Szkapa/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Szolem Jakow Abramowicz
Tytuł Szkapa
Rozdział Obserwacye Srulika
Wydawca Księgarnia A. Gruszeckiego
Data wyd. 1886
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Klemens Junosza
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Obserwacye Srulika.

Świeży, pachnący wietrzyk łagodnie powiewał, a z chmur i nawałnicy nie została już nawet i pamięć. Wyświeżony, wymyty las stał jak oblubieniec (hoson-bochur), ubrany w nową zieloną kapotę prosto z igły; błyszczący jak jutrzenka poranna, która właśnie przyniosła wieść wesołą, że wkrótce już nadjedzie słońce, ta droga, złota teściowa — i że wnet się wesele rozpocznie.
Wszystko błyszczało, iskrzyło się, jakby w oczekiwaniu uroczystości. Wszystko wyglądało świątecznie, a dokoła czuć było aromatyczny zapach. Prześliczny jest poranek wiosenny, prześliczny! prześliczny!
Sławny muzykant — słowik nastroił już swe skrzypki i rozpoczął piękne, melodyjne „dzień dobry.”
Zagrał — i muzyka jego porwała mnie, poruszyła w mem sercu sto strun, które płakały, krzyczały i odzywały się najpłaczliwszemi nutami. Wszystkie moje wspomnienia zaczęły wirować w kółko — niby w dziwnym, szalonym tańcu... Zadumałem się i przed oczami mojemi stanęły wspomnienia i starych i nowych, a zawsze smutnych — obrazów.
I przedstawił mi się dzień w miasteczku; w jaki sposób przepędzają go ludzie? z czem wstają i z czem kładą się spać?.. Przed oczami memi przesunął się obraz wczesnego poranku.
Oto żydzi wstają z ciężkiem westchnieniem. Nie wiedzą co robić? od czego zacząć? czem się pożywić? Twarze ich blade są, czoła pełne zmarszczek... oczy biegają na wszystkie strony, jakby szukały czego się czepić? na czem się oprzeć? aby nie utonąć w fali dnia i jego potrzeb. Wzdychają tedy, wzdychają i marszczą czoła biedacy!... I oto znowuż ujrzałem inny obraz: „Jedwabni ludzie” wstają i ziewają, prostują kości i biorą się do „awejde” (modlitwa). Potem „rochco”, (umycie rąk), ubierają się w kapoty, kładą pończochy, pantofle i idą do wody.
Dalej „Pipke”[1] (fajka); biorą machorkę i palą. Gdy już są gotowi, szykują wielki worek, w którym jest „tales” i „tfilim” i każdy idzie do swojej bóźniczki, do swego zebrania, swego „minjen.”[2] Tam przepędzają kawał dnia, troszkę gawędząc, zbierając wieści z pantoflowej poczty, troszkę modląc się, cokolwiek rozmyślając o Bogu, trochę zaś wódkę pijąc... Inny obraz: Oto idzie belfer i niesie na plecach, jak rzeźnik, dwa małe jagniątka, dwoje niewinnych dzieci, które tylko co obudził ze słodkiego, przyjemnego snu; którym przerwał piękne, wesołe marzenia, odpędził od nich aniołów, uśmiechy zamienił w łzy. Te dzieci płaczą, krzyczą gorzkim głosem, aż się po całej ulicy rozlega; rzucają się, szarpią, machają rękami i nogami, co minuta oglądają się na dom i nanowo wybuchają płaczem. One nie chcą być pogrzebane gdzieś w norze, nie chcą patrzyć na ponure twarze, widzieć dzikie tyraństwo i znęcanie się. Ledwie im się otworzyły oczy, ledwie rozprostowały nogi; pragnęłyby swobody, chciałyby żyć, skakać, bawić się!.. Ach! czemuż ledwie się zrobił dzień, już jest tyle jęków, tyle bólu, tyle rzek łez?!.. Smutna, bardzo smutna melodya!
Słowik śpiewał dalej, wywodził trele, a uczucia moje coraz bardziej i bardziej wzbierały... Przedstawił mi się rynek w miasteczku, taki jaki jest, ze wszystkiemi jego geszeftami i ludźmi.
Chudzi, zgłodniali tandeciarze, tragarze w dziesięcioro zgarbieni, kręcą się tu i tam zakłopotani, rozglądają się, oceniają na każdym ubranie, uważają kto ma podarte buty, kto spodnie, kto zaś kapotę. Znają oni w mieście najmniejszą łatę, najmniejszą szmatę. Wybladli, biedni ludzie biegają jak otrute myszy (wie farsamte majs), wsuwają wszędzie nosy, wąchając czy nie znajdą czasem kawałka chleba, odrobiny pożywienia. Każdy zamyślony, łamie głowę, zagryza usta, układa różne plany, każdy zsuwa czapkę na tył głowy, biega i kręci się, jak w świecie chaosu. Przedstawiły się w myśli mej wszystkie rodzaje kramów, sklepików, straganów i klitek. Dwudziestu kramarzy walczy o jednego kupującego, każdy ciągnie go do siebie i obiecuje złote góry, każdemu oczy wyłażą by zobaczyć choć grosz za sprzedany towar.
Kupujący i kramarz targują się, przysięgają na swoje sumienia, na swoje żony, swoje dzieci, na udział w życiu przyszłem, a jeden drugiemu wierzy jak psu! Rozchodzą się i oglądają się na siebie chytrze, wracają napowrót, znów się targują, zaklinają na tysiące przysiąg, dopóki jeden nie oszuka w rezultacie drugiego...
I ujrzałem znów w myśli gromadkę osób z laseczkami w rękach. Piękne osoby, trzymające się razem jak psy koło padliny, którą żyją... Ludzie, z których każdy oddzielnie nie wart trojaka, a jednak gra bardzo ważną rolę... Maleńcy oni są, bardzo maleńcy — a jednak i bardzo wielcy!.. Po za oczami opowiadają o nich nie bardzo piękne rzeczy; o nich, o ich żonach, o ich pochodzeniu; w oczy zaś każdy zna uszanowanie przed nimi. Ci ludzie są prawdziwą plagą społeczeństwa i wysysają z niego wszystkie soki żywotne. Na pozór zdaje się, że są bardzo zajęci, czynni, rozmawiający na migi — w rzeczywistości zaś to próżniaki, lekkoduchy, pasożyty. Krótko rzekłszy, to ludzie, którzy kręcą się ciągle koło kahału, chcą miastu przynosić pożytek, świadczyć mu dobrodziejstwa, mięszają się we wszystko i żyją sobie w czci, jedzą jak najlepiej i mają codzień szklankę dobrego wina. To ludzie, którzy kręcą się ciągle w izbie kahalnej, koło bogaczów, na zebraniach, w jatkach i handlach win, prowadzą całą komendę podczas wyborów, zbierają głosy, kłaniają się, zdejmują czapki przed każdym mającym znaczenie. Zawsze lubią oni się przedstawiać nowemu burmistrzowi, raportować mu o sprawach miejskich, słowem to ludzie, którzy są jako straszne wilki, pomiędzy słabemi, biednemi owcami na rynku.
Widzę tam dzierżawcę taksy (baałtakse), który był niedawno chudym żydkiem, biedakiem, kapcanem, chodził piechotą, w butach podartych, nikt na niego nawet nie patrzył... a teraz! ten sam kapcan, zapuścił sobie brzuszek, jeździ jak magnat faetonem, parą dobrych koni i skarży się przed wszystkimi na dzisiejsze ciężkie czasy!..
Przedstawiły mi się owe stemplowane gęsi (gesztempełte obdirkes), które „baałtakse” pozwala sprzedawać tylko w całości, nie zaś w kawałkach, ażeby biedni ludzie nie mogli kupić i zmuszeni byli brać drogie mięso... Słyszę larum, krzyk, wielki gwałt: oto złapano — hultajkę, złodziejkę, która, tknięta litością, sprzedała biednej żydówce kawałek gęsi dla chorego męża... Widzę jak robią obrachunek ze złodziejką, która płacze i krzyczy w niebogłosy...
Słyszę, jak ktoś targuje się z rzemieślnikiem, chcąc mu urwać grosz za jego pracę; rzemieślnik błaga litości, kłóci się, mówi że cały dzień pracował w pocie czoła, a zarobek nie wystarczy mu nawet na jedzenie, prosi, żebrze jak rozbójnika, ale nie chcą go słuchać. Wtem patrzę, zbliża się tęgi, zdrowy jegomość; poważny żyd w okazałej czapce i z chustką w ręku; dają mu sporą ofiarę, a on się krzywi, narzeka, że skąpo; dokładają jeszcze, jemu ciągle skąpo!.. Takiej osobie należy się daleko więcej, za jego brzuszek, zakręcone pejsiki i szanowną fizyognomią. Jestto honor dla każdego, że jego pieniądze, jego praca utoną w żołądku takiego męża!
O, jak strasznie wygląda ten rynek, ile niesprawiedliwości na nim widać! Bieda, gorzka nędza, jej jęki i westchnienia głęboko uderzają w serce — smutna, bardzo smutna melodya!
Śpiewaj słowiku, śpiewaj! Pod wpływem pieśni twojej chcę trochę podumać, uprzytomnić i przedstawić sobie nasze cierpienia... Śpiewaj, śpiewaj, słowiku, chcę się trochę wypłakać przynajmniej.
Smutnie zaśpiewał słowik... i przedstawiła się w wyobraźni mojej izba żydowska, mieszkanie. Drzwi nie zamykają się w niej ani na jedną minutę. Wchodzi i wychodzi mnóstwo biednych ludzi — młodych i starych, kobiet, dziewczyn i małych dzieci. Wśród przychodzących są poważni żydzi w atłasowych kapotach, którym trzeba coś dać, za zasługi ich przodków! Za nimi zjawia się „magid” (kaznodzieja), pogorzelec, taki który był w Jerozolimie, zbieracz składek na Jeszybot,[3] kobieta opuszczona przez męża, ze starem zabrudzonem świadectwem o swej niedoli. Ledwie że ci drzwi zamkną za sobą, już jest szkolnik z synagogi, żąda zapłaty za miejsce, za odśpiewanie modlitwy, za rozwiązanie ślubów etc. Gdy się z nim zdążą załatwić, wchodzi znowuż porządna gromadka „gabajów” z puszkami i bez puszek... Ten żąda składki na żydów w ziemi Izraela, inszy na „Talmud-Thorę” (szkoła wyznaniowa), trzeci na posag dla starej panny, czwarty na szpital, piąty na towarzystwo Miszny, szósty na nieustanne światło w synagodze — i jeszcze, jeszcze przychodzą członkowie różnych stowarzyszeń... To znów zjawiają się dwaj poważni obywatele, właściciele domów, z miną tajemniczą, szepcą coś do ucha, a potem mówią głośno i z naciskiem. Ha? teraz rozumiecie na co?? — i biorą...
Tymczasem przychodzi znowuż sługa kahalny i pokazuje jakiś regestr; deputat zagraża egzekucyą, rzeźnik przybywa oświadczyć, że od jutra będziecie łaskawi płacić za oko mięsa o dwadzieścia groszy więcej, ponieważ podwyższono taksę! Jednem słowem rwą na wszystkie strony, każdy chwyta, każdy coś urwie, każdy szarpnie. Łzy stają w oczach, bo ciężko wytrzymać!.. Śpiewaj, śpiewaj słowiku... ja chcę trochę popłakać!..
Słowik znów zaczął śpiewać i wywodzić bardzo smutne trele, a ja rozmyślałem nad tem, gdzie przepadają żydowskie pieniądze, żydowska krew?! Leją się one jak woda i nie przynoszą żadnego pożytku. Za pozwoleniem powiedziawszy, co jest nasza dobroczynność? co są nasze ofiary? Stają przed oczami mojemi nasze „Talmud-Thory.” Cóż to jest taka Talmud-Thora? Opuszczona, ponura rudera, chałupka na kurzej nodze, gdzieś w dziurze: wszędzie śmierdzi pleśń! Połamana podłoga i ławki pokryte grubą warstwą błota, okna wybite, zatkane szmatami. Biedne, głodne, obdarte sieroty walają się tam po samą szyję w śmieciach, zamorusane jak djabły i niepodobne nawet do ludzi! Co, za pozwoleniem powiedziawszy, może z nich być? czego one mogą się tu nauczyć i na co później się przydać? Ja słyszę, słyszę, jak one jęczą i wzdychają, słyszę głos ich zatraconych młodych lat, głos wydobywający się z kupy ziemi i śmieci! Słyszę, że ten krzyk nieszczęśliwych, zgubionych istot, wzbija się aż do nieba i woła „gwałt!” na całe miasto żydowskie. Na każdego z nas spadają krwawe łzy i każdy dźwigać je będzie... Przedstawił mi się szpital, albo dom przytułku dla chorych, schronienie, ze wszystkiemi jego dzikiemi porządkami. Jakiś krzyk, gwałt, lament rozlega się na podwórzu. Biedna żydówka przywiozła tu chorego męża, jej jedynego żywiciela, podporę rodziny. „Gabaje” jednak nie chcą go przyjąć, gdyż nieszczęsna nie mogła im dać naprzód kilku rubli. Gdy ta biedna biegała tu i tam łamiąc sobie głowę, aby wydobyć skąd pieniędzy, nieszczęśliwy jej mąż umarł tymczasem pod płotem! Świeża wdowa przychodzi i opłakuje swego męża na ulicy; wraz z nią płaczą biedni ludzie, inne stroskane wdowy. Robi się gwałt, lament, łzy leją się strumieniem. Powoli, powoli, słowiku, bo struna pęknie w mem sercu!..
Znów się słowik odezwał... i przedstawiły mi się żydowskie porządki; jak ze wszystkich naszych rozpraw niema rezultatu. Za pozwoleniem powiedziawszy, „me onu me hainu” (co my, i co życie nasze?). Przedstawiły mi się nasze zebrania; jest tam wrzask, wrzawa i hałas jak w łaźni; jeden drugiemu przeszkadza; gdy jeden powie słowo, drugi krzyczy: nie, na odwrót! przeciwnie! i obadwaj sami nie słyszą co mówią. Każdy ma się za bardzo mądrego, za dowcipnisia, i gdy kto zaczyna mówić, zaraz mu przerywa. „Et — powiada — czekajcie, o tej rzeczy ja już mówiłem bardzo dowcipnie”... Co to jest!? — wykrzykuje ktoś z boku — ja przecież także jestem gospodarz, tutejszy, ja też mam głowę! W końcu wszyscy się okropnie zapocą i sami nie wiedzą z czem przyszli na zebranie i z czem ztamtąd wychodzą?.. Jest między naszym ludem bardzo dobre przysłowie; „postanowiono, żeby Szymon Warger mieszkał nadal z rozwiedzioną żoną” (es is gebliben: Szimen Warger soł wajter wonen mit der gruszo). Słyszę, jak paru bogaczy, kilku krętaczy kahalnych i „baałtakse” ze swoją świtą śmieją się potem z całego zebrania i robią dalej co im się podoba. Zazwyczaj, po zebraniu mięso musi zdrożeć; dobroczyńcy miasta biorą dla siebie po jakimś trojaczku od funta i, pocichutku ustanawiają nową opłatę.
Stanęły mi przed oczyma nasze wybory, z których wychodzą „członkowie” i gubernialny rabin („a guberske row”). Fe! co się tam dzieje! Nie mogę patrzyć jak ludzie utracili rozum, serce i wolną wolę, nie mogę patrzyć, jak czapkują przed lada bogaczem, jak kłaniają się zbogaconym „miszuresom” i tym podobnym osobom! Nie mogę patrzyć, jak sprzedają prawdę, sprawiedliwość i pożytek miasta za kieliszek wódki, za knysz!! Gotuje się we mnie krew, gdy widzę, że z powodu grzechów naszych, niema u nas z kim zacząć, z kim działać. Nikt nie myśli na seryo! Żółć się we mnie przewraca, gdy patrzę, jak ten nasz światek śpi, jak jest pogrążony w marzeniach, nic nie myśli, nad niczem się nie zastanawia, nie rozumie swego położenia, nie kłopocze się i nie czuje nic, prócz tego tylko, co wyłącznie dotyczy jego duszyczki. Zupełnie jak za pozwoleniem woły, gdy jednego rżną, drugi patrzy przeżuwając spokojnie. Dziura mi się robi w sercu gdy na to patrzę. Gwałtu, słowiku! przestań, bo mi znów struna w sercu pęknie!
Płacz, płacz, Sruliku — mówił do mnie w każdej nucie śpiewak leśny i przypomniało mi się, jak przy obrządku ślubnym „badchon” mówi o sieroctwie; sierota musi od każdego na świecie wycierpieć... Płacz, płacz, Sruliku, a ty muzykancie, graj!!
Zakryłem oczy chustką, obtarłem łzy, a w wyobraźni mojej ujrzałem znowu niewesołe rzeczy. Przedstawiły mi się, nasze domy modlitwy, nasze „klojzeł.” Za pozwoleniem powiedziawszy, jak wyglądają one, jak są utrzymane, i jak się zachowują w nich ludzie? Wchodzę tam, i odrazu uderza mnie w nos! Próżniacy powyciągali się tam na stołach i ławkach, z fajkami w gębach; palą, kpią z całego świata, i opowiadają sobie różne historye. Są to tego rodzaju robaki (pasożyty), które wszystko toczą i całe pożywienie mają z innych.... Jest to rodzaj nowomodnych bankierów, którzy wszystkie domy w mieście uważają za swój kantor; każdy jest wiecznie im dłużny i ma z niemi rachunki bieżące, a za szczęśliwego powinien się uważać ten, któremu wypłatę odroczą trochę na później. Ja widzę tutaj kapcanów, dałfonów, próżniaków, kalek-mełamedów, i takich, którzy od roku, pięciu, dziesięciu i czternastu lat żyją kosztem swych teściów...
Słyszę jakieś dźwięki muzyki; gwar się przybliża — naprzód lecą ulicznicy, za niemi poważniejsza publiczność... Hawdoły[4] płoną. Ku bóżnicy niosą „chupe,”[5] aby uczynić nieszczęśliwymi chłopca i dziewczynę. Widzę, że noszą tę „chupe” do późnej nocy, i że zrobili masę wesel!.. Stare baby klaszczą w ręce, rodzice oblubieńców tańczą, goście są weseli, wszędzie radość! Życzę wam szczęścia, (mazeł tew!) życzę wam szczęścia, nowa gromado biedaków, wam, nowi kandydaci na mełamedów, na zbieraczy jałmużny! Winszuję wam żydzi, z wszystkiemi waszemi biednymi leniwymi i pustymi ludźmi, winszuję wam nowych pijawek! Szykujcie żydzi krew, szykujcie im pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy!...
Gwałtu, słowiku! już dość, bo pęka mi serce — rwą się w niem wszystkie struny!..







  1. Według „Hagady,” żydzi zachowują stale kolejne następstwo obrządków podczas świąt pamiątki wyjścia z Egiptu. Kadesz, Urchac, Karpas etc. Abramowicz pisząc w jaki sposób „jedwabni ludzie” dnie przepędzają, ironicznie układa kolej ich czynności: „awejde,” „rochco,” „pipke.” Modlitwa, mycie się — i fajka!
  2. Zgromadzenie dziesięciu żydów.
  3. Wyższa szkoła wyznaniowa.
  4. Świece woskowe.
  5. Baldachim, pod którym stoją oblubieńcy podczas obrządku ślubnego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Szolem Jakow Abramowicz i tłumacza: Klemens Szaniawski.