Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

każdy był żądny wiadomości z piętra. Żartowali sobie z małego odludka, który, zdaniem kucharza, — «trafił nareszcie na równego sobie». Służba cała wymęczona była «napadami» Colina, a kamerdyner, który był człowiekiem familijnym, nieraz wygłaszał swoje zdanie, że «inwalida» byłby zdrów, żeby go krótko trzymali.
Gdy chłopczyk siedział już na sofie, i śniadanie dla obojga zostało podane, oznajmił pielęgniarce górnie i wyniośle, jak prawdziwy radża, co następuje:
— Przyjdą mnie tu dzisiaj rano odwiedzić pewien chłopiec, lis i kawka, i dwie wiewiórki, i malutkie jagniątko nowonarodzone. Proszę mi ich przyprowadzić, skoro tylko przyjdą — mówił. — Nie wolno zatrzymywać ich w kredensie i bawić się ze zwierzątkami. Zaraz mi ich tu proszę wpuścić.
Pielęgniarka usta otworzyła ze zdumienia.
— Do usług, sir — odparła.
— Powiem ci, co możesz zrobić — dodał Colin. — Możesz powiedzieć Marcie, by ich tu wprowadziła. Ten chłopiec bowiem, to Marty brat. Na imię mu Dick i jest czarodziejem zwierząt.
— Mam nadzieję, że te zwierzęta nie ugryzą panicza — rzekła pielęgniarka.
— Mówiłem ci przecież, że on jest czarodziejem — rzucił Colin ostro. — Zwierzęta czarodziejów nie gryzą nigdy.
— W Indjach są czarodzieje wężów — wtrąciła Mary. — Mogą oni głowy tych wężów kłaść sobie do ust.
— O, mój Boże! — wstrząsnęła się pielęgniarka.
Spożyli śniadanie przy otwartem oknie i cudnym powiewie wiosennym. Colin zajadał z apetytem, Mary przyglądała mu się z powagą i zajęciem.
— Zobaczysz, że teraz utyjesz tak samo, jak ja — mó-