Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Na tropie
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział 13.
NA TROPIE.

Gdy Zorski dojechał do gościńca, przekonał się, że ślad ściganego przezeń wozu znika wśród śladów dziesiątków innych pojazdów. Energiczny doktór nie tracił wszakże nadziei i postanowił spytać się po drodze, czy nie widziano wozu, na którym jechało kilka obcych w okolicy osób, sądząc bowiem ze śladów musiało ich być co najmniej sześciu.
Na szczęście spotkał pastucha, po którego niewyspanej twarzy nietrudno było poznać, że noc spędził na polu. Doktór skierował ku niemu konia i zapytał:
— Czy byłeś w nocy na pastwisku.
— Tak jest, sennorze.
— Czy jechało tędy dużo wozów?
— Nie, sennorze, tylko jeden.
Doktór wyjął dukata i pokazując go pastuchowi, pytał dalej:
— Czy nie wiesz, dokąd jechali?
— Do Rodrigandy, a później z powrotem w stronę Barcelony.
— A jakie mieli konie? — pytał Zorski dalej.
— Jeden był gniady, a drugi siwy.
— Dawno temu jechali?
— Godzinę przed północą, a może i wcześniej jechali do Rodriganda, a w dwie godziny później z powrotem.
— Kto tam był na tym wozie?
— Czy ja wiem? Jacyś majtkowie.
— Nie znasz żadnego z nich?
— Nie, oni nie z naszej wsi.
— Czy wiesz napewno?
— Tak, bo właśnie rozpaliłem ogień koło drogi i piekłem kasztany więc ich widziałem tak samo dobrze jak pana, sennorze.
— Jak wyglądali?
— Czy ja wiem, sennorze, jak to powiedzieć? Chłopy były duże, zdrowe, wyglądały na zbójów, mieli na sobie marynarskie bluzy i czapki. Jechali pędem i nie patrzyli się na mnie tak, jakby się lu—dzi bali. Pewno co ukradli gdzieś i właśnie uciekali. Nieprawdaż, sennorze?
Doktór uśmiechnął się, dał dukata domyślnemu pastuchowi i pojechał dalej.
Uzyskane od pastucha informacje były bardzo cenne, teraz więc pytał doktór w przydrożnych oberżach i karczmach, czy nie widziano wozu, na którym jechali marynarze. Niewiele się jednak dowiedział w ten sposób, gdyż jak się okazało, karczmarze spali o tej porze, gdy wóz przejeżdżał. Wreszcie stracił już nadzieję odnalezienia porwanego porucznika i począł myśleć o powrocie.
Nagle zauważył samotnie stojącą gospodę, przed którą znajdowały się żłoby na znak, że tu mogą wypoczywać podróżni i ich konie. Zorski był już mocno zmęczony i głodny, zsiadł więc z konia i wszedł do gospody. Karczmarz był rozmowny niezmiernie, zaraz też wdał się w pogawędkę ze swym gościem, który wszakże nie miał ochoty na rozmowę i dawał mu krótkie odpowiedzi na jego ciekawe pytania.
— Dokąd to sennor zmierza? — badał gospodarz.
— Wprost przed siebie — burknął Zorski niechętnie.
— Czy nie do Barcelony?
— Może i tak.
— To sennor jeszcze nie wie, gdzie jedzie?
— Nie.
— Aha, to pewno zależy od jakiejś wiadomości, którą sennor ma otrzymać w podróży?
— Hm... niezupełnie tak, szukam kogoś.
— Gdzie?
— Tu na drodze.
— Pan żartuje — zaśmiał się gadatliwy gospodarz — taki inteligentny sennor miałby coś szukać na drodze?
— Szukam wozu, który tędy przejechał w nocy — odpowiedział Zorski — widzieliście go może?
— A możem i widział, bo mam lekki sen i jak tylko ktoś jedzie drogą, budzę się i wyglądam przez okno. Jak wyglądał ten wóz?
— Zaprzężony był w dwa konie. Jeden z nich był siwy, a drugi gniady. Jechali na nim marynarze.
— Aha! — pokiwał głową gospodarz — kiedyż to było?
— Wieczorem jechali tędy do Rodriganda, a około świtu wracali w stronę Barcelony.
— Całkiem słusznie — potakiwał karczmarz.
— Widzieliście ich? — zapytał doktór.
— Tak, sennorze, wstąpili do mnie, gdy jechali do Rodriganda.
— Doprawdy? — uradował się doktór? — Widzieliście ich? Znacie ich może?
— Znam tego, który powoził.
Zorski wyjął z kieszeni złotą monetę dziesięciodukatową i rzekł: — dostaniecie to, jak mi powiecie wszystko, co wiecie o tym człowieku.
Oczy karczmarza zabłysły radością. Gospoda jego należała do najuboższych w okolicy i nieczęsto zdarzała mu się taka gratka.
— Proszę dać, sennorze — rzekł.
— Dam, ale naprzód musicie mi powiedzieć wszystko, co wiecie.
— Aha, pan myśli, że ja nic nie wiem, wycyganię ten pieniądz i nic nie powiem? — roześmiał się gospodarz — dobrze, niech pan pyta.
— Czyj był ten wóz?
— Jednego gospodarza z Barcelony.
— Jak on się nazywa?
— Nie pamiętam. Wiem tylko, że to jest właściciel hotelu „L‘Homme grande!“
— Czy on był na wozie?
— O nie sennorze, on nie taki głupi.
— Jakto? Co to ma znaczyć?
— A któżby to chciał się zadawać z Landolą, sennorze? Landola nawarzy piwa, wsiądzie na statek i pojedzie w świat, a hotelarz zostanie i będzie je musiał wypić.
— O jakim piwie mówicie? — nie pojmował Zorski. — Kto to jest ten Landola.
— Kapitan okrętu „La Pendola”.
— Ale co kapitan okrętu ma wspólnego z tym wozem?
— A no przecież siedział na tym wozie, a ci marynarze to byli jego ludzie ze statku.
— No dobrze, ale dlaczego mówicie, że on jakiegoś piwa nawarzy?
— Bo to największy łotr, jakiego świat widział, sennorze. Ten zbój porywa ludzi, handluje niewolnikami, napada na okręty handlowe, to poprostu — korsarz. Jak gdzieś jechał w nocy to pewno na czyjąś szkodę.
— No, a cóż na to policja? — spytał doktór. — Czy to w Hiszpanii nie ma kary na takich łotrów.
Gospodarz uśmiechnął się i spytał chytrze: — sennor pewno cudzoziemiec, nie Hiszpan?
— Tak, jestem z daleka.
— To zaraz widać, sennorze. — Hiszpan nie pytałby: co na to policja? — Wiedziałby, że nasza policja służy temu, co lepiej zapłaci...
— Aha, a może wiecie dokąd jechał ten Landola?
— Do Rodriganda — odpowiedział gospodarz bez wahania.
— Czy ma tam znajomych?
— A pewno.
— To gadajcież tak odrazu! — zniecierpliwił się Zorski — widzę, że wiecie wszystko, co się dzieje w okolicy, a trzeba z was każde słowo wyciągać jak obcęgami.
— Sennorze — odpowiedział karczmarz z flegmą — taka złota moneta dużo warta, za tyle pieniędzy warto dużo opowiedzieć, ale musi pan dużo pytać.
— Dobrze — rzekł doktór z uśmiechem — mówcie: do kogo ten Landola mógł jechać?
— Do głównego administratora Rodriganda, Gasparina Korteja.
— Jakto? Oni się znają?
— Jak łyse konie, sennorze, przecież to wspólnicy.
— Co? — zdziwił się lekarz. — Kortejo jest wspólnikiem zbója morskiego i porywacza ludzi? A cóż na to hrabia Rodriganda?
— A cóż hrabia? — powtórzył gospodarz, Ślepy, chory, umierający prawie, nie wie o niczym i ten Kortejo kieruje na zamku wszystkim, jak mu się podoba.
— No, teraz już ślepy ani umierający nie jest — rzucił lekarz.
— Święta Madonno, więc to prawda? — zdziwił się karczmarz — słyszałem, że hrabianka sprowadziła do ojca z zagranicy jakiegoś lekarza, który mu wyświdrował kamień, a potem miał oczy wyleczyć, choć hrabia już od kilkunastu lat ślepy. Myślałem, że ludzie bajki opowiadają o tym doktorze, a to widocznie prawda.
Zorski kiwnął głową.
— No, no! — dziwował się karczmarz — to nie do wiary poprostu: wyświdrował kamień taki wielki jak gzyms u okna. Widać temu doktorowi czart pomaga, bo to nieludzka moc...
— No, ale powiedźcie lepiej, co wiecie o notariuszu i hrabim.
— A tak — hrabia był ślepy, a ten Kortejo tak go potrafił oplątać, że mu ufał i zrobił swoim pełnomocnikiem prawnym.
— No i co z tego?
— Ten Kortejo to taki sam łotr jak jego wspolnik Landola. Już on hrabiego wyszykuje jak się należy!
— A hrabia nic o tym nie wie? — spytał doktór.
— Skąd ma wiedzieć? Przecież nikt takiemu wielkiemu panu nie powie, że go okradają. Zresztą ten Kortejo chytry lis: on po to spółkę zrobił Z Landolą, żeby się nikt nie domyślił z czyich pieniędzy tak się bogaci.
— Skąd wy to wszystko wiecie? — zapytał powątpiewająco lekarz. — Czyście pewni tego wszystkiego?
— Jabym na to przysiągł w kościele! — odpowiedział gospodarz — przecieżem tu urodzony i wychowany, słyszę, co ludzie mówią i znam wszystkich w okolicy.
— Aha, a jak tu byli ci majtkowie toście nie słyszeli przypadkiem, o czym mówili? — Nie, trzymali się kupą i rozmawiali szeptem.
— A jak jechali z powrotem, toście nie widzieli, co mieli na wozie? — badał doktór dalej.
— Nie, jechali pędem, jakby ich kto gonił — odparł karczmarz i znacząco dodał: jeżeli sennorowi coś zabrali, to może sennor za nimi gonić do Barcelony, ale ja tobym wolał dać pokój, bo to zbóje i policja z nimi spółkę trzyma...
— Dobrze — odpowiedział Zorski — pomyślę o tym jeszcze. Macie tu wasze dziesięć dukatów. Zarobiliście je uczciwie.
Uradowany karczmarz schował pieniądz. Zorski dopłacił jeszcze za wypite wino i zabierał się do odejścia. Nagle na gościńcu zatętniły kopyta końskie i ukazał się pędzący cwałem chłopak stajenny z Rodriganda.
Posłaniec zauważył uwiązanego przed domem konia Zorskiego, zatrzymał więc swego wierzchowca, zeskoczył z niego i wszedł do izby.
— Co za szczęście, że tu pana doktora spotykam! zawołał.
— Szukasz mnie? — zdziwił się Zorski.
— Tak jest, sennorze.
— A to z jakiej racji?
— Łaskawa kontezza wysłała mnie i czterech jeszcze chłopaków, żebyśmy znaleźli sennora i sprowadzili z powrotem do zamku.
— Czy się coś stało?
— Tak, sennorze: don Emanuel zachorował.
— Co? — zląkł się lekarz — czy na oczy?
— Nie, sennorze — odpowiedział chłopiec niechętnie i obróciwszy się tyłem do gospodarza, szepnął, wskazując na czoło: — tu zachorował.
— Tu? — szeptem również spytał Zorski — to niemożliwe, to chyba pomyłka.
— Nie, sennorze, pan się sam przekona.
Zorski zmarszczył brwi. Przez chwilę zastanawiał się w milczeniu, po czym spytał: — Czy mogę się w Rodriganda obejść tymczasem bez ciebie?
— Z pewnością, sennorze.
— A chcesz zarobić parę dukatów.
— A czemuby nie, panie doktorze.
— Jedź więc do Barcelony. Rozejrzyj się w porcie i dowiedz, czy jest tam jeszcze statek kupiecki „La Pendola”, kiedy odpływa i dokąd. Zrozumiałeś?
— Tak, panie doktorze.
— Ale uważaj, spraw się tak, żeby nikt się nie domyślił pocoś przyjechał. Gdybyś spotkał sennora Kortejo, nie mów mu nic.
— Dobrze, sennorze.
— No to jedź, a jak się dobrze sprawisz, to cię nagroda nie ominie.
W godzinę później Zorski był już w Rodriganda.
Powitał go kasztelan, który zaraz na wstępie począł załamywać ręce i lamentować.
— Co za nieszczęście, panie doktorze! — jęczał. — Przecież pan hrabia zupełnie oszalał. O Boże, ktoby to mógł przypuścić? Taki dobry i sprawiedliwy pan! Ach jaka szkoda!
— Więc to prawda? — spytał Zorski, zeskakując z konia. — Toż to nie do wiary poprostu!
— Moja Elwira mówi to samo, panie doktorze, ale cóż z tego, kiedy hrabia naprawdę chory.
— Kto jest przy don Emanuelu?
— Donna Róża. Ach, sennorze, gdyby pan wiedział, co tu się działo! Hrabia Alfons ogłosił się panem Rodriganda i chciał sprowadzić doktora od wariatów, ale nasza dzielna kontezza wyrzuciła go za drzwi jak psa, zamknęła się z ojcem i teraz nie wpuszcza tam nikogo.
Zorski skinął głową i pobiegł po schodach na górę.
Dwaj służący, którzy stali przy drzwiach wpuścili go bez przeszkody. Widocznie taki mieli rozkaz od hrabianki.
Don Emanuel, leżał w łóżku z obwiązaną głową, obok niego zaś siedziała Miss Amy i tonąca we łzach Róża.
Na widok ukochanego biedne dziewczę rzuciło mu się z płaczem na szyję.
— Mój ojciec! — łkała — mój biedny ojciec!
Doktór pocałował ją w czoło i szepnął: — Zo—staw mnie teraz, ukochana. Nie ma ani chwili do stracenia. Muszę ratować chorego.
Dzielna dziewczyna opanowała się natychmiast.
— O tak, Karlosie — rzekła — ratuj tatusia. Nie będę ci przeszkadzała.
Zorski przystąpił do chorego. W jednej chwili twarz jego stała się poważna i skupiona, a wzrok stanowczy i rozkazujący.
Zdjął zimny okład z głowy chorego i zbadał jego puls. Hrabia drżał z trwogi, choć Zorski robił wszystko nadzwyczaj ostrożnie i delikatnie.
— Dajcie mi spokój! — powtarzał — jestem Alimpo... pański wierny Alimpo.
Wreszcie, ukończywszy badanie, stanął tak, by chory mógł widzieć dokładnie jego twarz i spytał:
— Kim jestem?
— Nie wiem... nie wiem... bełkotał chory.
— A pan kim jest?
— Jestem... jestem Alimpo... pański wierny Alimpo!
— Pan nie jest Alimpo — rzekł Zorski — przypomnij pan sobie kim pan jest?
— Nie wiem... jestem Alimpo — plótł hrabia swoje.
— Ależ zastanów się pan — cierpliwie przekonywał go Zorski — przecież pan nie jest Alimpo! Kim pan jest?
— Czego wy odemnie chcecie... przecież wiem, kim jestem... jestem Alimpo.
Teraz doktór próbował użyć groźby, by w zamglonej pamięci chorego wywołać poczucie rzeczywistości.
— To nieprawda! — rzekł groźnie. — Mów, pan kim jesteś?
— Jestem... jestem... Alimpo... pański wierny, Alimpo.
— Kłamiesz! — krzyknął Zorski. — Nie jesteś Alimpo! Przyznaj się, kim jesteś.
Obie damy zlękły się okropnie, a chory blady, drżący z przerażenia schował się pod kołdrę.
Doktór ściągnął mu ją z głowy i krzyknął z całej siły: — No, mów prawdę, kim jesteś!
Róża zakryła twarz rękami, a chory wił się na łóżku, drżąc z przerażenia i wciąż bełkotał.
— Nie róbcie mi nic złego... boję się... ja nic nie wiem...
Żorski zaciął usta.
— Wybaczą mi panie, że w ich obecności podniosłem głos — rzekł, zwracając się do dziewcząt — niestety byłem do tego zmuszony. Proszę jak najprędzej dostarczyć mi wody, kilka czystych chustek i miskę.
— Czy ojcu grozi niebezpieczeństwo? — zapytała Róża, blada jak trup.
— Nie wiem jeszcze — odpowiedział doktór wymijająco i wyszedł.
Strumień rzęsistych łez trysnął z oczu biednego dziewczęcia. — Ojciec jest zgubiony bez ratunku — pomyślała — Karlos nie chce mówić, ale widocznie nie ma żadnej nadziei.
Mimo rozpaczy wszakże rozkazała, by tychmiast podano wszystko, czego żądał Zorski i gdy doktór wrócił do pokoju chorego znalazł już. wszystko przygotowane.
Doktór raz jeszcze przyjrzał się choremu po czym spytał:
— Co hrabia dzisiaj jadł lub pił?
— Tylko jedną filiżankę czekolady — odpowiedziała Róża.
— Kto ją przygotował?
— Ja sama.
— Kto przyniósł tę czekoladę?
— Jeden ze służących.
— Czy to człowiek pewny i wierny?
— Najzupełniej, ale dlaczego pan pyta, doktorze.
— Bo don Emanuel jest otruty.
Róża zachwiała się jak rażona piorunem i byłaby upadła, gdyby jej nie podtrzymała Amy.
— Nie wolno mi ukrywać prawdy — mówił doktór dalej — hrabiego otruto najsilniejszą ze wszystkich znanych mi trucizn. Nie tracę jednak nadziei uratowania don Emanuela, gdyż dawka trucizny była widocznie za słaba, by zagrażała jego życiu.
Zaraz też z całą energią przystąpił do ratowania chorego. Hrabia przerażony odbywającymi się wokoło niego przygotowaniami nie stawiał żadnego oporu i pozwolił robić ze sobą wszystko.
Przede wszystkim zmusił go doktór do zażycia środka na wymioty.
Skutek był natychmiastowy, ale widocznie ra—tunek ten był już spóźniony, gdyż ani jedna kropla zatrutej czekolady nie wydobyła się z żołądka.
— To było do przewidzenia — pomyślał Zorski — przecież od śniadania hrabiego upłynęło już pięć godzin. Puścił krew pacjentowi, nalał kilka kropel do szklanego naczynia i kazał złapać parę much.
Gdy mu je przyniesiono, wpuścił je do tego naczynia i zaprosił obie panny do obserwowania tego, co teraz zajdzie.
Muchy poczęły łakomie zlizywać krew hrabiego, wkrótce jednak poczęły się kurczyć i wić, wreszcie powyzdychały co do jednej.
— Nie omyliłem się — rzekł Zorski — hrabiemu dolano do czekolady trucizny. Trucizna ta w większych ilościach powoduje niezwłocznie śmierć, w mniejszych szaleństwo. Dla pozbawienia człowieka rozumu wystarczą dwie krople tylko i te ktoś musiał domieszać do czekolady. Widocznie ktoś chciał hrabiego przyprawić o pomięszanie zmysłów..
— Czy jest jakaś nadzieja? — spytała Róża z drżeniem. — Czy ojca można jeszcze uratować?
— Można — odpowiedział Zorski — można nie tylko uratować, ale i uleczyć całkowicie.
— Ach, uczyń to, doktorze — błagała Róża — będę ci wdzięczna za to do grobu.
— Zrobię to, donno Różo, ale jeszcze nie w tej chwili, bo ojciec pani jest bardzo osłabiony i mógłby nie wytrzymać działania antydotum[1].
Hrabianka opuściła główkę. W pięknych jej oczętach zakręciły się łzy.
— Panie doktorze — spytała Amy cicho — czemu to don Emanuel powtarza ciągle, że jest kasztelanem Alimpo.
— Całkiem poprostu, miss Amy — odpowiedział doktór — trucizna ta powoduje zanik pamięci, lęk śmiertelny, a w końcu całkowite obłąkanie. Otóż w chwili, gdy don Emanuel tracił pamięć nadszedł kasztelan i hrabia zachował w zanikającej swej świadomości jego imię i dlatego zdaje mu się, że on to właśnie jest kasztelanem Alimpo. Przed kwadransem próbowałem w nim zbudzić resztki pamięci, ale było już zapóźno, trucizna działała za długo.
— Doktorze — prosiła Róża drżącym głosem — powiedz mi prawdę, czy ojca można jeszcze uratować? Czy jest jakieś lekarstwo na tę truciznę?
— Jest, donno Różo. — odpowiedział Zorski — ale otrzymam je dopiero wówczas, gdy ktoś zgodzi się poświęcić dla dona Emanuela.
— Gotowa jestem na wszystko byle ratować ojca, doktorze — zawołała Róża — jeśli trzeba, poświęcę życie nawet.
— Tyle nie żądam — uśmiechnął się lekarz — zresztą to, czego mi trzeba, dostarczyć mi może tylko mężczyzna, który się nie ulęknie śmiertelnego niebezpieczeństwa i zgodzi się zaufać mi całkowicie.
— Ale jakiż to środek ma pan na myśli, doktorze? — spytała Róża ze zdumieniem.
— Don Emanuela uratować może tylko piana człowieka łaskotanego na śmierć — odpowiedział doktór. — Piana taka należy do najsilniejszych trucizn i zmieszana z „Capsicum“ daje skuteczną odtrutkę. Niech pani jednak nie sądzi, że człowiek, który piany tej ma dostarczyć, musi umrzeć. Bynajmniej — wystarczy doprowadzić go tylko do przedśmiertnych drgawek i w odpowiedniej chwili przerwać łaskotanie. Nie przeczę, że jest to eksperyment niezmiernie niebezpieczny i bolesny, któremu poddać się może tylko silny mężczyzna. Gdyby ktoś z was umiał się do tego zabrać, pozwoliłbym dokonać na sobie tego eksperymentu, ale wobec tego, że takiego nie ma, a ja jako lekarz jestem hrabiemu potrzebny, musimy poszukać jakiegoś odważnego człowieka, który nie zlęknie się tak okropnej tortury.
— Ach, któż się na to zgodzi? — powątpiewała hrabianka.
— Niech pani każe ogłosić między mieszkańcami wioski, że ten, kto się zgłosi, otrzyma wielką nagrodę a znajdzie się ktoś na pewno.
— Obawiam się, że się nikt nie zgłosi — pokręciła głową Amy — to za wielkie ryzyko.
Wtem odezwał się kasztelan, który parę minut temu wszedł do pokoju i stał obok swej żony.
— Elwiro — zagadnął ją cicho — wszak oboje kochamy naszego łaskawego pana hrabiego?
— Tak — odpowiedziała pani Elwira.
— A naszą pannę hrabiankę również.
— Tak, mój mężu.
— Czyż nie zrobiłabyś wszystkiego, byle tylko uratować pana hrabiego.
— O tak, mój Alimpo, gdybym tylko mogła.
— I ja też, moja kochana Elwiro i dlatego zgłoszę się do usług pana doktora.
Wszyscy spojrzeli ze zdumieniem na małego kasztelana, który zazwyczaj nie odznaczał się zbytnim bohaterstwem. Kasztelanowa w pierwszej chwili wydawała się być zaskoczona, później wszakże podniosła głowę dumnie i rzekła z patosem:
— Wiedziałam oddawna, że jesteś odważny, Alimpo i zawsze wstrzymywałam cię. Tym razem wszakże nie będę ci broniła, okazać swego bohaterstwa. Idź więc, Alimpo, dokonaj ofiary i uratuj naszego kochanego don Emanuela.
Wszyscy szeroko otworzyli oczy. Czegoś podobnego nikt się nie spodziewał po tej parze poczciwych, niezmiernie śmiesznych ludzi.
— Mój drogi Alimpo — zapytał doktór — czy zdajecie sobie sprawę z tego, co chcecie uczynić?
— Tak, panie doktorze.
— Czy wyobrażacie sobie, jakie was czekają męki?
— Wiem, bo czytałem o tym kiedyś w pewnej książce.
— I to was nie przestrasza? Gotowi jesteście wziąć na siebie takie tortury?
— Tak jest, panie doktorze. Dla naszego pana hrabiego warto znieść najokropniejsze tortury.
— Dobrze — rzekł lekarz — zastanowię się nad waszą propozycją. W tej chwili zresztą hrabia jest za słaby na taką kurację i dlatego będziemy musieli zaczekać parę dni.





  1. Przeciwtrutki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.