Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyżej i wyżej ku niebu, aż stał się jak maleńki punkcik na błękicie.
— Byłbym go z oczu stracił całkiem, gdyby nie śpiewał, i myślałem sobie, jak też można go słyszeć, gdy go nie widać wcale — aż tu naraz usłyszałem inny głos oddalony w krzakach janowca. Było to ciche beczenie, i zaraz wiedziałem, że to młode jagniątko głodne i że nie byłoby głodne, gdyby nie było straciło matki, i zacząłem szukać. Dobrzem się musiał narozglądać, naszukać. Łaziłem tam i sam w janowcu, i dokoła — wszędzie, i ciągle mi się zdawało, że nie idę w dobrą stronę. Nareszcie przy skale, na krańcu wrzosowiska zobaczyłem coś białego; wdrapałem się i znalazłem to maleństwo napół żywe z zimna i beku.
W czasie całego opowiadania Sadza uroczyście wylatywała i wlatywała przez okno i krakała uwagi o otoczeniu, podczas gdy Orzeszek i Łupinka robiły wycieczki wśród starych drzew w ogrodzie — biegały po pniach — zwiedzały gałęzie. Kapitan leżał skulony obok siedzącego na ziemi przy kominku Dicka.
Oglądali ryciny w książkach przyrodniczych, a Dick znał nazwy popularne wszystkich kwiatów i wiedział, które z nich rosną już w tajemniczym ogrodzie.
— Tego nazwania nie znam — mówił, wskazując na kwiat, pod którym była nazwa «Aquilegia», ale u nas to się nazywa orlik, a tamto to są lwie pyszczki, albo lnianki — i oba rosną dziko; lecz te oto są ogrodowe, z odmianami i większe. Orlików dużo jest tu w ogrodzie. Jak się rozwiną, to będą wyglądały, jak mnóstwo motyli białoniebieskich.
— Muszę je zobaczyć! — wolał Colin. — Muszę je zobaczyć!
— Musisz koniecznie — rzekła Mary bardzo poważnie. — I nie traćmy czasu!