmuszony bywał zostać i przedsiębrać wiele różnych zabiegów. Tego popołudnia nie przepisał żadnego nowego lekarstwa, żadnych nie dał zleceń, i oszczędzono mu scen nieprzyjemnych. Był bardzo zamyślony, gdy schodził ze schodów, a pani Medlock zauważyła, że był bardzo zakłopotany, gdy z nią w bibljotece rozmawiał.
— No, prawda, panie doktorze, że to nie do wiary? — rzekła nieśmiało.
— To pewna, że zaszedł zwrot w całej sprawie — odparł doktór. — A nie można zaprzeczyć, że teraz znacznie mu lepiej.
— Myślę, że Zuzanna Sowerby ma rację — mówiła pani Medlock. — Wczoraj zatrzymałam się u niej, jadąc do Thwaite, i pogawędziłyśmy trochę. A ona powiedziała tak: — No, dobrze, Saro Anno, być może, że ona nie jest dobra i może nieładna, ale zawsze to dziecko, a dziecko ciągnie do dziecka. Zuzanna Sowerby i ja chodziłyśmy razem do szkoły.
— To najlepsza pielęgniarka, jaką znam — rzekł dr. Craven. — Jak tylko ona jest gdzie przy chorym, to zgóry wiem, że mój pacjent wyzdrowieje.
Pani Medlock uśmiechnęła się błogo. Kochała Zuzannę Sowerby.
— Ona tak potrafi dobrze wytłumaczyć każdemu swoje myśli — trzepała dalej. — Dzisiaj całe rano rozmyślałam nad jedną rzeczą, którą mi wczoraj powiedziała. Mówi mi tak: — Razu pewnego, gdy strofowałam dzieci za to, że się pobiły, powiedziałam im tak: «Jakem była w szkole, to mnie na geografji uczyli, że ziemia ma kształt pomarańczy, a zanim skończyłam dziesięć lat, doszłam do przekonania, że cała pomarańcza do nikogo nie należy. Nikt nie ma na własność więcej nad ten kawałek, na którym żyje, a czasem to się także zdaje, że niema miejsca dla wszystkich. I niech nikt z was nie waży mi się myśleć, że cała pomarańcza do niego należy, bo tak nie jest — a nie przekonacie się o tem inaczej, jak tylko wtenczas, kiedy was kto mocno potrąci». Otóż dziecko od dziecka się uczy, że niema sensu chcieć sobie zagrabić całą pomarańczę ze skórką i ze wszystkiem. Jakby tak kto chciał zrobić, toby i pestek nie dostał, a choćby je i dodostał[1], to zbyt one gorzkie, by je można zjeść.
— To rozumna kobieta — rzekł dr. Craven, nakładając płaszcz.
— Tak, tak; umie ona wyrazić swoje myśli — kończyła pani Medlock, kontenta ogromnie. — Nieraz jej mówiłam, że gdyby była inna i nie mówiła taką rozwlekłą gwarą, to powiedziałabym, że jest bardzo inteligentna.

—  —  —  —  —  —  —  —  —  —  —  — 

Następnej nocy Colin spał bez przebudzenia, a gdy rano oczy otworzył, leżał cicho i uśmiechał się, nie wiedząc nawet o tem — uśmiechał, bo było mu tak jakoś dziwnie dobrze. Przyjemnie mu było, że się obudził, przewracał się i przeciągał z poczuciem, że mu jest dobrze. Miał uczucie, że prysły jakieś cienkie, niewidzialne nici, które go dotąd trzymały na uwięzi. Nie wiedział o tem, że dr. Craven byłby powiedział, że nerwy jego uspokoiły się i wypoczęły. Zamiast leżeć, patrzeć na sufit i żałować, że się obudził, jak to dawniej bywało, miał Colin głowę pełną planów, jakie układał z Mary dnia poprzedniego, pełną obrazów ogrodu i Dicka, i jego zwierzątek. Tak miło było mieć o czem myśleć! Nie leżał tak więcej nad dziesięć minut, gdy posłyszał tupot nóżek na korytarzu, i Mary stanęła pod drzwiami. W sekundę potem była w pokoju, podbiegła do łóżka, przynosząc z sobą prąd świeżego powietrza, przesyconego wonią wiosennego poranka.
— Byłaś na dworze! Byłaś — prawda? Znów tak pachniesz listkami i świeżością — wołał Colin.
Mary biegła szybko, włosy miała rozplecione, rozwiane i cała jaśniała i promieniała radością, a twarzyczka była zaróżowiona.
— Tak cudnie na dworze! — mówiła, zdyszana szybkim biegiem. — Nigdy w życiu nie widziałeś chyba nic równie cudnego! Przyszła! Myślałam już wtenczas rano, że nadeszła — ale dopiero zbliżała się. Teraz jest już tutaj! Przyszła, przyszła Wiosenka! Dick tak mówi!
— Przyszła naprawdę? — zawołał Colin, a choć rzeczywiście o wiośnie nie miał wyobrażenia, przecież serce mu żywiej bić poczęło. Usiadł na łóżku.
— Otwórz okno! — dodał, śmiejąc się trochę z radosnego podniecenia, trochę z własnej fantazji. — Może usłyszymy wesołe śpiewy i granie!
A choć mówił to tylko, śmiejąc się, poskoczyła Mary natychmiast do okna; otworzyła je w okamgnieniu naoścież — a pokój w tejże chwili zapełniać się począł świeżością, łagodnym wiewem, wonią wiosenną i śpiewem ptasząt.
— Widzisz! To świeże powietrze! — mówiła. — Leż nawznak i wdychaj je całą piersią. Dick tak robi, gdy czasami położy się na wrzosach. Mówi, że je wtedy czuje w żyłach, i daje mu ono moc i uczucie, że mógłby żyć zawsze, zawsze. Wdychaj je więc i wdychaj.
Powtarzała tylko słowa Dicka, lecz niemniej opanowała całkiem wyobraźnię Colina.
— Zawsze, zawsze! Czy mu to takie daje wrażenie? — spytał, robiąc, jak mu kazała, i wdychając pełną piersią świeże, wonne powietrze, aż naraz poczuł, że dzieje się z nim coś nieznanego mu, a cudnego.
Mary znów podeszła do łóżka.
— Wszystko zaczyna kiełki z ziemi wypuszczać — mówiła śpiesznie. — Kwiaty się rozwijają — pąkiem zielonym wszystko się okrywa, i ta zieleń świeża pokrywa już całą szarość; a ptaszki tak śpieszą z budowaniem gniazdek, lękając się opóźnić, że niektóre walczą o miejsca w tajemniczym ogrodzie. A nasze krzewy róż tak są żywe, tak żywe, aż radość spojrzeć; w lesie pełno pierwiosnków i anemonów, a te nasionka, któreśmy zasiali — wszystkie powschodziły, a Dick przyprowadził liska, kawkę i wiewiórki, i młode, malutkie jagniątko.
Odpoczęła — zaczerpnęła powietrza. Nowonarodzone jagnię znalazł Dick trzy dni temu — wśród krzaków janowca na wrzosowisku — leżało przy matce nieżywej. Nie było to pierwsze jagniątko bez matki, jakie znalazł, to też wiedział, jak się z niem obchodzić. Zabrał je z sobą do chatki, zawinięte w bluzkę — położył je tam blisko pieca i nakarmił ogrzanem mlekiem. Było to słodkie stworzonko z ślicznym, dziecinnym pyszczkiem i nóżkami trochę za długiemi do takiego drobnego ciałka. Dick na ręku je tu przyniósł, buteleczkę ze smoczkiem miał w tej samej kieszeni, co wiewiórkę, a gdy Mary siedziała pod drzewem z jagniątkiem, skulonem na jej łonie, odczuwała taką niezwykłą radość, że ze wzruszenia mówić nie mogła. Jagniątko — jagniątko! Żywe jagniątko, które trzymała na ręku, jak dziecko maleńkie!
Opisywała to wszystko Colinowi, a chłopczyk leżał zasłuchany, oddychając pełną piersią, gdy do pokoju weszła pielęgniarka. Przeraził i zdumiał ją nieco widok otwartego okna. Nieraz w upalne dni dusiła się z braku powietrza, gdyż pacjent jej upierał się, że przy otwartem oknie można się zaziębić.
— Czy panicz pewny, że się nie zaziębi? — zapytała.
— Nie — brzmiała odpowiedź. — Wdycham świeże powietrze. To wzmacnia. Do śniadania wstanę — kuzynka moja zje razem ze mną.
Tłumiąc uśmiech, pielęgniarka wyszła dać dyspozycję przyniesienia dwóch śniadań. Znajdowała, że w kredensie jest daleko zabawniej, niż w pokoju chorego, a w danej chwili każdy był żądny wiadomości z piętra. Żartowali sobie z małego odludka, który, zdaniem kucharza, — «trafił nareszcie na równego sobie». Służba cała wymęczona była «napadami» Colina, a kamerdyner, który był człowiekiem familijnym, nieraz wygłaszał swoje zdanie, że «inwalida» byłby zdrów, żeby go krótko trzymali.
Gdy chłopczyk siedział już na sofie, i śniadanie dla obojga zostało podane, oznajmił pielęgniarce górnie i wyniośle, jak prawdziwy radża, co następuje:
— Przyjdą mnie tu dzisiaj rano odwiedzić pewien chłopiec, lis i kawka, i dwie wiewiórki, i malutkie jagniątko nowonarodzone. Proszę mi ich przyprowadzić, skoro tylko przyjdą — mówił. — Nie wolno zatrzymywać ich w kredensie i bawić się ze zwierzątkami. Zaraz mi ich tu proszę wpuścić.
Pielęgniarka usta otworzyła ze zdumienia.
— Do usług, sir — odparła.
— Powiem ci, co możesz zrobić — dodał Colin. — Możesz powiedzieć Marcie, by ich tu wprowadziła. Ten chłopiec bowiem, to Marty brat. Na imię mu Dick i jest czarodziejem zwierząt.
— Mam nadzieję, że te zwierzęta nie ugryzą panicza — rzekła pielęgniarka.
— Mówiłem ci przecież, że on jest czarodziejem — rzucił Colin ostro. — Zwierzęta czarodziejów nie gryzą nigdy.
— W Indjach są czarodzieje wężów — wtrąciła Mary. — Mogą oni głowy tych wężów kłaść sobie do ust.
— O, mój Boże! — wstrząsnęła się pielęgniarka.
Spożyli śniadanie przy otwartem oknie i cudnym powiewie wiosennym. Colin zajadał z apetytem, Mary przyglądała mu się z powagą i zajęciem.

Niósł jagniątko na ręku... (str. 202).

— Zobaczysz, że teraz utyjesz tak samo, jak ja — mówiła. — W Indjach nigdy nie miałam apetytu, a teraz zawsze, i cieszy mię jedzenie.
— Ja też cieszyłem się, myśląc o dzisiejszem śniadaniu — odrzekł Colin. — Może to już skutek świeżego powietrza. Jak myślisz? Kiedy przyjdzie Dick?
Lecz Dick nie kazał na siebie czekać. W jakieś dziesięć minut Mary palec podniosła:
— Posłuchaj! — zawołała. — Słyszysz głos kawki?
Colin nasłuchiwał, i uszu jego doszedł najzabawniejszy głos, jaki usłyszeć można w domu — było to ochrypłe «kau-kau».
— Słyszę — odparł.
— To Sadza — objaśniała Mary. — Posłuchaj teraz! Czy słyszysz takie ciche beczenie?
— Och! Słyszę! — zawołał Colin zarumieniony z radości.
— To owo jagniątko nowonarodzone — rzekła Mary. — Już idą!
Dick miał grube, ciężkie buty i, choć starał się stąpać jak najostrożniej, to przecież odgłos jego kroków rozbrzmiewał donośnie w długim korytarzu. Mary i Colin słyszeli, jak szedł — szedł, aż przeszedł przez drzwi zamknięte na wyłożony miękkim dywanem przedpokój Colina.
— Proszę łaski panicza — mówiła Marta, otwierając drzwi — oto jest Dick ze swojemi zwierzątkami.
Dick wszedł, mając na ustach swój najszczerszy uśmiech. Niósł jagniątko na ręku, obok niego dreptał młody, rudy lisek. Orzeszek siedział mu na lewem ramieniu, Sadza na prawem, z kieszeni zaś wyglądał figlarny pyszczek i łapki Łupinki.
Colin wolno usiadł i patrzył, patrzył — tak jak patrzył, gdy pierwszy raz ujrzał Mary; tym jednak razem było to spojrzenie pełne podziwu i radości. W rzeczywistości, to pomimo wszystkiego, co słyszał, nie miał wyobrażenia, jak ten chłopiec będzie wyglądał, jak również nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego lis i kawka, i wiewiórka, i jagnię mogą być tak blisko niego i niejako cząstkę jego stanowić. Colin w życiu swojem nigdy jeszcze nie rozmawiał z żadnym chłopcem i tak był olśniony swą radością, że nawet nie pomyślał o rozmowie.
Lecz Dick nie czuł się ani nieśmiały, ani zawstydzony. Nie był on nim również, gdy pierwszy raz spotkał się z kawką, a ona nie rozumiała jego mowy i tylko patrzyła. Każde stworzenie musi się wpierw upewnić, z kim ma do czynienia. Podbiegł swobodnie do sofy i złożył Colinowi jagnię na kolanach; stworzonko zaś przytuliło się odrazu do ciepłego, welwetowego ubranka i poczęło szukać, noskiem kręcić i kędzierzawym łebkiem zlekka trącać go w bok. Rzecz prosta, że teraz niktby nie mógł milczeć.
— Co ono robi? — spytał Colin. — Czego ono chce?
— Chce matki — odpowiedział Dick, śmiejąc się coraz więcej. — Przyniosłem je paniczowi trochę głodne, bom wiedział, że panicz chętnie popatrzy, jak się będzie karmić.
Ukląkł przy kanapie i wyjął z kieszeni buteleczkę i smoczek.
— Pójdź tu, maleńki — powiedział, odwracając delikatnie małą, kędzierzawą główkę brunatną ręką. — Tego ci się zachciewa. Z tego tu więcej wyciągniesz niż z aksamitnego ubranka. Masz! — i włożył smoczek w miękki pyszczek zwierzątka, jagnię zaś poczęło ssać z chciwością.
Teraz już temat do rozmowy był gotów. Tymczasem jagnię zasnęło, posypały się pytania jak grad, Dick zaś odpowiadał na wszystkie. Mówił, jak znalazł jagniątko o wschodzie słońca, trzy dni temu. Stał na wrzosowisku i przysłuchiwał się skowronkowi, i przyglądał się, jak wzlatuje coraz to wyżej i wyżej ku niebu, aż stał się jak maleńki punkcik na błękicie.
— Byłbym go z oczu stracił całkiem, gdyby nie śpiewał, i myślałem sobie, jak też można go słyszeć, gdy go nie widać wcale — aż tu naraz usłyszałem inny głos oddalony w krzakach janowca. Było to ciche beczenie, i zaraz wiedziałem, że to młode jagniątko głodne i że nie byłoby głodne, gdyby nie było straciło matki, i zacząłem szukać. Dobrzem się musiał narozglądać, naszukać. Łaziłem tam i sam w janowcu, i dokoła — wszędzie, i ciągle mi się zdawało, że nie idę w dobrą stronę. Nareszcie przy skale, na krańcu wrzosowiska zobaczyłem coś białego; wdrapałem się i znalazłem to maleństwo napół żywe z zimna i beku.
W czasie całego opowiadania Sadza uroczyście wylatywała i wlatywała przez okno i krakała uwagi o otoczeniu, podczas gdy Orzeszek i Łupinka robiły wycieczki wśród starych drzew w ogrodzie — biegały po pniach — zwiedzały gałęzie. Kapitan leżał skulony obok siedzącego na ziemi przy kominku Dicka.
Oglądali ryciny w książkach przyrodniczych, a Dick znał nazwy popularne wszystkich kwiatów i wiedział, które z nich rosną już w tajemniczym ogrodzie.
— Tego nazwania nie znam — mówił, wskazując na kwiat, pod którym była nazwa «Aquilegia», ale u nas to się nazywa orlik, a tamto to są lwie pyszczki, albo lnianki — i oba rosną dziko; lecz te oto są ogrodowe, z odmianami i większe. Orlików dużo jest tu w ogrodzie. Jak się rozwiną, to będą wyglądały, jak mnóstwo motyli białoniebieskich.
— Muszę je zobaczyć! — wolał Colin. — Muszę je zobaczyć!
— Musisz koniecznie — rzekła Mary bardzo poważnie. — I nie traćmy czasu!





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – dostał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Jadwiga Włodarkiewiczowa.