Przejdź do zawartości

Szkapa/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Szolem Jakow Abramowicz
Tytuł Szkapa
Rozdział Znowuż ją spotyka
Wydawca Księgarnia A. Gruszeckiego
Data wyd. 1886
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Klemens Junosza
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Znowuż ją spotyka.

Przeszedł jakiś czas i wszystko co się ze mną działo w owe dni fatalne, zaczęło się potrosze pokrywać mrokiem zapomnienia.
Osobom, które lubią zajmować się cudzemi sprawami, dał Bóg co innego do gadania — i zamiast mnie, mieli tysiąc innych osób na ustach. Nasze miasto (byle nie urzec) jest duże; codzień więc wyskoczy coś nowego; jest Bogu dzięki o czem gadać — jest czem się zajmować! Aby tylko zdrowie służyło — cudzych interesów nie zbraknie; wystarczy, jak mi się zdaje, dla całego świata próżniaków!.. Wziąłem się znowuż gorąco do nauki, pracowałem, kułem, uczyłem się, dopóki nie nadszedł czas egzaminów.
Pewnego pięknego poranku, na wiosnę, zajechała po mnie buda, w której miałem się udać do Dnieprowiec, aby tam złożyć egzamin. Matka moja była bardzo smutna i zakłopotana, oczy miała pełne łez, ciągle płakała i patrzyła na mnie, patrzyła i znowuż płakała…
— Nie płacz mamo — prosiłem — choć mi się samemu na płacz zbierało i strasznie ciężko było na sercu. Nie płacz mamo! Przecież nie odjeżdżam Bóg wie dokąd! Muszę nareszcie zakończyć ten taniec, który kosztował mnie tyle wysiłków i pracy. Bóg dopomoże… Spełnią się moje życzenia…, będę pracował na kawałek chleba zaszczytnie, będę równy ludziom — i ty matko, będziesz się radowała ze mnie. Nie płacz, nie płacz matko, proszę cię!
— Ach, Srulik! — odrzekła — łatwo tobie tak mówić, lecz gdy się macierzyńskie serce rozpłacze, to go nie można uspokoić…, bo ono nie płacze napróżno, bez przyczyny… Są w niem przeczucia, są obawy, których nikt rozumem zbadać nie potrafi. Ja też cię proszę, Sruliku, jeżeli to jest możebnem, żebyś nie odjeżdżał — po co w takich młodych latach będziesz się męczył? Któż wie, czy trud twój i praca wyjdzie ci na dobre? Iluż to wykształconych ludzi, z pomiędzy nas żydów, chodzi bez butów, niestety!
Iluż to ludzi uczonych przepadło i zmarnowało sobie całe życie?! Srulik! błagam cię, pozostań w domu! Stręczą dla ciebie teraz doskonałą partyę. Uraduj serce matki twej i — ożeń się!
Bałaguła (furman) wszedł tymczasem do stancyi, zabrał rzeczy i położył koniec mojej rozmowie z matką. Płacząc ucałowaliśmy się i pożegnali — poczem usadowiłem się w budzie i odjechałem.
Śmiejcie się panowie wolnomyślni dzisiejsi, śmiejcie się z czego chcecie, lecz nie żartujcie, proszę was, z tego, że serce matki nigdy napróżno nie płacze!! Dopóki milczycie i nie możecie odpowiedzieć na pytanie czem jest życie? w jaki sposób tworzą się w naszym mózgu wszystkie myśli, rozstrząsania i uczucia?; w jaki sposób przędą się i tkają w nas cudowne sny z owych nici — dokąd milczycie powtarzam, i nie umiecie pojmować tych rzeczy — nie pozwolę wam wyśmiewać się z tego, że serce człowieka przeczuwa i odgaduje. Nie wolno wam, nie macie prawa szydzić z tego, że serce matki nie płakało napróżno! Egzamin zupełnie mi się nie powiódł. Nie szkodzi jednak wiedzieć w jaki sposób to się stało. W dniu, w którym miałem do egzaminu przystąpić, byłem pełen otuchy i nawet dla kurażu wypiłem kieliszek wódki — aczkolwiek trunków nigdy nie używam. Nie szkodzi, pomyślałem sobie, Bóg dopomoże!! Czegóż się mam tak dalece lękać i obawiać? Wszak będę miał do czynienia z uczonymi, szlachetnymi ludźmi, którzy też prawdopodobnie traktować mnie będą delikatnie, łagodnie, jak na mężów uczonych przystoi — i dodadzą mi mocy i odwagi.
Niestety! wszedłszy do sali odrazu spuściłem nos na kwintę… Jacyś panowie, ubrani w surduty z mosiężnemi guzikami („mit meszene knep”) siedzieli przy stole i patrzyli na mnie tak gniewnie, tak srogo, jak gdybym zabił kogo, okradł, albo zamordował. Spoglądali na mnie tak jak „stanowoj” z dawnych czasów, który na pierwsze pozdrowienie („boruch abo”) zwykł był mówić: „Jskudowo!.. ja tebie! pasport majesz?!”
I pytam teraz na co mężowie, których zadaniem jest urabiać nas i nasze dzieci na ludzi z rozumem i uczuciem — mężowie, od których należy wymagać, żeby byli dobrzy, prości i dla każdego przystępni; którzy powinni zaszczepiać w sercach dobre i szlachetne przymioty — na co pytam, ci mężowie noszą mosiężne guziki i patrzą srogo jak „kwartalni!”
Mówcie co chcecie — ale trudno wyobrazić sobie Sokratesa, Platona, Arystotelesa i tym podobnych mędrców — z żółtemi guzikami, kwaśną miną i fizyognomią ponurą („a finctere cureis”).
Łatwo zrozumieć, że zaraz po pierwszem przywitaniu straciłem zupełnie odwagę — i sam nie wiedziałem co się ze mną dzieje? Głowa moja była jak zabita… Wkrótce zbliżył się do mnie jakiś pan z taką miną jak gdyby chciał rzec: — Patrz! ja mam wielką głowę! otwarty mózg! Ja się ciebie pytam! ja! rozumiesz co to znaczy? Ja się pytam, znaj uszanowanie, marny robaku!! Z taką miną zbliżył się do mnie i zarzucił mnie pytaniami, to ztąd to zowąd. Pytał o jakieś bajki, powiastki… zdaje się, że akurat o babę — Jagę… Mnie zaplątało, zakręciło się w głowie, zacząłem się mieszać, pleść nie wiem co… Panowie zrobili mi ten honor, że spojrzeli na mnie, uśmiechając się po przyjacielsku i wesoło — no — i na tem był koniec memu egzaminowi, mej ciężkiej pracy;… koniec i kres ostateczny wszelkim moim nadziejom!!!
Ze zmartwienia i żalu nie mogłem dosiedzieć w stancyi… zacząłem się błąkać po mieście — przemierzyłem wszystkie ulice i bardzo piękne góry. Tyle tylko widziano mnie na kwaterze, gdy przyszedłem jeść albo spać.
Razu pewnego przechodząc przez ulicę, zauważyłem, że jacyś ludzie prowadzą chudego konia, popędzają go i biją, na oślep, gdzie który trafi. Stosownie do mego obowiązku, jako członek towarzystwa opieki nad zwierzętami, pobiegłem w tamtą stronę i prosiłem o litość nad biednem stworzeniem. Gdy jednak zbliżyłem się i spojrzałem na owego konia, zimny pot wystąpił mi na czoło, sądziłem że wszystkie członki we mnie zdrętwiały. Poznałem, że to jest ona!.. ona z kościami! ona, moja stara, wychudzona, nieszczęśliwa szkapa!!
— Dlaczego bijecie tę nieszczęsną? — spytałem otaczających ją ludzi.
— Dlaczego? — spytali mnie nawzajem — a dlaczego ona włóczy się tutaj? — rzekli, oglądając mnie od stóp do głów. My prowadzimy ją do kancelaryi…
— No, ale dlaczego ją bijecie?..
— Hm… jakto dlaczego? Jakążby to miało minę prowadzenie do kancelaryi bez szturchańców? to tak jak wesele bez muzyki! Tak, tak.. ze szturchańcem to idzie jakoś lepiej, żwawiej!
— Ależ jest przecież towarzystwo opieki nad zwierzętami! wreszcie litość…
— Litość! ha! ha! ha! — zawołali ze śmiechem.. litość dla takiej parszywej szkapy?!
— Czyż ją nie boli? Czy ona nie jest żyjącem stworzeniem? Wreszcie, powiedzcie mi, za co ją ciągniecie do kancelaryi?!
— Nie powinna tu chodzić! Nie wolno jej zanieczyszczać miasta utrzymywanego tak pięknie. Jest takie prawo i basta!
— A jednak insze konie chodzą tu po ulicach? wszelkie inne bydlęta także chodzą… Oto, naprzykład niedaleko stąd, rozłożył się obozem tabor cyganów, z wozami i z końmi, całkiem swobodnie; a jeszcze trochę dalej możecie znaleść obozowisko pijanych czumaków!..
— To zupełnie co innego. Zresztą nie nasza rzecz sądzić o tem. W końcu co cię to obchodzi? Czy ta szkapa jest twoja?
Chciałem zaraz odpowiedzieć: tak! tak! ona jest moja, ta biedna szkapa jest moja! — ale właśnie spojrzałem na nią w tej chwili i oburzyłem się — że stoi tak spokojnie, obojętnie, jak gdyby ją ta rozmowa nic nie obchodziła, jak gdyby mówiono o ścianie. Patrzyła tak apatycznie, jak gdyby chciała powiedzieć: — Mówcie sobie co wam się podoba, mnie to nic a nic nie obchodzi! Nic a nic, bylem mogła tylko złapać cokolwiek, byle napchać kiszkę! Ze złości chciałem już powiedzieć: Nie! ona nie jest moja! nie mam z nią nic wspólnego! Chciałem plunąć i odejść… Nie zrobiłem tego jednak, lecz rzekłem: — Zapewne, że moja!.. Zresztą o czem tu długo mówić? Porozumiałem się z owymi ludźmi, dałem im co chcieli i uwolniłem szkapę z ich rąk, pod warunkiem, że wyprowadzę ją zaraz z miasta; przyczem powiedziano mi, że jeżeli raz jeszcze pokaże się tu ona i wpadnie w ich ręce, to mogę być pewnym, że mnie ten interes… będzie znacznie drożej kosztował.
Postawcie się w mojem położeniu![1] Po drodze, miejscami pełnej kamieni i cierni — idę nieszczęsny, piechotą, ze szkapą. Męczę się, idę ciągle naprzód, a ona ledwie się wlecze, zaledwie nogi podnosi, a od czasu do czasu potyka się, staje, i choć ją rąb w kawałki, nie chce ruszyć się z miejsca; albo też schodzi z drogi i chce wpakować się w błoto! Co robić z nią? Jaką radę dać sobie? Biorę ją za czuprynę i ciągnę gwałtem za sobą, lecz męczę się jeszcze bardziej i pot mi oczy zalewa. Boli mnie serce popędzać ją dalej, żal mi, przypuszczam że cierpi, że jest bardzo zmęczona. Źle, bardzo źle… Staję więc i zaczynam jej robić wymówki.
— Fe! dalibóg! fe! — powiadam do niej — wcale nie przypuszczałem, żebyś mi wyrządziła tyle przykrości, tyle cierpień za moją przyjaźń, za moją dobroć! Ja kłócę się za ciebie, dysputuję, ujadam się z przeciwnikami twoimi — gdzie mogę, rzucam dobre słowo za tobą, proszę żeby cię nie krzywdzono… Dla miłości twojej wlokę się piechotą, jak żebrak, odrzuciwszy honor na stronę, tracę dla ciebie zdrowie i męczę się — a ty? Pragnę się dobić tego, żeby ci było lepiej, żebyś odpoczęła cokolwiek, odetchnęła swobodniej — a ty przewracasz we mnie wątrobę, burzysz żółć, jak najgorszemu wrogowi! Naodwrót — powiedz sama czy to sprawiedliwie? czy to pięknie jest? Ja obmyślam w duszy różne plany, różne kombinacye, a wszystko dla ciebie — wyłącznie tylko dla ciebie — ty zaś zabijasz we mnie wszystkie siły twojem teraźniejszem postępowaniem. Ja mówię ci: idź naprzód — ty się wleczesz z tyłu; ja krzyczę: idź drogą! — ty pakujesz się w błoto! Ja tak i tak… ty wszystko na wspak, na przekór! Powiedzże sama, czy to sprawiedliwie tak, — czy to pięknie jest?! Wiem ja bardzo dobrze, że gdybym cię okiełznał, wsiadł na ciebie i uderzył — to napewno poszłabyś tam właśnie, gdziebym cię chciał pokierować. Przed tym, kto jeździ na tobie znasz uszanowanie, drżysz na każde jego skinienie i czujesz się bardzo szczęśliwą, gdy możesz go zadowolnić… A przecież on może zdjąć z ciebie skórę, oskubać sierć… Moje serce wszakże nie pozwala mi jeździć na tobie. Niech mi język przyrośnie do podniebienia, jeżeli ci powiem: nieś mnie! — jeżeli cię uderzę, biedna szkapo, to niech mi prawa ręka uschnie!! Pomyśl-no tylko dobrze, pomyśl że to co robisz, jest brzydkie, że nie pięknie postępujesz ze mną, twoim wiernym przyjacielem, który ci życzy lepszej doli niż teraźniejsza, który pragnie widzieć cię szczęśliwą i rozradować tem duszę swoją! Pomyśl-no, pomyśl, że zatruwasz mi życie goryczą! Fe! fe! dalibóg nie zasłużyłem na to!
Tak przemawiałem do szkapy, z ogniem, dysputowałem, mówiłem jej kazanie z całego serca, płakałem z bólu prawie jak dziecko, a ona tymczasem obojętnie stała i gryzła trawę przy drodze rosnącą…
— Co robić z nią? co począć? Dysputy nie prowadzą do celu, kazania także nie pomagają. Nic z nią nie można poradzić, ani złym, ani dobrym sposobem!
Porzucić ją na drodze nie pozwala mi serce, czuję dla niej litość, a szczególna jakaś sympatya ciągnie mnie do niej jak magnes. Biorę ją więc znowu za czuprynę i ciągnę dalej, z ufnością w Bogu, tak daleko jak mogę…
Proszę Boga, aby przynajmniej obcy ludzie nie przejeżdżali — aby nie śmiali się ze mnie i z mojej szkapy. Niech inni przynajmniej nie wiedzą co się dzieje pomiędzy nami — niech to zostanie w tajemnicy. Cicho! sza!
Niestety, modlitwa moja nie została wysłuchaną; na nieszczęście nadjeżdżali ludzie ze wszech stron, i żydzi i obcy. Każdy wytykał nas palcami, dowcipkował i śmiał się…
— Ha! — wołał jeden — gdzie to pan znalazłeś taką żwawą szkapę?!
— Hej! hej! — krzyczał drugi — cóż cię trzyma, młodzieńcze, przy tej nieszczęsnej? Idź lepiej swoją drogą — a tę szkapę puść wolno! Napróżno sobie głowę zawracasz, gdyż nic a nic z nią nie poradzisz. Czyż nie wiesz, że ją już czuć zdaleka cmentarnemi liśćmi — że przeżyła swój czas?
A jeszcze inny z przejeżdżających odezwał się w te słowa:
— Oto siadaj na nią wierzchem i bij aż kości trzeszczeć będą! Nie szkodzi! wnet ona zacznie nogi podnosić i popędzi szybko!..
— A najlepiej — rzekł znowuż ktoś — weź szkapę sam na plecy i nieś…
Jednemu Bogu tylko wiadomo, co się działo w mem sercu, gdym musiał słuchać tych uwag. Tymczasem noc zapadła.
Niebo pokryło się czarnemi chmurami, od czasu do czasu błysnęło się, a szkapa wyrabiała ciągle swoje poprzednie sztuki…
Przynaglałem — chciałem ją zaciągnąć gdzie na nocleg… wydobywałem z siebie wszystkie siły… ale posłuchajcie-no historyi!.. Kiedym ją pociągnął trochę mocniej — ona stanęła dęba i zaczęła wierzgać! Ho! bo! — pomyślałem sobie — takaś to ty?! wierzgasz? chcesz mnie uderzyć?! a więc dobranoc ci!.. śpijże sobie sama gdzie chcesz! Pójdę stąd, pozbędę się wszystkich cierpień, oszczędzę sobie wstydu i nie będę wystawiony na pośmiewisko wraz z tobą! Wkrótce jednak myśl moja inny wzięła obrót: He! he! ty wierzgasz, gniewasz się, chcesz mnie bić? — to bardzo dobrze! Prawdopodobnie zaczynasz już czuć, wzruszasz się, a skoro tak, to może (jeżeli Bóg pozwoli) przyjdziesz do rozumu i staniesz się zupełnie czem innem!… Z wielką czułością poklepałem, pogłaskałem moją szkapę i ona powoli, powoli, powlokła się za mną do wielkiego, gęstego lasu. Tutaj mieliśmy zanocować.







  1. Autor przedstawia tu w sposób alegoryczny, jak zacofani żydzi opierają się wszelkim postępowym dążeniom; jakie trudności napotyka człowiek, który pragnie przebudzić z odrętwienia owe masy i skierować je na nowe drogi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Szolem Jakow Abramowicz i tłumacza: Klemens Szaniawski.