Sybir/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sybir
Podtytuł Dramat narodowy w 4 aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom V
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


SYBIR
DRAMAT NARODOWY W 4 AKTACH
OSOBY:
PIOTR STEPANOWICZ AKSAKOW, gubernator.
ANEMPODIST WASILJEWICZ TARASÓW, dyrektor więzienia.
ŻOSIEJ GRYGORJEWICZ ANIUCZKINOW.
FADIEJ PAWŁOWICZ PROSKURÓW, oficer etapowy.
MAKAR, brodiaga.
IWAN IWANOWICZ, urzędnik.
ALOSZA.
BUKASZKA.
ELIKANlD, właściciel traktyerni.
MUŻYK.
SZURA Sybiracy.
FONIA
MARUSIA.
UNTEROFICER.
WARŁAMOW.
ŻOŁNIERZ.
SOŁDAT.
MARFA GAWRYŁÓWNA.
SONIA jej córki z 1 małżeństwa.
MASZA
PIERWSZA dama sybirska.
DRUGA dama sybirska
1 KUPCOWA.
2 KUPCOWA.
ZDANOWSKI, starosta partyjny
ANCYPA.
ŻARSKI.
HR. LIPSKI.
STANISŁAW PODCZASKI.
ALFONS PODCZASKI.
JÓZEF KINIEWICZ.
STAŚ WILGOCKI.
KAROLINA STANISZEWSKA.
ZYGMUNTOWA STANISZEWSKA.
STAŚ.
JÓZIO.
JULCIA.
1 CHŁOPKA.
2 CHŁOPKA.
WARJATKA.
Wygnańcy — Chłopi litewscy — Sołdaci — Jamszczyki — Kozacy — Chłopi i chłopki sybirscy.
Etapem.
U gubernatorszy.
W Traktirze.
Gdy ognie zapłoną.

AKT PIERWSZY.
ETAP.
Scena przedstawia placyk przed etapem. Po lewej stronie ostrokół, wysoka palisada ostro zakończona — bramka wjazdowa zamknięta. Po prawej placu pierwszy domek etaponojo oficera, niski o dachu szpiczastym, jednem oknie i drzwiach tak niskich, iż schylać się należy, gdy się przez nie wchodzi. Przed domkiem pod oknem ławeczka. Domek jest pomalowany cały na jasno-niebiesko, dach i drzwi na różowo. Za domkiem plac drugi, ukosem do widza szopa bez okien z szeroko otwartą ścianą bez drzwi. Wewnątrz widać pod ścianami rząd drewnianych pułek spadzistych, na których układają się więźniowie. W szopie błoto i wielkie niechlujstwo. Po za palisadą widać jedno bezlistne drzewo i widnokrąg szary, chmurny, straszny. Przy podniesieniu zasłony Alosza siedzi na ławeczce skulony w obdartym mundurze i patrzy smutnie przed siebie. Jest to dość młody jeszcze sołdat, cichy i pokorny. Po chwili rozlega się nosowy głos Proskurowa z domu. Obok stoi samowar na ziemi.
SCENA PIERWSZA.
Alosza — Proskurów.
ஐ ஐ

PROSKURÓW. Alosza! (Milczenie). Alosza! prachwost ty kakoj! Alosza!
ALOSZA (zrywając się). Słuszajus Wasze Wysokobłahorodje!
PROSKURÓW. Pastaw samowar!
ALOSZA. Słuszajus Wasze Wysokobłahorodje! (Zaczyna krzątać się koło samowara, wreszcie zdejmuje but i używa go zamiast mieszka).
PROSKUROW (staje na progu domu, jest rozczochrany, obdarty, ma pierze we włosach i brudną szynel oficerską, zarzuconą na koszulę). Cztoż ty sukin syn? czaju niet? ha?
ALOSZA. Zaraz będzie czaj... ja już i butem... i ot...
PROSKURÓW. Wrosz! ty spał... ty wsio dumasz... a dumania przynależą grafom albo oficerom a nie sołdatom... mieczty to fiłosowja, a od czego ty prachfost? ty fiłozofom nie był. Poniał?
ALOSZA. Poniał Wasze Wysokobłahorodje!
PROSKURÓW. Bo jeśli ty pogańska różo będziesz myśleć... ot... dumać, cztoż zostanie się mnie? czto ja będę robił cały dzień? No, przypuśćmy napije się czaju, prekrasno — no, przypuśćmy poigraju na gitarze, prekrasno — no, przypuśćmy zferlakuruję mamzel Ditrich, prekrasno — no, a reszta? Trzeba myśleć... trzeba dumać... nada carskomo pofiłozofować... a jak ty i ja... tak już gołubczyk nie można. Ja wot ważna figura, a ty czto? abisjana małpa. (Siada na ławeczce). Tak to już było od stworzenia świata, były oficery i sołdatyszki. Ważnyja lica i miełocz. Ot, jak dziesięć rubli, asygnata i miedna kapiejka — ty Alosza kapiejka, a ja ot asygnata. (Ziewa). Boh!... kakaja skuka... ot; morda od ziewania rozciągnęła sie jak czort znajet czto! (Do Aloszy, który brał miotłę a kierował się do szopy). Ty kuda?
ALOSZA. Straszne błoto w etapie po ostatniej partji. Chciał podmieść a to...
PROSKURÓW. Astaw! nie nużno nam nie prykazano, żeby w etapie błota nie było. Jak nie prykazano od wierhu to my winni sami żadnych nowosti nie diełat. Ty sołdatyńka i małczy, ja choć oficer a taki sam swoim urnom niczego nie zrobię... Błoto w etapie, robaki, cztoż... prykazu nie było cztoby błoto won... tak pust ostanietsia. Po chwili do Aloszy, który wziął z szopy kubeł i szedł za palisadę po wodę). Ty kuda?
ALOSZA. Wody w etap Wasze Wysokobłahorodje.
PROSKURÓW. Nu... wody można, w prykazie jest, cztoby woda była... no idż... (Zamyka oczy i ziewa. Alosza chce iść.
PROSKURÓW (nagle). Ty kuda.
ALOSZA. Wody do etapu.
PROSKURÓW. Później, astańsia, ja budu fiłozofować... tak ty hużak słuszaj, cztoż, no’ da... mnie chciało się fiłozofowat a ty słuchaj.
ALOSZA (z rezygnacją stawia kubeł na ziemię). Słuszaju Wasze Wysokobłahorodje!
PROSKURÓW. Tak... wot... Zaczem ot w Sybirje takoje szare niebo? ha, nie znajesz? nie znajesz (Urywa, ziewa, zamyka oczy — po chwili). No, a czto ty nagotował? ha? Kolacja eto toże fiłozofja... jeść... cztoż? u czełowieka rozum a potem briucho.
ALOSZA. Krupy Wasze Wysokobłahorodje i leniwyje szczy.
PROSKURÓW. Ot uż ja drugi rok trzy razy dnia jem leniwyje szczy i krupy. A z miasta nic nie przynieśli?
ALOSZA. Nic... może będzie szła dziś partja nieszczastnych i co z miasta dla nich podniosą.
PROSKURÓW. Przyjdzie partja?
ALOSZA. Ja tak słyszał Wasze Wysokobłahorodje.
PROSKURÓW. Oo, tak ładno... może co i dobrego się zdarzy... (Ziewa i przeciąga się). Alosza, daj gitarę! (Alosza chce iść do domu). Ty kuda?
ALOSZA. Gitara...
PROSKURÓW. Ach! da! no idź!
ALOSZA. (Wchodzi do domu, widać przez okno jak odczepia gitarę. Przez ten czas Proskurów ziewa, zamyka oczy i mówi.
PROSKURÓW. Ot skuka! (Nagle krzyczy przeraźliwym głosem). Prywiedi Dikuszku!
ALOSZA (z domu). Siej czas Wasze Wysokobłahorodje! (Proskurów siedzi z zamkniętemi oczami. Alosza wychodzi z domu, niesie stara gitarę na różowej wstążce i prowadzi obrzydliwego parszywego psa).
ALOSZA. Wot Dikuszka!
PROSKURÓW (do psa). Zdrastwuj braticz! ładna kundla?... nu cztoż diełat? kundla... par-szywaja... ot Sybirak... ot korennyj Sybirak... sadis da. (Do Aloszy). Ty kuda?
ALOSZA. Wasza Wysokobłahorodje w etapie nary się połamały... nużno naprawić... to jak przyjdą nieszczastni, będą na ziemi leżeć.
PROSKURÓW. Nu, tak czto? Dikuszka ot na ziemi leży? ha? czto? a ot u Dikuszki dusza jak u czełowieka, cztoż? nary połamali... czort z niemi... A u ciebie w prykazie jest cztoby połamane nary naprawiać? Niet! tak zostaw! Zaczem połamali!
ALOSZA. Partja była duża Wasze Wysokobłahorodje... było 70 człowieka w etapie miejsca na 40.
PROSKURÓW. Nu tak co? ot u mnie w głowie filozofij na czterdzieści ludzi a ot siedzi w jednej głowie. Tak i u nich niech tak będzie. Czto? ha? Dikuszka? (Brzdąka na gitarze. — Alosza krząta się koło samowara).
PROSKURÓW (próbuje śpiewać).

Razdiali sa mnoj ty dolja...
Grust, piecza! łasku... (Nagle). Alosza!

ALOSZA. Słuszajusz Wasze Wysokobłahorodje!
PROSKURÓW. U mienja piękny głos, ha?
ALOSZA (bez entuzjazmu). Czudnyj głos Wasze Wysokobłahorodje!
PROSKURÓW (śpiewa):

Kak prijatno
W wieczer majski
Rum jamajski
W czaj kitajskij
Po — o — o — dlewet!

Ha? czto? Dikuszka? nu, czto robić... rumu niet Alosza.
ALOSZA. Wasze Wysokobłahorodje?
PROSKURÓW. Piej! czort laguszkoj;
ALOSZA. Słuszajus Wasze Wysokobłahorodje? (Zamyka oczy i jak automat śpiewa. — Proskurów gra na gitarze).
ALOSZA. Czort z laguszkoj razsażdał

Sidia na igołkie
Ej ja z rodu nie widał
Jewreja w jarmołkie.

PROSKURÓW. Prygaj! prygaj!
ALOSZA (z zamkniętemi oczami, nie zmieniając wyrazu twarzy, tańczy podczas gdy Proskurów gra.
PROSKURÓW (do psa). Nu, patrz Dikuszka — kakaja eto Świnia... ot prygajet... prygajet.,. jeśliby ja Dikuszkie skazał prygaj... ot siedit... A ot czełowiek, prygajet a sobaczka siedit. Alosza prestań... ha... patrz... mówię tiebie prygaj! prygajesz... kto zwierz? Ha! po-fiłozofiruj, kto zwierz! Nu, prygaj... a nie, to w mordu... (Zamierza się gitarą. — Alosza automatycznie zabiera się do tańca — nagle dzwonek rozlega się u bramy i słychać przeciągły krzyk). Ha! a! a!
PROSKURÓW. Ki czort? (Alosza otwiera bramę, ukazuje się Brodiaga).

SCENA DRUGA.
Ciż — Brodiaga. (Brodiaga jest już siwiejący mężczyzna, wysoki, chudy i zgarbiony — odziany jest dziwacznie w rozmaitego rodzaju odzież — czapkę sprawnika — bardzo brudny i oberwany mówi cicho, półsłówkami — tylko oczy mu grają gwałtownie pod zsuniętemi brwiami).
ஐ ஐ

BRODIAGA (na progu do Aloszy).. Brodiaga!
ALOSZA (zwraca się do Prosktirowa). Wasze Wysokobłahorodje? Brodiaga! (Proskurów wzrusza ramionami obojętnie i brzdąka na gitarze. Brodiaga Wchodzi i kłania się po wojskowemu Proskurówi).
BRODIAGA. Imieju czest jawić się Wasze Wysokobłahorodjel
PROSKURÓW (patrzy na niego ospale). Czego wam trzeba?
BRODIAGA. Ja przychodzę prosić, cztoby wy mienja aresztowali.
PROSKURÓW. Cztoż, tego roku tak wcześnie?
BRODIAGA. Użaszno chołodno nadojeło włóczyć się.
PROSKURÓW. Ty był już u mnie? ha?
BRODIAGA. Da, w przeszłym roku... w późnej jesieni... ot już drzewo liście straciło... wy mnie aresztowali... ja ubijca Makrimowicza... da...
PROSKURÓW. Aha! da! da! no cóż... gdzieś mnie ciebie teraz aresztować, miejsca nie ma gdzie ciebie trzymać, idź, pogulaj jeszcze trochę, a potem jaw się.
BRODIAGA (uparcie). Chłodno już... chcę do turmy.
PROSKURÓW. Idź prócz!
BRODIAGA (jak wyżej). Arestujtie mienja
PROSKURÓW (coraz gwałtowniej). Mnie nie chce się!
BRODIAGA. Arestujtie mienja!
PROSKURÓW. Mnie nie chce się! ot Dikaszka— smatri! durak kakoj! Ja będę jego trzymać, żywić, dawać znać sprawnikowi i całe komedje z nim łamać.. idź k’czortu — przychodź jak będzie partja, pójdziesz z niemi razem.
BRODIAGA. Ja głodny — u mnie nogi we krwi, ja się stąd nie ruszę. (Siada na ławce obok Proskurowa).
PROSKURÓW (patrzy na niego — chwilą mierzą się oczami, ogarnia go lęk, wreszcie Wstaje, pluje i mówi do psa). Pajdi Dikuszka! pust! siedit! etot mierzawiec odin! naplewat nam na niewól (Przechodząc kopie samowar, który się przewraca i woda wylewa). Alosza! czaj! (Odchodzi do domu).

SCENA TRZECIA.
Alosza — Brodiaga.
ஐ ஐ

ALOSZA (zabiera się do samowara, po chwili patrzy na Brodiagę, który siedzi z przymkniętemi oczami). Wy któren raz uciekli?
BRODIAGA (nie otwierając oczów). Piętnasty!
ALOSZA. W ile lat?
BRODIAGA (jak wyżej). W dwadzieścia!
ALOSZA. Maładiec! a czemże wy teraz byli?
BRODIAGA. Horodniczym.
ALOSZA. A przedtem?
BRODIAGA. Ja był strapczym, dieńszczykiem, prystawem, felczerem, nawet popem.
ALOSZA. Nie uże...
BRODIAGA. Da... da... (Chwila milczenia).
ALOSZA. Wy na wiosnę znów z turmy uciekniecie?
BRODIAGA. Nadiejuś! Kakże? ja by z wiosną nie wytrzymał w turmie. Sołnyszko... las szumi, ciągnie... pachnie — da w drogę — jesienią, zimą, smutno za turmą — ot — nawykła dusza.
ALOSZA. No, a pałki?
BRODIAGA. Prywykł... naplewat! (Po chwili patrząc na Aloszą). Ty prosto zwierzę nie człowiek.
ALOSZA. Za czem brat? za czem?
BRODIAGA. Kakże? Ty wot służysz? ty ilot na tyle let? sołdat... szynel na grzbiecie i waruj jak sobaka... wstydno! rzuć szynel — udieraj w les, w skały, w święte Bajkalskie wody... swoboda... życie... o! (Wyciąga przed siebie ręce).
ALOSZA. Kakże? Mnie sądzono służyć... prykazano... nie można inaczej.
BRODIAGA. Tuman ty! tuman! gdzie ten, kto prykazywajet? car? ha, ha! Batiuszka car? da on i nie wie czto jaki durak butem samowar rozdmuchuje... ta w mordu od oficera bierze... i męczy się w szyneli... Za czem ty carowi potrzebny, co?
ALOSZA. Boh dał jemu włast’, moc, potęgę, siłę — nam słuchać trzeba.
BRODIAGA. A Bogu kto dał włast’? i siłę, ha? (Po chwili z pogardą). Tuman, tuman.
ALOSZA. Da... wy uż ubijca... to wam wszystko jedno, wy z Bogiem w niezgodzie i z carem batiuszką i z prawem. U was krew na duszy, ale ja choć sołdatyszka, ale czysty i praw. Wy wierno nie tylko Makrymowicza ubili... u was więcej ofiar na duszy.
BRODIAGA (szyderczo). Nadiejuś... kak ucieknę z turmy trzeba żyć... lasem jedzie kupiec... pas na nim tłusty od pieniędzy... cztoż kupiec? żyru, tłuszczu kupa — gdzie u niego dusza... w łob go kawałkiem żelaza i kupca niet a ruble moje! Ot i żyć mogę... i soł-nyszko świeci a grzeje... las srumi, ptaszyna śpiewa... a kupiec? żyr, tłuszcz... wot liście lecą,., lecą... kupa cala... pokryły.. da!
ALOSZA. Ja by nie mógł zabić człowieka.
BRODIAGA. Poczekaj brat... ciebie kiedy ubiją. — Na świecie zabit! nada, jeśli nie chcesz, aby ciebie zabili... da... da!.. Po chwili. U ciebie trochę chleba jest? Po chwili. Ja jak głodny to i za chleb zabić gotów.
ALOSZA dobywając z zapazuchy chleb razowy. Ja ostatnim kawałkiem z głodnym się podzielę.
BRODIAGA bierze chleb. Tuman ty, tuman! Dzwonek u bramy i wołanie. Ha... a... a!,..
ALOSZA. Ha... a... a!...

SCENA CZWARTA.
Alosza — Brodiaga — Iwan Iwanowicz Iwanow — Marusia — Szura — Fonia.
ஐ ஐ

MARUSIA. My z podarkami dla nieszczastnych.
ALOSZA. Partji niema.
IWAN IWANOWICZ. My wiemy, no, partja idzie, my chcemy prosić Fadieja Pawłowicza, cztoby pazwolił złożyć podarki na swoje ręce.
ALOSZA. Wejdźcie! Wchodzą. Iwan Iwanowicz ubrany w galowy mundur i białe rękawiczki — na wierzchu barankowe futro, niesie na tacy pierog — na pierogu leży trochę srebrnej monety. Iwan Iwanowicz jest biednym pokornym urzędnikiem. Marusia siara chłopka sybiraczka, odziana w kożuch i wysokie buty, trzyma na talerzu pierog. Szura i Fonia, chłopi sybirscy odziani ciepło ale biednie — każdy ma talerz z jedzeniem.
IWAN IWANOWICZ. Pamiłujtie... można zobaczyć Fadieja Pawłowicza?
ALOSZA po chwili skrobiąc się w głowę. Ot... ja wam prosto powiem Iwanie Iwanowiczu... jeśli u was rum jamajski w kieszeni jest, dobrze... ja was powiodę k’ Błahorodji... a jeśli u was rumu nietna, tak batiuszki lepiej idźcie do domu.
IWAN IWANOWICZ. Jakże... pamiłujte... rum jest. Fonia! wyjmij rum z kieszeni. Fonia wyjmuje Iwanowi butelką rumu z kieszeni.
MARUSIA. Idź gałubczyk Alosza... daj jemu butelkę... niech on pozwoli nam pomódz nieszczastnym. Ja upiekła dziś świeże pierogi z kapustą... a ot Fonia ma chleb i trochę masła... po parę kopiejek też położyli my na talerzach. Poproś Fadieja Pawłowicza, niech nam wskaże kto w partyi samoj nieszczastnyj.
ALOSZA. Oni wszscy nieszczastny! Śnieg lekko pada.
MARUSIA. Da... da! Boh mój! Daleko idą... ot... co ojczyznę postradali, wszystko — oni tam podobno podnieśli bunt... wołnienje.
ALOSZA. Da — eto strasznoje przestępstwo... bunt przeciw caru — car sprawiedliwie karze.
MARUSIA. Da! da! ty praw gałubczyk — no cztoż — oni nieszczastny... głodni... da chłodno... wot śnieg — pierwyj śnieg.
IWAN IWANOWICZ. Idź! hołubczyk idź!
ALOSZA. Da mienja ich żal... straszno żal... ot serce się kraje jak patrzę... no ale bunt, wołnienje nie... nie... Odchodzi do domku.
IWAN IWANOWICZ. A jeśli Fadiej Pawłowicz, zechce wziąć sobie pieniądze?
MARUSIA. Ha! pust! niech bierze... pierogi niech choć ostawi dla biednych. W oknie pojawia się Proskurów.
PROSKURÓW. Nu czto? czto wam potrzeba?
IWAN IWANOWICZ. z ukłonem. Fadiej Pawłowicz... my ot z podarkami dla partji. Ja Iwan Iwanowicz Iwanow, z poczty, wy mienja uznali? niet? Partja idzie nowa, więc my po dawnemu sybirskiemu zwyczaju z podarkami — u mnie dziś imieniny, tak ja mundur nadział i z pierogiem i datkiem k’ nieszczastnym...
MARUSIA. A ja ot z kapustą i z kopiejkami.
PROSKURÓW. Nu ładno, ładno! Alosza odbierz podarki i postaw w sieni... Jak partja przyjdzie to możecie wejść na dziedziniec. Alosza odbiera talerze i wnosi do domu. Teraz idźcie procz!
WSZYSCY cofają się do bramy. Spasibo Fadiej Pawłowicz... spasibo..
PROSKURÓW. Alosza! czaj! Odtyka w oknie butelkę rumu i wącha. Rum Jamajskij! Podśpiewuje.

Rum jamajskij
W czaj kitajskij...
dum — dum — dum!

Słychać dzwonki. — Proskurów zamyka okno. — Dzwonki się przybliżają, słychać tętent koni i Wołanie: Ha! a! a!


SCENA PIĄTA.
Brodiaga — Alosza — Proskurów — Aniuczkin — Iwanowicz — Marusia — Chłopi (cofają się na bok — Alosza otwiera bramę — wpada zaprzężona kibitka w jednego konia z wysoką hołoblą malowaną — na koźle jamazczyk odziany w grubą sukmanę — na kibitce, trzymając się jamszczyka, siedzi Aniuczkin. Zajeżdżają przed domek Proskurowa, który wypada na ganek, usiłując zapiąć porządniejszy mundur.

JAMSZCYK do chłopów. Biere-giś.
ANIUCZKIN do Aloszy. Remnie! Alosza odpina skórzane pasy, którymi Aniuczkin jest do kibitki przymocowany. — Jest to prześliczny młody chłopiec w czerkieskim mundurze, lat 22, o białej twarzyczce i ślicznych szafirowych oczach. Wąsiki zaledwie się puszczają, zgrabny, ruchy niezmiernie malownicze i estetyczne — mieszanina kota z gołębiem — chwilami wzrok marzący, jak u dziecka, to znów krwiożerczy, jakby podniecony chorobliwie — odziany ciepło.
ANIUCZKIN szybko. Gdzie etapnyj oficer?
ALOSZA. Siej czas budiet jawitsia. Idzie do domu.
BRODIAGA Wstaje i podchodzi do Aniuczkina. Wasze Wysokobłahorodje?
ANIUCZKIN. Czego?
BRODIAGA. Pokorniejsze proszu... imieju czest jawitsia...
ANIUCZKIN. Po kakomu diełu?
BRODIAGA. Ja brodiaga... ubił temu dwadzieścia lat swego pana Makrimowicza... uciekł z katorgi pietnaście razy... teraz zima, do turmy choczetsia nużno arestowat!
ANIUCZKIN. Poczekaj!
BRODIAGA. Wasze Wysokobłahorodje...
ANIUCZKIN gwałtownie. Poczekaj!
BRODIAGA (zły mrucząc). Ja ubił Makrymowicza.
ANIUCZKIN (z pasja). A ja ciebie zabiję, jak będziesz odpowiadał. Woni (bijąc We drzwi butem). Cztoż eto? nikogo niema? (drzwi się otwierają wychodzi Proskurów, za nim Alosza).
PROSKURÓW. Prastitie... no ja zdrzemnął się — tyle pracy...
ANIUCZKIN. Da, da! znaju... no nie w tem rzecz. — Ja wiodę partję... ja ich wyprzedził... ja mam do was interes!
PROSKURÓW. Alosza! postaw samowar, proszę w komnatu... u mnie ot tam jamajski świeży.
ANIUCZKIN. Niet, niet, u mienja czasu niema. Ja do was z prośbą.
PROSKURÓW. Pamiłujtie... powiedzcie o co chodzi.
ANIUCZKIN (bijąc się szpicrutą po ostrogach). Wy tutejszy, Sybirak?
PROSKURÓW. Ja? kakże? ja iz Torżka rodem — Tarżok, sławne miasto,.. tam 43 monastery — ja popadłem ofc na Sybir w etapnawo oficera... no, to dla mienja męka... ja człowiek uczony u mienja w gołowie filozofij na 40 ludzi... a ja muszę na etapie siedzieć,
ANIUCZKIN. Da — to nieprzyjemnie. Tak ja rad, że ja na was popadł, bo wy mnie łatwiej zrozumiecie. Ja Petersburczyk... Zosiej Grygorjewicz Aniuczkin pazwoltie poznakomitsia.
PROSKURÓW. ja Fadiej Pawłowicz Proskurów... no... poczekajcie, ja był dwa lata temu w Petersburgu i tam często bywał na Litejnom prospekcie, u Róży Stiepanowny Monczałowej... Ona często opowiadała o Zosjeju Grygorjewiczu... Ona była w nim wlublona do bzika, ona zwała go igruszkoj... ha?
ANIUCZKIN. Ato — ja!
PROSKURÓW, Pomiłujtie... eto wy! Tam w Petersburgu wsie damy były zakochane w was jak warjatki... Takij mołodeńkij a tyle ofiar, no... no! eto wy! I kakże wy tak partje wodzicie, takoj donżuan?
ANIUCZKIN. Czto zdiełat? służba — niewola! Odkomenderowali do Polszy... ja okazałsia dzielnie, tak transport mnie zdali A! a! wpierwych trzeba na szczot dieła — K’wam prykaz... Eto żurnały (wyjmuje z zanadrza plikę dzienników). Jeden dla was... tu artykuł... ot... Katkowa... Wy musicie ten artykuł czytać miejscowej ludności, żeby oni spotykali ssylnych jak przynależy... tu oto jest, że Polacy niosą za sobą pożogę i mord — ciemnej swołoczy — trzeba mówić prosta, że Polaków za to wysłali bo ruskich wyrzynali i ruskie kobiety bezcześcili... da... a co rozumniejszym, to trza powiedzieć, że gdyby nie bunt u Polaków byłaby już konstytucja i znaczenie szlachty by się podniosło.
PROSKURÓW. No... pomiłujtie...
ANIUCZKIN (gwałtownie). Tutaj prykaz i mądry prykaz. Lud po drodze wielkodusznie podejmuje ssylnych, podnosi prezenty. Oni sobą lud buntują, trzeba osłabić to wrażenie. Oni idą głodne i chorzy, to lud się lituje. Wy Fadiej... Piotr...
PROSKURÓW. Pawłowicz...
ANIUCZKIN. Pardons! Wy, Fadiej Pawłowiczu, powinni artykuły Katkowa im czytać a wszystko będzie dobrze... i podarków nie pozwolić podawać. — Gnać won! (po chwili). No... a teraz... moja własna sprawa... (z uśmiechem). Eto intimnoje dieło...
PROSKURÓW (zachwycony). Kobieta?
ANIUCZKIN. Da... kobieta!
PROSKURÓW. Wy wlublon?
ANIUCZKIN (rozmarzony). Do szaleństwa!
PROSKUROW. W Petersburgu? w Róży Stiepanowej Monczołowoj, ha?
ANIUCZKIN (gwałtownie). Naplewat mnie na Rozu! czto ona! ot małpa... durna kakaja... niet! ja wlublon w krasawicy... ot... cud... prosto...
PROSKURÓW. Gdzież ona?
ANIUCZKIN. Eto Polaczka... kakaja Zdanowskaja.
PROSKURÓW. Katorżnica?
ANIUCZKIN. Niet — mąż jej zesłany... Ona idzie za nim dobrowolnie... z nim i z dziećmi... troje małych... kryczut... no... niczewo... matka prosto anioł... (nagle), jej Bohu... nie wydzierżu!
PROSKURÓW. Da, da! wy zawsze Zosiej Grygorjewicz mieli ekstra tiemperament. Mnie damy w Petersburgu opowiadały.
ANIUCZKIN (coraz gorzej). Cztoż naplewat na eti damy... to szympanzee martyszki naprzeciw Zdanowskoj... (po chwili). Jakie ciało musi być u tej kobiety. Ja widał tylko jej szyję kak ona myłaś na etapie... Boh mój... nie wydzierżu.
PROSKURÓW. Ja was rozumiem! A to ja sam jeszcze w Tarżkie... wkochałem się tak samo... to była kucharka u popa przy monasterze. Kucharka a umna, mądra, szykowna... ot filozofka! Ja jej co dnia róże do kuchni rzucał. Ja toże sentyment rozumiem.
ALOSZA (podchodzi do Proskurowa). Wasze Wysokobłahorodje... jeśli partja idzie, tak trzeba chyba im nary do spania narządzić.
PROSKURÓW. Paszoł proczl prykaza.niet... niech śpią na ziemi (do Antuczkina przewracając oczy), Ach, da! i u mienja serce jaku ptaka... Ja oczeń łatwo się kocham.
ANIUCZKIN. Tak wot... Zdanowskaja nie wie nawet, co ja się w niej rozkochał. Ja partję wieł z ’Kijowa przez Połtawę i Charków. Ona zaś w Penzie nas dognała perekładną. Gdym ją zobaczył, jakbym w łeb dostał, Ja do niej podchodzę łaskawie, ale ona mężem i dziećmi zajęta, nie widzi. No, już takie dziś moje nerwne rozpołożenie, że wolę, żeby albo mnie odtrąciła, albo niechaj mnie czorci porwą. Tak do was prośba. Partja będzie dziś nocować, ja ich zamknę w etapie, ona jedna zostanie się. Pozwólcie mi waszą kwaterę... tam ją pomieścimy a potem... niech... (po chwili). Wy widzicie mnie Facheju Pawłowiczu w jakom ja nerwnym razpołożeniu, jeśli ja k’wam nieznakomyrn obracam się z taką prośbą inlimną, ha?
PROSKURÓW. Wy mnie cześć robicie Zosieju Grygorjewiczu..
ANIUCZKIN. No, ręka rękę myje. Skoro wołnienje w Polszy się całkiem uciszy i transporta sfolgują, ja wrócę znów do Petersburga a tam daję wam czestnoje słowo, że wami się zajmę i z Sybiru nazad do matuszki Rassij przewiodę. No co. zgoda?
PROSKURÓW. Kakże niet? ja wam wdzięczny, że mi pozwalacie oddać sobie przysługę. Tak ja komnatę dla etoj madamy przystroję a sam spać będę u Aloszy. Aloszę wygnam precz na dwór na skamejkę, U mienja dobre serce dla drugiego człowieka.
ANIUCZKIN. Prekrasno... pazwoltie niech wam podziękuję, ( wsuwa w rękę bumażkę) — Eto na przystrojenie komnatki.
PROSKURÓW (chowa pieniądze). A..: a jej mąź? jak on zacznie fokusy a komedje.
ANIUCZKIN. jej mąż mąż? on że katorż-nik, w szeregu idzie (nagle z nienawiścią). Eto samyj gordyj czełowiek w partji. Nieugięty, zły, wiedzie ich w bunt. Jak mnie go w Kijowie zdali, to my się oczami zmierzyli. I od tej pory priamo dwa dzikie psy.
PROSKURUW. Z zazdrości.
ANIUCZKIN (szybko). Niet, niet — tak ot — bunt u niego a u mienja siła. Pysznie się... gieroj... żoną, czynami... wsiem, a jego duszę i jego żonę ot tak... (łamie szpicrutę). w drobiazgi... o! No praszczajtie! jedu im na spotkanie, za minut 5 będę nazad! Jemszczyk... padawaj! (zajeżdza Kibitka — Alosza przywiązać chce Aniuczkina do kibitki).
BRODIAGA dopada do kibitki i chwyta konia za uzdę. Da... aresztujcie mnie... radi Boga...
ANIUCZKIN. Paszoł won!
BRODIAGA uderzony po ręce przez jamszczyka puszcza konia. Aresztujcie radi Boga! ’ja ubijca! śnieg ot! mnie w turmu choczetsia.
ANIUCZKIN staje w saniach i uderza brodiagę w zęby. Wot tiebie turmą... won!
BRODIAGA zatacza się w tył i chwyta się za zęby. Mierzawiec... zuby wybił! kibitka odjeżdża.
PROSKUROW. Sława Bogu! dobry dzień... butyłka rumu... da asygnata... cudnyj dzień.
BRODIAGA chwytając go za rękę z pasją. Aresztujcie mienia a to jej Bogu ubiju, kawo ubiju!
PROSKURÓW wchodząc do domu. Za minutkę gołubczyk... minutkę... a pójdziesz z partyjką do Tiumeń, do Tobolska — potem dalsze!

SCENA SZÓSTA.
Brodiaga — Alosza.
ஐ ஐ

BRODIAGA. Wot prachwosty! Żaden nie chce aresztować atu da liście obleciały i śnieg. Ja nigdy jeszcze śniegu na wolności nie widział. Ot pomyjna jama nie etap.
ALOSZA Tak wam pilno pałkami dostać?
BRODIAGA. Da! pałoczki moje, jesienna biesiada. Ja co jesień biorę pałki... da co? pałka krew rozgrzewa, no ty brał w mordu, bierzesz, a to cześć twoją wala.
ALOSZA. Tobie też partyjny oficer w mordu dał.
BRODIAGA. Nie w mordu a w zuby... eto raznica. On siużbę pełnił; a tobie oficer nie po służbowej części ale po samowarnej w mordu bije.
ALOSZA. Konwój idiot! Otwiera bramy na roścież — śnieg coraz gęstszy sypie — ściemnia się.

SCENA SIÓDMA.
Brodiaga — Alosza — Proskurów — Iwanowicz — Marusia — Fonia — Szura (potem konwój, Aniuczkin na kibitce pierwszy), Zdanowski — Staniszewska — Kiniewicz, hr. Lipski — Ancypa — Żarski — Pomeranc — Stanisław Podczaski — Alfons Podczaski — Staś Wilgocki — Chłopka — Warjatka — Wygnańcy polacy — Kryminalni przestępcy — 2 unteroficerów — konwojujący sołdaci.
ஐ ஐ

IWANOWICZ wchodzi pierwszy wraz z Marusią Fonią — i Szurą. Idą już, idą!
MARUSIA bardzo wzruszona. Ach! biednieji... biednieji... tak ich dużo aż czarno na drodze.
IWANOWICZ. Chodźmy k’Proskurowu, niech nam da nasze podarki, spotkamy ich w bramie.
MARUSIA. Da... Da! chodźmy! idą ku domkowi, wychodzi Proskurów, trzymając w ręce gazetę.
IWANOWICZ. Zdrastwujtie Fadiej Pawłowicz... my przyszli odebrać nasze podarki... partja idzie!
PROSKURÓW przybiera srogą minę i uderza ręką w dziennik. Wy wiecie czto eto.
WSZYSCY. Niet Wasze Wysokobłahorodje:
PROSKURÓW. Odkryjcie głowy... no... prędzej... eto ukaz... da... ukaz, cztoby więcej podarków zesłanym Polakom nie podnosić.
WSZYSCY. Nie podnosić?
PROSKURÓW. Da! Car batiuszka tak nakazał chłopi żegnają się.
MARUSIA. Car batiuszka... Hospody.
PROSKURÓW. Wy Iwan Iwanowicz Iwanow inteligent tak ot wam po osobno. Jeślib nie Polaki byłaby już dawno konstytucja... da i mieszczanie... szlachta i urzędniki... da toże i pocztowe wzrosłyby w znaczenie. Eto dla was! A dla was czerni to ot... Polaki za to zesłane, że ruskich rżnęli, mordowali, rabowali da... kobiety bezcześcili... A teper zdieś, na Sybirze jakby ich wolno puścić, to oni wasze chaty spalą a was eto zareżą jak bydło.
MARUSIA. Nie może być?
PROSKURÓW. Da! tak stoi w prykazie. Sam car-batiuszka dowiedział się, że wy tych przestępców pierogami karmicie, da kopiejki dajecie i gniewa się... O! car się gniewa! (chłopi stają niepewni i zafrasowani).
IWANOWICZ (po chwili). Da... eto wazmożno... no... prepraszam ja by chętnie tot prykaz przeczytał.
PROSKURÓW (gwałtownie). A eto czto takoje! To ja nie mam wiary? jeśli ja mówię to prawda, bo ja carski oficer... a carski oficer prawdą żyje... Ubierajtieś wsie won... a nie, to ja za horodniczym poślę... a nie, to ja...
MARUSIA. Da prasti batiuszka... nie kryczy! my uchodim procz... (naradzają się).
IWANOWICZ (podchodzi nieśmiało). Przebaczcie... no by chcieli nazad nasze pierogi i pieniądze.
PROSKURÓW (wrzeszcząc) Co? co? wasze pierogi ostaną się u mnie! one pojadą do Petersburga do samego cara — one będą świadczyć jako wy się także buntujecie. Was także ześlą, was w turmy zamkną... was (wołając ku domowi). Alosza! postaw samowar!
IWANOWICZ. Chodźcie gałubczyki do domu... tot złodziej nic nie odda... a cóż z próżnemi rękami nieszczastnych spotykać!
MARUSIA. On wszystko nałgał... Polaki dobry naród... mój ojciec jeszcze przed laty miał ich u siebie... oni dobry ludzie...
IWANOWICZ. Każetsia!
MARUSIA. Da... da... Eto tylko dla tego, żeby nam pierogi i kopiejki ściągnąć. Czort z nim (pluje).

(Aniuczkin wjeżdża na kibitce i zeskakuje. — Proskurów wybiega na jego spotkanie).

ANIUCZKIN. Cztoż wsio gotowe?
PROSKURÓW. Da...a gdzież wasza krasawica?
ANIUCZKIN. Za partją z dziećmi jedzie (jak oszalały). Ach! jak sobie przedstawię, co będzie za godzinę... nie wydierżu!
UNTEROFICER (wchodzi, salutując przed Aniuczkinem). Wasze Wysokobłahorodje... konwój idiot!

(Słychać brzęk kajdan. — Milczenie na scenie. — Przez bramę otwartą wchodzą skuci po dwóch wygnańcy. Niektórzy są skuci wspólnemi kajdanami, które mają włożone na rękach — niektórzy mają skute razem po jednej nodze. — Wówczas pierścień od kajdan jest ciasno włożony na buty. Inni więźniowie są przykuci po dwóch do jednego żelaznego pręta. Prawie wszyscy Polacy są razem — wchodzą wolno, zmęczeni, wyczerpani Niektórzy ledwie się wloką — odziani są w siermięgi szare z żółtą łatą kwadratową na plecach. Kobiety mają także siermięgi zbyt duże i spódnice czarne — głowy zawiązane chustkami. — Mężczyźni mają uszy przewiązane chustami, pończochami, szmatami, a na wierzchu włożone aresztanckie czapki. Co trzecią parą więźniów idzie sołdat z bronią — na samym końcu konwoju prowadzi 4 żołnierzy kryminalistę moskala o wyglądzie ascety — żołnierze mają ku niemu zwrócone bagnety jak ku dzikiemu zwierzęciu. Konwój cały wchodzi w milczeniu — więźniowie ustawiają się w dwa szeregi — żołnierze otaczają ich półkolem — śnieg pada coraz gęstszy — ściemnia się zupełnie. Przez otwartą bramę tłoczą się Sybiracy, niektórzy mają w rękach podarki — pierogi, drobne pieniądze. Pomiędzy niemi widać Marusię, która im coś cicho opowiada — chłopi słuchają lecz kiwają uparcie głowami. Powoli pomiędzy wygnańcami — chłopi litewscy zaczynają zbijać się w gromadkę i stoją tak, jak małe stado, oparci o siebie. Długa chwila milczenia. — Aniuczkin z nieznacznym uśmiechem stoi na przodzie sceny i z wielkiem zajęciem ogląda końce butów — wreszcie podchodzi do niego unter oficer).

ANIUCZKIN (do podoficera). Czego?
PODOFICER. Po rozkazy.
ANIUCZKIN (gwałtownie). Czy ja was zwał? Odkąd wy ośmielacie się mnie rozkazywać? na miejsce... Zdat!...

(Podoficer cofa się. Znów długie milczenie — więźniowie stoją nieruchomi. Aniuczkin pogwizduje przez zęby piosenkę i wyjmuje papierośnicę, podaje Proskurowowi.

ANIUCZKIN. Izwoltie papieroska?
PROSKURÓW. merçi... no... tu niewygodnie, może w komnatę... tam czaj, rum... Alosza! zaświeć w komnacie.
ANCYPA do Zdanowskiego, z którym jest skuty. Czy długo nas ten łotr będzie tak trzymał?
ZDANOWSKI. Milczenie... wszak widzicie, że on nas wyzywa.
ANIUCZKIN. zapaliwszy papierosa, odwraca się ku wygnańcom i patrzy chwilę, nagle krzyczy. Unteroficier!
UNTEROFICER. Słuszajus Wasze Wysokobłahorodje!
ANIUCZKIN wskazuje na chłopów litewskich A to czto? Zaczem nie w szeregu?
UNTEROFICER. Wasze Wysokobłahorodjel to litewskie chłopy! Oni tak ciągle kupą — ani weź, ich rozdzielić...
ANIUCZKIN. Czto eto? Stoją kak skoty... ja kazał, żeby w szeregu... siej czas zrobić porządek. Sołdaci i unteroficer rozdzielają chłopów, którzy lękliwie cofają się w szeregi.
ALFONS PODCZASKI młodziutki chłopiec do Zdanowskiego. Starosto... mówcie o kajdany... moje już buty przeżarły, nie mogę dłużej.
ZDANOWSKI. Za chwilę.
ANIUCZKIN do Unteroficera. Niech czekają — ja smotr będę robił. Zdanowski mówi coś cicho do drugiego Unteroficera.
DRUGI UNTEROFICER. Wasze Wysoko błahorodje!
ANIUCZKIN. Czego.
DRUGI UNTEROFICER. Starosta partyjny żełajet czto to skazat Waszemu Wysokobłahorodju...
ANIUCZKIN. Kto? starosta? czto eto? jaka śmiałość! po smotrie będzie mówił... jak ja mu pozwolę... starosta! ha? figura.. on chce... parska śmiechem do Proskurowa. Z niemi trzeba srogo... a to inaczej oni by nademną wojowali... mnie już w Kijowie informowali... a potem u mnie takoj charakter, ja szczekotliw i srog! Spostrzega Sybiraków w bramie. A eto co takoje? Podarki? wstrecza? ha? Czy wy Fadieju Pawłowiczu nic im nie objawili?
PROSKURÓW. Pamiłujtie? wsio skazał — i o konstytucji i o pierogach i dla tołpy i dla inteligentów... no oni tu miejscowe, nie wiele sobie z nas robią. Nagle porywa z zanadrza dziennik i pędzi ku sybirakom, wrzeszcząc co sił. Eh! Wy etakije! czy wy nie wiecie co Katkow pisze? Won stąd skareje.
SYBIRACY. My k’nieszczastnym...
PROSKURÓW. Nie lzia, nie lzia!
ANIUCZKIN gwałtownie. Co to? będziecie z niemi razgawory wiedli. Nie lzia... Unter-oficer... postawić sołdatów między niemi a ssylnymi.
UNTEROFICER. Słuszajus Wasze Wysokobłahorodje.
MARUSIA do Proskurowa. No... nie rugajsia... a to my wolne ludzie a nie wasze sołdaty... czto eto? Hospody!

(Pomiędzy wygnańcami a Sybirakami staje kilka sołdatow z zwróconemi twarzami do Sybiraków z bagnetami nastawionymi. Sybiracy nie odchodzą, tylko tłoczą się ciągle u bramy, mrucząc).

SYBIRACY. Ot, pariadki!
ANIUCZKIN zadowolony, patrzy chwilę. Wot.. ładno!
PROSKURÓW. A teraz może smotr.., a potem napijem się czaju.

ANIUCZKIN. O niet! naprzód czaja, potem smotr — strasznie czaju chce się, do Unteroficera Pust! niech czekają! nie rozkuwać... niech stoją! idzie z Proskurowem do domu — odwraca się i mówi do Unteroficera. Jak nadjedzie tarantas, dać mi znać Ceremoniują się grzecznie przy drzwiach z Proskurowem. Wreszcie Wchodzi pierwszy, mówiąc Pardons!
W następnej scenie widać przez okno oświeconą komnatę w domku, nakryty stół czerwony obrusem — na nim samowar, butelka, pierogi — Alosza krząta się dokoła stołu. Proskurów i Aniuczkin siadają do stołu i piją herbatę — na scenie chwila milczenia, wreszcie coraz głośniejsze mruczenie w gromadzie Sybiraków.

MARUSIA. Wot... malczyszka... dzieciak taki... a to nowe poriadki wprowadza. Patrzcie.. o! jakie biedniagi... tam stara siwa kobieta.
PIERWSZY SYBIRAK. A tam ot prosto dziecko.
MARUSIA. Boh! Kakije biedne... bratcy... trzeba im dać cokolwiek... chwyta bułkę chleba, rzuca przez głowy sołdatów. Nieszczastni, my z czystego serca!
ANCYPA dumnie. Odrzucić bułkę... cóż to? my już jesteśmy psami, aby nam jadło rzucano.
KAROLINA STANISZEWSKA. Milczcie, panie Ancypo! ta kobieta nie chleb rzuciła, ale swoje serce nam pod nogi. Serca odrzucać nie wolno.
ZDANOWSKI do sybiraków. Dziękujemy wam bracia! Ale prosimy was nie narażajcie się dla nas.
MARUSIA. My z wami sercem.
ZDANOWSKI. Tak, jak my z wami! odejdźcie, przecież nam nie pomożecie a sami przepłacić to możecie ciężko. Odejdźcie bracia.
ANCYPA. Mówcie nie za wszystkich, panie starosto... ja ich nigdy braćmi nie nazwę.
KAROLINA STANISZEWSKA. To źle, panie Ancypol
HRABIA DE LIPA LIPSKI. Olbrzymi, łysy, arystokratyczny wołyński typ — mówi wolno, wydymając usta, skuty z Kiniewiczem, Pan Kiniewicz mógłby tak rąk nie opuszczac. Przez pana Kiniewicza ręce, ja muszę ciągle stać albo iść zgięty... mnie to nieprzyjemnie!
KINIEWICZ litwin z długą czarną brodą. Ta cóż serdeńko poradzę? u mnie łapska długie, aż do kolan, tak się za sobą ciągnę. To nie moja wina.
HRABIA LIPSKI. Ja nie mówię, aby to była wina pana Kiniewicza. Ja proszę, panie Zdanowski, żeby mnie pan Zdanowski wyrobił przekucie z innym jakimś.
ZDANOWSKI. Panie Lipski, to niepodobna. Pan widział, co ten smarkacz z nami wyprawia; tak, jak los padł na nas, gdy nas zakuwano, tak już pozostańmy aż do miejsca. On gótów nas pozakuwać z kryminalistami. Na Boga! zaklinam was... ustępujmy sobie wzajemnie. Niechże choć niezgoda nas nie udręcza, skoro chłód i głód szarpie nas, jak sępy... odwracając się do partji. Czy bardzo jesteście głodni?
POLACY SKAZAŃCY. Taki tak! bardzo. Od rana wszakże nic nie jedliśmy.
ZDANOWSKI do Unteroficera. Panie podoficerze... partja jest bardzo głodna.
UNTEROFlCER. Da... znaju... wam należy się... tak... wot... w etapie...
ZDANOWSKI. Nie o etapne jadło nam chodzi. Pozwólcie, aby dwóch sołdatów poszło do miasta po zakupy, jak często było robione.
UNTEROFICER zaambarasowany Da... no... wy wiecie... ta lalka zrobiła się taka sroga... on nas szpieguje... on jeżeli dojrzy, to mnie czeka kara.
ZDANOWSKI. To idźcie do niego i proście, a my... odwraca się do Żarskiego, studenta warszawskiego. Dajcie 10 kop.
ŻARSKI. Za dużo — w kasie całej wszystkiego 32 ruble.
ZDANOWSKI cicho. Trzeba mu dać koniecznie, inaczej do jutra będziemy bez jadła.
ŻARSKI. Ja wytrzymam.
KINIEWICZ. I ja także!... Ja zresztą mam jeszcze trochę chleba.
ZDANOWSKI do unteroficeru, dając mu 5 kopiejek nieznacznie. Idźcie do Aniuczkina.
UNTEROFICER chowa pieniądze. Spróbuję. wchodzi do domu.
ZDANOWSKI. Należy teraz przygotować rubla na zakupy i po trzy kopiejki dla sołdatów.
ŻARSKI. To dużo.
ZDANOWSKI. Przedewszystkiem trzeba kupić tyle chleba, aby mieć na zapas i ażeby nigdy nas głód tak nie spotkał, jak w tej chwili. A potem...
ŻARSKI. Nie, nie, zaczekajmy...
ZDANOWSKI. Wy możecie, boście silniejsi, ale kobiety, ale słabsi... a dwoje naszych obłąkanych — czy i tym czekać każecie? A potem, dlatego biorę rubla, że jest nas teraz więcej.
ANCYPA. Jakto więcej.
ZDANOWSKI. Czy nie liczycie tych pięciu kryminalistów, których do nas przyłączyli na poprzednim etapie? Oni także nie jedli.
ANCYPA, A! jeśli teraz zaczniemy się ze wszystkiemi dzielić.
ZDANOWSKI. Tak być musi.
ANCYPA (gwałtownie). To moskale... oni nas nic nie obchodzą.
KAROLINA STANISZEWSKA. W tej chwili to są ludzie pozbawieni wolności jak my i jak my głodni.
ANCYPA. O! za dużo tej ewangelii.
KAROLINA STANISZEWSKA. Tyle tylko, ile w sercu każdego chrześcijanina mieścić się winno.
ŻARSKI. Powinniśmy poddać tę sprawę powszechnemu głosowaniu, ja się nie zgadzam.
ANCYPA. I ja także.

(Cała scena coraz gwałtowniej)..

ZDANOWSKI. Och! Wiecznie nie pozwalam! och! widmo, och, piętno Kaina! czyż i tu za nami iść będzie! (nagle stanowczo). Głosować nie będziemy. Wybraliście mnie starostą... ja mam władzę, każę i tak będzie.
ANCYPA. Och! och, autokratyzm?
ZDANOWSKI. Wstydź się pan... wszakże dźwigamy wspólnie kajdany.

(Ancypa po chwili, podając Zdanowskiemu rękę).

ANCYPA. Przepraszam was bracie.

(Wchodzi Unteroficer).

UNTEROFICER. Nie pozwala.

(Szmer pomiędzy wygnańcami).

ANCYPA. Ach! gdybym ja go mógł raz dostać... to już ta strojna lalka cała by mi z rąk nie wyszła.
ŻARSKI. Taki dzieciak pastwi się nad nami.
UNTEROFICER. Skazał szczo budiet diełat smotr (do Zdanowskiego cicho). Wot... wasze piat kopiejek.
ZDANOWSKI. Weźcie je, to dla was.
UNTEROFICER. Niet, niet, ja niczewo nie zdiełał, wazmitie, u was i tak dienieg niet.

(Słychać dzwonki zdaleka).

ZDANOWSKI (do partji). Bracia! zdaje się, iż dzisiejszego wieczora jeść nie będziemy. Cóż robić? Pokrzepmy się tą myślą, że nie jemy wszyscy. Kto ma kawałek zapasowego chleba, niech go odda dla kobiet i obłąkanych.
KINIEWICZ. U mnie jest chleb.
HRABIA LIPSKI. U mnie także.

(Oddają chleb. — Zdanowski podaje go Staniszewskiej — ona odmawia).

STANISZEWSKA. Oddajcie obłąkanym i tamtej ruskiej katorżnicy z dzieckiem.

(Chleb, przechodząc kolejno z rąk do rąk, dostaje się wreszcie po połowie obłąkanemu Stasiowi Wilgockiemu i jednej z chłopek, obłąkanej także).

STAŚ WILGOCKI. Dajcie, dajcie jeść! jeszcze... i pić!

(Dzwonki się przybliżają).

ZDANOWSKI. Bracia! Widocznie dzisiaj Aniuczkin wpadł w swoje nerwne rozpołożenie. Proszę was, nie dajmy mu niczem poznać, iż upadliśmy na duchu. Poznaliście jego charakter. Dręczenie ludzi jest mu do życia konieczne. To już u niego chorobliwe.
ALFONS PODCZASKI (młodziutki, śliczny chłopiec, skuły razem ze swoim ojcem za nogi). Niech choć kajdany zdjąć każe! Ja iść nie mogę... noga mi nabrzmiała strasznie, kajdany na mnie za ciasne.
STANISŁAW PODCZASKI (siwy, niski starzec). Muszą być za ciasne... do mnie dobierali. A ja przecież szkielet w porównaniu z synem.
ZDANOWSKI. Zaklinam was, jeszcze trochę cierpliwości. Podczas smotru ja będę wszystko robił, aby coś u niego wymódz.
ANCYPA. Nie chcę wam robić wymówek... ale tak postępując, jak wy...
ZDANOWSKI. Ależ ja sobie gwałt straszny zadaję, aby nie wybuchnąć. Przecież czuję, iż zgubiłbym was wszystkich.
ANCYPA. Jabym z nim inaczej postępował.
ZDANOWSKI. Ależ my na jego łasce i niełasce.
ANCYPA (gwałtownie). Zabić!
ZDANOWSKI. Milczcie. Za to jedno słowo wszyscy paść mogą.

SCENA ÓSMA.
Ciż — Sierakowska — Jemszczyk Kozak — 2 Sołdatów.
ஐ ஐ

JEMSZCZYK (za bramą). Bie-regis!
ZDANOWSKI. Ach! to może moja żona. (Wpada konno kozak, zeskakuje z konia — oddając wybiegającemu Aloszy — za nim wjeżdża kibitka, na niej siedzi jemszczyk, dwóch sołdatów z bronią i Zygmuntowa Sierakowska. Jest to młodziutka kobieta, dziwnej piękności, brunetka, czarno odziana, blada, podczas jazdy spadła z jej głowy czarna chustka, włosy rozpadły się — ona siedzi prawie zemdlona, podtrzymywana przez sołdata, kibitka zatrzymuje się przed etapem.
KOZAK (do Aloszy). Etapnyj gaficer?
ALOSZA, Chodźcie za mną!

(Kozak wpada do domu).

KAROLINA STANISZEWSKA. Któraś z naszych kobiet! Och! gdyby się dowiedzieć kto?
ZDANOWSKI (do Unteroficera). Kto to jedzie? kogo wiozą... błagamy, dowiedźcie się.
UNTEROFICER (podchodzi do sołdata pyta się i wraca). I Wilna. Zygmuntowa Sierakowska.
POLACY. Sierakowska!

(Zdejmują z głowy czapki z oznakami czci).

KAROLINA STANISZEWSKA. Spójrz pani na nas! Pozwól się powitać.
SIERAKOWSKA (od kilku chwil starała się przyjść do siebie, z wysiłkiem). Ach! to wy także Polacy! Witajcie... ja jestem chora... mówić nie mogę... chodźcie do mnie...

(Polaków kilku chce wystąpić z szegu).

UNTEROFICER. Nie lzia!
ZDANOWSKI. Na chwilę.
UNTEROFICER. Nie lzia! Sałdaty!

(Kilku sołdatów staje pomiędzy kibitką a szeregiem wygnańców).

SIERAKOWSKA (wstając w kibitce). Wasze nazwiska?

(Słychać nazwiska: Zdanowski, Staniszewska, Podczaski Kiniewicz).

SIERAKOWSKA. Z daleka?
ZDANOWSKI. Z kijowskiej turmy.
SIERAKOWSKA. A ja prosto od Murawiewa... (Po chwili). Wy wiecie... Zygmunta powiesili.
POLACY. Wiemy! Pokój mu! W drodze bracia powiedzieli!
KOZAK (wychodzi z domu). Pojadiem dalsze!
SIERAKOWSKA. Ależ ja chora... ja odpocząć muszę... ja dalej nie mogę... mnie głowa od tej jazdy pęka z bólu.
KOZAK. Nie można — mówią, że miejsca nie ma.
SIERAKOWSKA. Ależ w tym domu ja mogę odpocząć! Ja na tej ławce odpocznę... pozwólcie... mnie tak boli głowa.
KOZAK. Niet... niet... i tak my opóźnili się i na tym etapie nie prykązano nocować. Gdyby było miejsce... ale miejsca nie ma! (Do jemszczyka). No pajeżdzaj!
SIERAKOWSKA (do wygnańców). Bądźcie mi zdrowi... módlcie się dla mnie o śmierć.
POLACY. Bądź zdrowa!
SIERAKOWSKA. (Wyjmuje z futra gałązką szpilkowej syberyjskiej rośtiny, rzuca ją Wygnańcom i Woła już odjeżdżając). Na pamiątkę po Zygmuncie i po mnie.

(Ancypa chwyta gałązkę i przyciska do ust — kibitka rusza w bramę poprzedzona przez kozaka — w domku słychać grę na gitarze „razdieli sa mnoj ty dołu“, dzwonki oddalają się.

ANCYPA. Jak sen znikła... a taka piękna!

SCENA DZIEWIĄTA.
Ciż — Brodiaga. (Ściemniło się zupełnie — chłopi litewscy zbili się znów w gromadkę — śnieg sypie ciągle. Brodiaga podchodzi do szeregu, sołdaci ustąpili — Sybiracy zniknęli — pozostaje tylko gromada skazańców, którzy coraz więcej tulą się do siebie. Niektórzy siadają na ziemi tak, iż sformuje się czarna zbita grupa na środku sceny, okolona sołdackimi bagnetami. Z domku dolatują ciągle dźwięki gitary, Unteroficer patrzy przez bramę).
ஐ ஐ

BRODIAGA (do siebie). Wot i moja partja!

(Obchodzi szeregi i patrzy badawczo na więźniów).

HR. LIPSKI (do Brodiagi). Idź precz!
ZDANOWSKI. Co się stało?
HR. LIPSKI. Jakaś kanalja, smarowóz mi tu pod nos lezie... Won!
BRODIAGA. A ctloż ty brat rugajeszsia, ba?
HR. LIPSKI. Ja nie twój brat?
BRODIAGA. Cztoż ty, prinz? archirej? Jeślib ty, w katorżniczej sierośce, to ty mój brat. Tolko ja starszyj, bo ja piętnasty raz popadaju w katorga, a ty pierwyj.
ZDANOWSKI. Czego wam trzeba?
BRODIAGA. Niczewo... ja tak... smotr diełaju. A to patrzę na was i myślę... hej! hej! tyle umnych ludzi... same mądre... skuli ich... hej! a jak to uciekać iz katorgi będzie z niemi chytrze!
KINIEWICZ. Idź ty bracie swoją drogą. Nie podchodź do nas z takiemi słowy. (Do Zdanowskiego). Trzeba się mieć na baczności, bo to mogą być agenci prowokacyjni.
ZDANOWSKI (patrząc z zajęciem na Brodiagę). Nie... nie... ten Brodiaga to dusza Sybiru, ręce mu skują... nogi okują... on je wyswobodzi i ucieknie.
BRODIAGA (ogląda kajdany Podczaskich). Da! da! krepka sztuka... ale co i takie przepiłować można... ja jeszcze silniejsze spiłował. (Do młodego Podczaskiego, który legł wyczerpany u nóg ojca). Cztoż gałubczyk? tiażeło, co? mołodoj... (Patrzy po wygnańcach). Boh mój! jaka u was głosach skuka i smutek. Ta cztoż... batiuszki... zima w turmie a na wiosnę... ot... w świat, jeśli to drzewo zaszumi liśćmi, rozerwać kajdany da w świat! My tak Sybirjacy!
ZDANOWSKI (porwany). Oni tak Sybirjacy!
STANISZEWSKA (szybko i głośno). A Sierociński... a inni...
ZDANOWSKI (z zapałem). Wytyczną drogą dla nas ich trupy! Wpada sołdat i mówi do Unteroficera).
SOŁDAT. Wasze błahorodje... tarantas! (Unteroficer wbiega do domu, po chwili wpada za nim Aniuczkin i Proskurów).
ANIUCZKIN. Wsie ssylnyje w etap... skareje (szmer pomiędzy skazańcami). Unteroficer! skareje!
ZDANOWSKI (występuje cośkolwiek z szeregu). Panie Aniuczkin! pan zapewne zapomniał, że my od rana nic ciepłego w ustach nie mieli?
ANIUCZKIN. Jak wy śmiecie?
ZDANOWSKI. Ja do pana mówię w tej chwili jak do człowieka a nie do oficera wiodącego partję... My jesteśmy głodni... kajdany są za ciasne... poraniły ręce, nogi.
ANIUCZKIN (do Unteroficera). Dać chleba w etap... wiadro wody... zdjąć kajdany... skareje! (Rozkuwają więźniów).
ZDANOWSKI. My przeziębli, czekając na dworze... coś ciepłego pozwól pan nawarzyć.
ANIUCZKIN. Ej panie Zdanowski... kto wiedzie partję ja czy pan... komu władza dana...
ZDANOWSKI. Zdana władza człowiekowi a pan się okazujesz zwierzęciem.
ANIUCZKIN (wściekły). Zwierzęciem? kto? czto? Wy podobno panie Zdanowski byli tam w Polsce pułkownikiem... nu to dlatego wy takoj gordoj. Nu za to pan Zdanowski] pułkownik ostanie się w kajdanach na noc, żeby lepiej podumał kto zwierz, czy ten co ma siłę, czy ten co leży u nóg... ot... jak sobaka! W etap ich! (Żołnierze wracają wszystkich więźniom do etapu — biorą deski leżące na dworze i zabijają otwór etapny. Przedtem Alosza wniósł do etapu kilka bochenów chleba.
ALFONS PODCZASKI (odchodząc do etapu). Ojcze! ja się boję... znów nas zamkną z warjatami. Boże! to dla mnie największa męka!
ZDANOWSKI (do Aniuczkina). Obrazę moją kiedyś ci policzę... ale z urzędu mego proszę o względność dla partji. Oddal pan od nas warjatów i umieść ich osobno. Między nami są ludzie nerwowi... boją się...
ANIUCZKIN. Ni za czto na świetie. wszyscy razem!
ZDANOWSKI (po chwili). Pozwól pan kobietom przenocować w domu oficera. Ot pani Staniszewska... siwa kobieta... upada ze znużenia.
ANIUCZKIN. Niet... wsie razem.
ZDANOWSKI. To choć...
ANIUCZKIN (krzycząc). Dostatoczno! Zabić otwór... skareje! (Sołdaci wykonują rozkaz. Dwóch staje na Warcie, inni idą przed bramą. — Słychać dzwonki).
ANIUCZKIN (do Proskurowa). Eto... ona Zdanowskaja!
PROSKURÓW. Szkoda, że niema ode kołonu... a to straszno cuchnie w komnacie od tytoniu... (Tarantas zatrzymuje się przed bramą. Wysiada z niego Zdanowska z dziećmi. Noc zupełna. Zdanowska młoda, bardzo piękna kobieta... blada... odziana ciepło... koło niej troje dzieci w kożuszkach i bucikach.

SCENA JEDENASTA.
Ciż — Zdanowska.
ஐ ஐ

ZDANOWSKA. Gdzież partja?... Wszak tu etap...
ANIUCZKIN (podchodzi). Da, madam... zdieś etap.
ZDANOWSKA. A mój mąż? panie oficerze... to partja już rozlokowana... tam?
ANIUCZKIN. Niet... niet! to tylko część... dalsze jest zabudowanie. Wy madame się spóźnili. Mąż kazał prosić, ażebym ja wyszedł wam na spotkanie...
ZDANOWSKA. Mój mąż... was prosił?
ANIUCZKIN (rozgorączkowany). Nu... da... my trochę się sprzeczamy... no... my wsio dżentelmeny... Tak ot... ja na wasze rozkazy. Jakie wasze rozkazy?
ZDANOWSKA. Chodźcie dzieci... musimy odjechać.
ANIUCZKIN. Ale na co? na co? dzieci ustały... zmarzły... czaju im trzeba! Ot tam w domiszkie ciepło i czaj jest... Aj! a! madam Zdanowska, niedobra z was matka... dzieci głodne a wy chcecie jechać.
PROSKURÓW. Pazwoitie... poznakomitsia. Ja Fadiej Pawłowicz Proskurów... w domiszkie moim komnatka na wasze usługi. Ja lubię Polaków i zawsze moje komnaty im oddaję a głównie damom.
ZDANOWSKA. Dziękuję panu! Ale doprawdy pojąć nie mogę. — Pan zawsze w takiej walce z moim mężem.
ANIUCZKIN (chytrze), Ja muszę... To służba... Nu... w duszy... ja inaczej razpołożen.. Ja ot czołem przed wami madam... Nu... czto? i ja człowiek jak inni... (Chwyta dziewczynki i całuje je namiętnie). Ach! duszenka ty miła... (Namiętnię). U ciebię oczy jak u... (Stawia dziecko na ziemi i stara się uspokoić). No... idźmy... napojemy dzieci czajem...
ZDANOWSKA. Jeśli już tak ma być, to proszę o jedno. Jestem bardzo zmęczona... dzieci pragnę do snu ułożyć... chciałabym zostać sama.
ANIUCZKIN (z ukłonem). Selon votre desirt... madame...
PROSKURÓW. Pazwoltie życzyć sobie spokojnej nocy.
ANIUCZKIN (ze znaczeniem). Spokojnyj i miłyj... miłyj jak herufimy imiejut w niebie.
ZDANOWSKA (stojąca na progu z pewnem wahaniem). Wolałabym pojechać do miasta.
ANIUCZKIN. Boh z wami... miasto od etapu 15 wiorst, dzieci zachorują... My wam przeszkadzać nie będziemy. Ot, nie odmawiajcie... a to pomyślę, iż wy pogardzać mną chcecie i karać za moje trochę ostre z wam przedtem postępowanie.
ZDANOWSKA (smutnie). Karać pana... nie wolno. Ja mogę tylko życzyć sobie, ażebyś pan był innym. Dobranoc panom.
OFICERZY OBAJ. Pokojnej nocy!

(Zdanowska z dziećmi wchodzi do domu. Widać przez okno jak rozbiera dzieci, nalewa im herbatę)..

ANIUCZKIN (oszalały z miłości). Ot... angieł... ot kniahyni!
PROSKURÓW. Da.. no wy wiecie... blada a potem harda. Ona patrzy na nas kak na psy.
ANIUCZKIN. Niet! wy nie wiecie, co to kobieta. Ona niby patrzy hardo... a ot uśmiechnie się... oczkiem strzeli. Tak i ta. Ona inaczej nie może... bo ona się mnie boi... Ona wie u mnie siła. Ale ona będzie dla mnie łaskawsza, jeśli nie dla mojej urody, to ze strachu przedemną.
PROSKURÓW. Możeby jej coś zaśpiewać i pograć na gitarze pod oknem... ot serenada! Zaczyna grać na gitarze. Zdanowska W domku staje nieruchoma... po chwili podchodzi do okna).
ANIUCZKIN (rozmarzony). Idzie do okna... igrajtie... igrajtie... Fadiej Pawłowicz... Tamara ty moja... ja twój demon... ja k’ tiebie idu.., k’ twoim objęciom... k’ ustom twoim... moja... moja... (Zdanowska zapuszcza firanki u okna).
PROSKURÓW. Wot tiebie war...
ANIUCZKIN. Igraj... igraj... eto kaprysy., Ł damskie kaprysy!
PROSKURÓW. Możet byt!
ANIUCZKIN (nagle) Ide k’ niej... nie wydzierżu... (Wpada do domku).
PROSKURÓW (rusza ramionami i przestaje grać). Nu... ładno... teraz i ja pójdę spać... pora... (Kieruje się ku drzwiom, nagle otwierają się drzwi i widać przez nie bladego jak trup Aniuczkina, który wyrzuca na śnieg dziewczynkę Zdanowskiej.
ANIUCZKIN (jak szalony z gniewu). Eto tak! eto ja k’ wam łaskawo a wy mienja... (porywa z rąk Zdanowskiej, która się ukazuje na progu, chłopca i wyrzuca na śnieg).
ZDANOWSKA. Dzieci! nie zabijaj mi dzieci nikczemniku! Wybiega na scenę, trzymając za rękę trzecie dziecko, porywa poprzednio wyrzucone dzieci i tuli ich do siebie).
ANIUCZKIN. Won ot tuda... won! Ja chciał z wami po ludzku... no nie lzia... Wy śmieli na mnie rękę podnieść... Ja was nauczu!
ZDANOWSKA (do Proskurowa). Panie! ratuj mnie pan... gdzie ja z dziećmi pójdę... co ja zrobię...
PROSKURÓW. Za czem wy madame taka niełaskawa? Zosiej Fedorowicz czudnyj...
ZDANOWSKA. I ten także... i ten...
ANIUCZKIN (woła). Unteroficer!
UNTEROFICER (wchodzi z poza bramy). Słuszajusz Wasze Wysokobłahorodje!
ANIUCZKIN. Odbić etap... skuć więźniów... w drogę...
UNTEROFICER. Słuszajus Wasze Wysokobłahorodje!
ANIUCZKIN (pieniąc się ze złości). Pajediem! dobrze... pajediem... i wy madam Zdanowska z dziećmi... proszę za konwojem! Wot za mężem ty bohaterko...
ZDANOWSKA. To nie bohaterstwo! to obowiązek! Unteroficer wchodzi do etapu i po chwili wraca).
UNTEROFICER. Wasze Wysokobłahorodje... oni iść nie chcą...
ANIUCZKIN. Ja im pokażę! (Biegnie do etapu i staje w otworze. — Widać więźniów zbitych w masę — na środku etapu, u sufitu latarnia — Zdanowski stoi pośrodku partji. Obok niego Padczaski z synem.
ANIUCZKIN. Dlaczego wy iść nie chcecie?
ZDANOWSKI. Jesteśmy chorzy, zmęczeni, głodni... zrobiliśmy nasze 500 wiorst na miesiąc i nie macie prawa gnać nas dziś z etapu.
ANIUCZKIN. Łżesz! nie zrobiliście 500 wiorst... ja prowadzę liczbę... Wy nie śmiejcie przeczyć... Wyjdźcie wszyscy, a nie to...
ZDANOWSKI. Myśmy na wszystko przygotowani... lecz dłużej tak znęcać się nad sobą nie pozwolimy. Zycie nasze to nie igraszka dla młokosa i choć nędzne ono, bronić ]e będziemy.
ANIUCZKIN. Małczat! wy pan Zdanowskij! Wy od siebie tylko gadacie. Niech zaraz ci, którym życie miłe, z etapu wyjdą... ja na nic się oglądać nie będę.
ZDANOWSKI (do więźniów). Bracia... któren z was chce opuścić etap i udać się w dalszą drogę niech wyjdzie stąd dobrowolnie.
LIPSKI (z dumą). Czego się pan o to pytasz! Nikt nie wyjdzie. Niech kanalja morduje.
ZDANOWSKI. Kto iz ruskich choczet wyjti... pust... wychodit! (Kilku kryminalistów Rosian wychodzi) z etapu i trwożliwie staje opodal. Sołdaci-natychmiast zaczynają ich skuwać).
ANIUCZKIN. Tak, eto bunt powstanie?!
ZDANOWSKI. Wywołałeś go sam i zdasz za niego rachunek przed władzą!
ANIUCZKIN (pieniąc się ze złości). Ja się nikogo nie boję... nie mam nad sobą władzy.
ZDANOWSKI. Zapominasz o Bogu! (Do partji). A więc wszyscy dobrowolnie zostajecie wraz ze mną!
WSZYSCY. Dobrowolnie!
ZDANOWSKI. Dziej się wola Boża!
ANIUCZKIN (do sołdatów). Strelat! (6-ciu sołdatów staje ze strzelbami zwróconemi w etap).
ZDANOWSKA (rzuca się ku Aniuczkinowi). Jezus Marja!
ANIUCZKIN. Czto... łzy? wot... prekrasno!
ZDANOWSKI. Zofjo! odejdź... ty żyć musisz dla dzieci!...
ANIUCZKIN. Dzierżytie jejo! (Dwóch sołdatów chwyta Zofję Zdanowską i trzyma silnie za ręce).
BRODIAGA (do siebie, który się przypatrywał). A jeślib tak w łob jewo! (Wskakując do etapu). Smirno bratcy! ja z wami.
ANIUCZKIN. Strelat! (Płacz kobiet w wewnątrz etapu. — żołnierze wahają się strzelać).
ANIUCZKIN. Unteroficer! zaczem oni nie strelajut? Ja was pod sąd!
UNTEROFICER (cicho). Tam kobiety i chorzy...
ANIUCZKIN. Eto nie wasze dieło! strelat! potem kolbami ich! Pli! (Strzał — cisza — i słychać jęk Alfonsa Podczaskiego).
ALFONS PODCZASKI. Ojcze! (Pada martwy na ziemię).
GLOSY W ETAPIE, Jezus Marja! zabijają! wychodźmy! wolimy! iść... chodźmy... chodźmy!
ANCYPA (chce się rzucić na Aniuczkina). Zabił morderca! (Sołdaci na giest Aniuczkina, zasłaniają go przed wygnańcami, obracając bagnety ku tym, którzy chcą się rzucić na oficera. — Wszyscy wychodzą z etapu, nad zwłokami zostaje ojciec).
ANIUCZKIN (chwilę stoi, jakby zawstydzony — wreszcie uderza się po ostrogach szpicrutą). Hej, jemszczyk podawaj kibitki! A ich wsiech w dyby... da... i mieszać panów Polaków razem z naszemi... zakuwać skareje! (Sołdaci zakuwają). A ot pan Zdanowski pójdzie... (Szuka oczami i dostrzega Brodiagę) z etim brodiagą razem... Dobrana będzie kompanja..
BRODIAGA (triumfująco). I taki ty mienja zaaresztował! (Sołdaci chcą wywlec starego Podczaszego z etapu).
PODCZASKI. Zostawcie mnie razem z synem! (Sołdaci tłumaczą mu coś po cichu i wyprowadzają do zakucia).
ANIUCZKIN Tarapitieś! Spieszcie się! Wszyscy w szereg pod liczbą... skareje!
KAROLINA STANISZEWSKA (do Zdanowskiej). Sił nie mam... nie wiem, czy zdołam isć dalej.
ZDANOWSKA, Niech pani siada na tarantasa wraz z dziećmi, ja pójdę za panią w szeregu do następnego etapu.
KAROLINA STANISZEWSKA. Muszę przyjąć, w oczach mi ciemno. (Staniszewska bierze dzieci i idzie za bramę).
ANIUCZKIN (Widząc, jak Zdanowską skuwają z kryminalistą). A ot prekrasno! madam Zda-owskaja, razem ze wszystkiemi. (Wskakuje do kibitki). Za mnoj! (wyjeżdża za bramę — w etapie leżą martwe zwłoki Alfonsa Podczaskiego).
ZDANOWSKI. Bracia! Niech każdy z nas w duszy odmówi pacierz za tego, którego ciało tutaj pozostaje, lecz duch idzie z nami.
STANISŁAW PODCZASKI. Gdyby choć ciało wziąść.
ZDANOWSKI. Napróżno. Wiecie sami... nie dadzą... tu musi spoczywać gdzie padł.
JEDNA Z CHŁOPEK LITWINKA. Gdyby choć garstkę ziemi.
STANISŁAW PODCZASKI (ze łzami przechodząc w szeregu mimo etapu). Śpij synu spokojnie!
WSZYSCY. Śpij bracie spokojnie! (konwój formuje się powoli i w ciszy odchodzi. Na scenie pozostaje Alosza — Proskurów i martwe ciało Alfonsa — słychać długo brzęk kajdan i nawoływania sołdatów. Gdy wszystko ucichło — Proskurów ziewa wyciąga ręce i mówi):
PROSKURÓW, No... uszli... i znowu skuka — nudy. (po chwili). Alosza! Alosza!
ALOSZA (nie odzywa się, tylko stoi i patrzy w etap).
PROSKURÓW. Czto ty abałdieł? czto tam patrzysz? trup leżyt... pust... leżyt... jutro pochowają go po rządowej części. A Dikuszka?... parszywaja kundla... spit?...
ALOSZA (ciągle patrzy w etap). PROSKURÓW. Cztoż spat! uż nie budu. Napijuś czaju... Alosza postaw samowar. Ty wsie na tego trupa patrzysz? da... ostaw... czort z nim! (wchodzi do domu, bierze gitarę i zaczy nabrzdąkać, siedząc przy stole).
ALOSZA (sam zwrócony do etapu). Czort z nim?... niet — Boh z nim! chotia on tylko buntowszczyk! jaki młody! dziecko prosto? Gdzie twoja matka... biedniaga... gdzie twoja matka? (Siada na ławce, patrząc ciągle w etap i ociera łzy — w etapie trup młodego Podczaskiego leży oświetlony dogorywającem światłem latarni — kurtyna wolno zapada).

KONIEC AKTU PIERWSZEGO.
AKT DRUGI.
U GUBERNATORSZY.
Scena przedstawia salon w pomieszkaniu Gubernatorstwa Aksakowa. Jestto bardzo obszerny pokój bielony z ol-brzymiem weneckiem oknem w głębi. Sufit belkowany — wystające belki malowane na niebiesko — przed oknem schodki drewniane — na nich masa kwiatów w doniczkach. Meble ceratą kryte, ciężkie — w rogu ikon przed nim lampka zapalona, po lewej duży piec, obok niego tak zwana leżanka, to jest kaflowe wzniesienie, ogrzewane od spodu. Po lewej pierwszy plan knnapa, na ziemi dywan, na nim stół okrągły, dookoła fotele i krzesła. Na środek sceny wysunięty — ogonem w lewe kulisy — duży ładny fortepjan. Po prawej plan drugi: biurko gubernatora, za nim fotel — zresztą umeblowanie niegustowne — dwie lub trzy serwantki oszklone, w nich pełno porcelany i gratów. Dużo patarafek z włóczki. Na ścianach Iandazafty na kanwie i dwa oleodruki cara Aleksandra II. i Mikołaja I. Za podniesieniem zasłony słychać straszny gwar kobiecych piszczących głosów, brzdąkanie na for-tepjanie, szczęk łyżeczek. Na kanapie siedzi Marja Ga-wryłówna Aksakowa w czarnej jedwabnej spódnicy i białym perkalowym haftowanym kaftaniku. Na głowie ma związaną pod brodą jedwabną szafirową chustkę, pretensjonalnie uczesane. Jest to bardzo tłusta kobieta, lat około czterdziestu, czerwona i zdrowa. Siedzi z nogami podkurczonemi na kanapie i pali papjerosa. Na fotelu! kupczycha przegląda dziennik mód z I-szą sybirską damą. Sonia nalewa herbatę. Masza stoi koło fortepjanu i brzdąka. Druga sybirska dama cokolwiek odsunięta siedzi na fotelu w kapeluszu i co chwilę wyciąga z kieszeni ziarnka słonecznikowe i gryzie je ze zręcznością małpy. Kobiety wszystkie mają krynoliny! bluzki wogóle ubrane modą 61 — 62 roku. Na stole samowar, szklanki, łyżeczki, głowa cukru owinięta sinym papierem i nadrąbana. Mała siekierka, którą damy odrębują cukier, gdy biorą go na pry-kuskę. Wszyscy piją herbatę wylewając ze szklanek na spodki i trzymając spodki na pięciu palcach wzniesionych wysoko w górę.
SCENA PIERWSZA.
Aksakowa — Sonia — Masza — I. Sybirska dama — II. Sybirska dama — I. Kupczycha — II. Kupczycha.
ஐ ஐ

AKSAKOWA (do I. Sybirskiej damy). Może czaju.
I. SYBIRSKA DAMA. merçi... pięć stakanow wypiłam.
AKSAKOWA. Głupost... tak przy rozmowie można i trzydzieści wypić.
II. SYBIRSKA DAMA. Ale rojal wasz cudo! To wasz mąż sprowadził na miejsce starego?
AKSAKOWA. Boh z wami! On by nam jaki podarek zdiełał? on? Da on całą swoją pensję chowa, a sam jeszcze czeka, żeby my jemu jaki podarek zrobiły... ot anafema to kakaja.
MASZA. Da! papasza chytry i skąpy.
AKSAKOWA. I nijak z nim, ani po złości, ani po dobroci. Już i histeryki podpuszczam i spazmy i nerwy rozwodzę i nijak ładu nie dojdę. Ot! Hospody! co tu gadać! Może rumu duszehki podrugi?
KUPCZYCHA. Mnie kapelkę Marja Gawryłówna, a to dziś nudno i chłodno.
AKSAKOWA. Zakurz papieroskę Marja Iwanówna. Od papieroski to nawet miłosna nuda rozwieje.
I. SYBIRSKA DAMA. Ach! tu i o miłosnej nudzie mowy być nie może.
AKSAKOWA. Za czem? za czem?... nie brakże teraz i szykarnych oficerów?
I. SYBIRSKA DAMA. Mówcie o jednym. Innych nie widzę.
II. SYBIRSKA DAMA. Onże jeden anioł starczy za cały tysiąc.
MASZA (zbliżając się. do stołu). Wy o Zosieju Grygorjewiczu?
II. SYBIRSKA DAMA. A o kimże duszeńka miła. Toć on herufim. Ca, łe miasto za nim chodzi. Krasawiec a mołodeńkij... czudnyj! czudnyj!
WSZYSTKIE (oprócz Aksakowej i Soni). Czudnyj! Herufim!
II. SYBIRSKA DAMA (do Aksakowej). A wy co Marja Gawryłówna? wy nie w zachwycie? wam nasz herufim nie w smak?
AKSAKOWA (powoli ze spuszczonemi oczyma). Och! niet... tylko ja ot na nazwanie wasze zgodzić się nie mogę. Herufim? niet! niet! eto za słodko, za łaskawo... demon on... demon. Tamary demon! iz Lermontowa baśni.
MASZA. Ach da mameńka, wy dobrze mówicie, on Lermontowskij demon!
AKSAKOWA (groźnie). A ty kuda Lermontowa znajesz?
MASZA. Przeczytałam mameńka wziąwszy z waszej komnaty. Za czem że nam dziewicom nie wolno czytać kniżek, które Zosiej Grygorjewicz przynosi.
AKSAKOWA. On dla mnie przynosi nie dla was.
MASZA. Och mamo! skądże wiesz... on wczora ze mną długo i kokietliwo rozmawiał.
AKSAKOWA. Z tobą! dura edakaja. Sonia zagraj coniebądź, a ty lepiej pozwij Bukaszkę. Samowar wygasł.
MASZA (biegnie ku drzwiom). Bukaszka! (Koło okna). Sonia! Madam!.,. MamoczkaL. Jedzie — jedzie...
WSZYSTKIE. Kto?
MASZA. Zosiej jedzie na perelotce. (Wszystkie oprócz Sonji biegną do okna).
I. SYBIRSKA DAMA. Kak prync jedzie... ot kłania się. (Wszystkie tłoczą się do okna i machają chustkami piszcząc): Zdrastwujtie!
II. SYBIRSKA DAMA. Ukłonił się.
MASZA. Gdzie on może jechać?
AKSAKOWA. Do turmy — ot, staje u wrot, Tam i Piotr Stepanowicz już od pół godziny siedzi.
I. SYBIRSKA DAMA. Czy nową partję Polaków przywiedli?
AKSAKOWA. Niet... ale z dawną coś tam nie wład tak ot i Piotrowi Stepanowiczowi jako gubernatorowi nada porządek zaprowadzić. Bo to jedni na posielenie, inni na katorgę, inni na turmę — czort znajet, jak tam z niemi... A wszystko to gorde ho! ho!
I. SYBIRSKA DAMA. Da,.. mój mąż powiada, że to dla nas sybirskich nieszczęście, że ich tu zsyłają. Biedniagi tylko patrzą, gdzie jaki zarobek naszym wydrzeć.
AKSAKOWA. Nu, jest między niemi inteligenty... Nasza ot guwernersza Zdanowskaja, gra na rojale... po francusku i Sonję i Maszę manier dobrych uczy.
MASZA. A zakazała nam madam Zdanowska, żeby my kosą gęby nie obcierały, jak herbatę wypijemy.
I. KUPCZYCHA. Nu, nu.. nowe porządki... my od dzieci kosą gębę po czaju ucieramy, a zdrowo żyjemy...
MASZA. Bukaszka! Bukaszka! gdzież ten czortow syn?

SCENA DRUGA.
Też same — Bukaszka. (Tłusty, bardzo młody dienszczyk, w białej bluzie, łagodny i cichy).
ஐ ஐ

AKSAKOWA. Gdzie ty się podziewasz prachwost... ty edakij. Nie wiesz, co na żurfiksie samowar ciągle powinien kipieć? ha?
BUKASZKA. Winowat wasze błahorodje... zdrzemnął się.
MASZA. Wot tobie raz... jaki predsiediatel... a to cztob ty prasnułsia... (Uderza go w twarz).
AKSAKOWA. Daj jemu z drugiej strony w mordę.. niech pamięta o służbie...
SONIA. Masza!
MASZA. Czto? czto? czego ty chcesz? (Bije Bukaszkę). Ot jeszcze raz, jeszcze... (Zamierza się. Wchodzi Zofja Zdanowska, i chwyta ją za rękę).

SCENA TRZECIA.
Też same — Zofja. (Zofja odziana biedno, ale cało, patrzy surowo na Maszę).
ஐ ஐ

ZOFJA. Masza!... ja tobie zakazałam bić Bukaszkę!
MASZA (hardo). Mameńka pozwoliła.
ZOFJA. Pani gubernatorowa każe wyjść Bukaszce.
AKSAKOWA (zmieszana). Uchodzi prócz! (Bukaszka wychodzi. — Chwila milczenia). Wy madam Zdanowskaja naprasno mieszacie się w te sprawy,.. Z chłopstwem tolko u nas biciem...
ZOFJA. I dobrem słowem.
WSZYSTKIE PANIE. Ach! czto... eto szutki...
AKSAKOWA (zła). To już nasze dieło, jak ze służbą, a wasze dieło ot by kazać moim córeczkom co zagrać na nowym rojale. Drogo nas lekcje kosztują. Niechże chodź ludzie widzą, że w pomyjną jamę nie wrzucamy pieniędzy.
ZOFJA. Zagraj Soniu.
SONIA (łagodna blondynka)). Co zagrać? Ja chciałabym Szopena...
ZOFJA. Zagraj preludjum. (Sonia siada i gra cicho. — Zofja siedzi przy niej i przewraca kartki. Bukaszka wnosi samowar. Panie piją herbatą. Chwilę słuchają, wreszcie znów zaczynają rozmawiać.
SYBIRSKA DAMA. Harda jakaś ta guwernersza... Czy to zesłana?
AKSAKOWA. Nie, ona po dobrej woli przyjechała za mężem. On skazany do katorgi, ale że teraz transport dalszy utrudniony to zatrzymali go u nas, w turmie.
MASZA (śmiejąc się). W lokatorach, jak mówi papasza.
AKSAKOWA. A ona za zarobkiem chodzi, zanim dalej pojadą. Nastręczyła mi ją Awdotja Pawłówna. Jej synka uczy francuskiego.
I. SYBIRSKA DAMA. Blada i smutna.
AKSAKOWA. Da z czego jej weselić się ha? Podobna dworianka, a w guwernerszy popadła (Do Kupczychy). Agrafena Nikołajewna czaju? a może papirosku?
I. KUPCZYCHA. merçi... mnie to od prykuski został się w gębie kawałek cukru, to ja jeszcze smokczę.
SONIA (grając, do Zofji). Nikt nie słucha... może przestać grać...
ZOFJA. Graj dla siebie samej dziecko...
SONIA. Mnie ten hałas i ta przegaworka denerwuje... ja chciałabym tak ciszy... (Urywa nagle granie).

SCENA CZWARTA.
Też same — Aniuczkin. (Wszystkie kobiety, oprócz Sonji. i Zofji zrywają się uszczęśliwione).
ஐ ஐ

AKSAKOWA. A... nareszcie.
ANIUCZKIN. Izwienitie... ja był zajęty, ledwo się wydostał...,
MASZA (z grymasem). Eto wy tak kokietliwo tylko kazali na siebie czekać!
AKSAKOWA (ostro). Masza! odstań od Zosieja Grygorjewicza.
MASZA. Za czem mameńko! za czem? razwie ja nabalna
ANIUCZKIN. Wy? ach... quelle idié!...
MASZA. A wot widzisz mameńko, Zosiej Grygorjewicz rad ze mną mówi.
AKSAKOWA. Odejdź Masza! my chcemy także z Zosiejem Grygorjewiczem pomówić. (Aniuczkin zbliża się do stołu, panie robią mu miejsce, nalewają mu herbaty, on się szasta, dzwoni ostrogami).
AKSAKOWA. Czajku!
ANIUCZKIN. Miłosti prosim. (Spostrzega Sonię i Zofję). A pardons... nie widziałem panie, wszedłszy.
AKSAKOWA. Wy znacie madam Zdanowskoj?
ANIUCZKIN. jakże to? ja miał cześć prowadzić partję w której szła madam Zdanowska.
AKSAKOWA. Ach da! ja zapomniałam. (Z kokieterją). No, skoro wy Zosieju Grygorjewiczu zjawiacie się to prosto tyle myśli do łba się tłoczy, że ręce opadają,
ANIUCZKIN. Zdaje się, że panna Sonia grała na rojale. Czy można prosić, żeby jeszcze co niebądź zagrała?
SONIA. Moja gra nie będzie wam w guście Zosieju Grygorjewiczu.
AKSAKOWA. Wot widzisz... dura kakaja.. wot ona taka wiecznie mądra, jak archirej.. nie w guście.
ANIUCZKIN. Zostawcie Marja Gawryłówna... panna Sonia nie ze siebie ma takie mniemanie... eto madam Zdanowska tak mnie profanem okazuje... kakże madam Zdanowska... cóż? ja się mylę. (Zofja milczy — po chwili zwraca się do Aksakowej).
ZOFJA. Czy pani gubernatorowa pozwoli mi lekcje z panienkami zacząć?
AKSĄKOWA. Proszę niech pani idzie...
MASZA. Ja nie pójdę... ja ostanę się. Zosieju Grygorjewiczu, proście mamaszy, niech pozwoli ostać się tutaj.
ANIUCZKlN (kokietliwo). Marjo Gawryłówna! dobroć to cnota aniołów! (Wszystkie damy zachwycone). Prelest! czudno skazane!
AKSAKOWA (uszczęśliwiona). Da ostań Masza! Sonia idzie z madam Zdanowskoj! (Sonia i Zofja wychodzą na lewo).
I. SYBIRSKA DAMA. Nu sława Bogu, że poszła eta guwernersza... a to czysto mina,, jak na pogrzeb albo na panihidy.
MASZA. Za czem ona was nie lubi, Zosieju Grygorjewiczu?
ANIUCZKIN. Ach mamzel Masza... wy już niedyskretna.
I. SYBIRSKA DAMA. Aj! aj... ja się założę, że to jaka romantyczna afera... czto!... wot widitie moi damy... Niet... wy uż czerezczur donżuan!
ANIUCZKIN. Ach! Wiera Iwanowna.. kakże!..
WSZYSTKIE DAMY. Da, da wy donżuan.
MASZA. Wy donżuan i diemon!
ANIUCZKIN. Och! Och!
AKSAKOWA. Da! wy diemon Zosieju Grygorjewiczu...
MASZA (podłażąc mu pod oczy). Ach! ja by chciała być waszą Tamarą!
WSZYSTKIE DAMY. Masza! Masza! Masza!
MASZA. Nu co? może nie? każda z was by to chciała, tolko ja priamo mówię, a wy nie.
AKSAKOWA. Ach ty bezobrazje kakoje! Wot abizjana... uchodi procz!
ANIUCZKIN. Ach niet! zostawcie! mamzel Masza tak z żartów... Łuczsze porozmawiamy o balu, co go ma wydać dyrektor tiurmy. Wy nie mówiły, że chciałybyście potańcować polkę mazurkę.
WSZYSTKIE DAMY. Da! da!
MASZA. Radi Boga! nauczcie nas tańcować mazurkę.
ANIUCZKIN. Eto oczeń lekko... ot dwa szaga tak, a dwa szaga tak... (Pokazuje. Damy wstają i usiłują tańczyć.
MASZA. Bukaszka, weż harmoniję i graj czto niebud...
ANIUCZKIN. Nie można, trzeba mazurkę.
MASZA. Naplewat! My i tak potrafiemy. (Bukaszka siada na leżance i zaczyna przygrywać na harmonji kozaka).
AKSAKOWA. Pokażcie mnie Zosieju Grygorjewiczu, jak się tańczy.
ANIUCZKIN. W siju minutu. (Biegnie do niej, bierze ją za ręce i usiłuje nauczyć kroków mazurowych, ona wściekła patrzy mu u: oczy i mówi cicho).
AKSAKOWA. Co ty miał z tą Zdanowską? Ty ją znał intimno?
ANIUCZKIN (cicho). Ty z uma zeszła Malzańka — astaw.
AKSAKOWA, Ostań się, jak one wszystkie pójdą, ja muszę z tobą gadać.
MASZA, (która stanęła przed Bukaszką). Jak ty grasz, ty świńskie ryło? (uderza go w twarz i śmieje się). Jak chlapnęło? co? jak jego uderzyć, to chlapnie, jakbyś dłoń w donicę śmietany włożył. No, sprobój Agrafena Iwanowna, no, prosto śmietana.
I. SYBIRSKA DAMA (do Kupczychy). A wy?
I. KUPCZYCHA. ja nie mogę — mnie stydno... ja dziś nie wdziałam pończoch.
I. SYBIRSKA DAMA. Niet Zosiej Grygorjewicz... Dla mnie to za trudno, ja nie potrafię.
MASZA. Głupost! Polaki potrafią — to i my. Cóż, oni przecież barbary naprzeciw nas... Słuszajtie — mnie rozpowiadali, że oni ruskie dzieci jedli. Czy to prawda?
AKSAKOWA. E... eto wzdor... lepiej tańczmy! Nu! ka? Bukaszka! smirno! (Wszystkie tańczą ze śmiechem, nagle drzwi się otwierają i zjawia się w nich Aksakow).

SCENA PIĄTA.
Ciż sami. — Aksakow. (Aksakow, mężczyzna tłusty, niski z podbródkami — ubrany w mundur i płaszcz mikołajew-ski — mieszanina nadzwyczajnej chytrości, brutalności i siły oczy przenikliwe, uśmiech na pozór dobroduszny — nadzwyczaj inteligentny. — Zatrzymuje się w drzwiach, zrzuca płaszcz tak, że płaszcz pozostaje na scenie — to samo i czapka. Panie nie widzą go, tańczą — on przechodzj przez scenę i mówiąc „Pardons“ wchodzi do swego pokoju. Panie przestają tańczyć cokolwiek zmieszane.
ஐ ஐ

AKSAKOW (u drzwi zwraca się do Aniuczkina). Ja kwam imieju dieło Osip Grygorjewicz! (Wchodzi do swego pokoju, chwila milczenia, kobiety zbliżają się do stołu, Aksakowa zła, nerwowo odrębuje cukier i gryzie).
I. SYBIRSKA DAMA. Piotr Stepanowicz dziś nie w dobrem rozpołożeniu ducha.
AKSAKOWA. On zawsze taki. Jak tylko wejdzie, tak i cała proklamacja i anatomja po łbie bierze. — E to moje nerwy wydzierżać nie mogą. Ze mną może zdiełać się histeryka.
MASZA. Da, ostaw mameńka histeryku, lepiej tańcujmy mazurkę.
AKSAKOWA. Ty zwarjowała? A on że? (Pokazuje na drzwi Aksakowa). Da on nam taki kongres urządzi, że no!...
KUPCZYCHA. Tak idźmy lepiej do domu.
AKSAKOWA, Da już lepiej idźcie... ja was zatrzymywać nie będę — a cóż Boh mnie pokarał takim mężem, ot nie dom, a prosto kazamaty.
I. SYBlRSKA DAMA. Praszczajtie... a jutro do mnie na żurfix... klukwa świeża przyszła i wy Zosiej Grygorjewiczu także...
ANIUCZKIN. Jeśli czas mieć będę.
I. KUPCZYCHA. Dziękujemy za czaj i ugoszczenie. (Kłaniają się i odchodzą).
I. SYBIRSKA DAMA. Wy Zosieju Grygorjewiczu nie chcecie odjechać ze mną do domu?
AKSAKOWA (szybko). Niet! — on się tu zostaje. (Damy wychodzą).

SCENA SZÓSTA.
Masza — Aksakowa — Aniuczkin — Bukaszka — później Aksakow.
ஐ ஐ

AKSAKOWA. Bukaszka ubieri procz samowar. (Bukaszka zabiera samowar), Masza idź uczyć się skarije.
MASZA (grymasząc). Niet! ja się ostanę z Zosiejem Grygorjewiczem, my będziemy bałtat’ o miłości i o Lermontowie.
AKSAKOWA. Uchodi procz — mierzawka! Tobie o miłości... idź uczyć się... won!
MASZA. Adje z bonżurom. (Wychodzi na lewo).
AKSAKOWA (rzuca się do Aniuczkina) A teraz ty mów czystą prawdę. Co ty miał z tą guwerneszą? Ona była w ciebie wlublona? co?
ANIUCZKIN. Patisze... mąż...
AKSAKOWA. Naplewat’ mnie na niewo! Co on mi za mąż? Wkopał się w swoje dieła i na próbkę go nie widać. (Idzie do drzwi Aksakowa i zagląda). On uszoł w spalniu... Przeodziewa się... on będzie znów jakieś fokusy ze ssylnymi stroić. Diejatiel kakoj!,.. (Gwałtownie do Aniuczkina). Zaczem ty wczoraj nie przyszedł?... córeczki poszły na pragułku — ja została się jedna.
ANIUCZKIN (znudzony). W turmę iść musiałem. Tam znów są ważne dieła. Waszże mąż ciągle także teraz tam siedzi.
AKSAKOWA. Wriosz! Ty z turmy wyszedł o drugiej. Ja z za gardiny patrzała, a serce mi się ślozami oblewało. Ty preżdie jeszcze przed godziną przychodził. (Aksakow zbliża się). Izmiennik ty! uhodi ty prócz? (Nagle wyciągając ręce). Angieł ty! herufim!... diemon ty!... mój!... (Całuje go namiętnie).
ANIUCZKIN (odtrącając ją od siebie). Ostrożnie! (Wchodzi Aksakow, bez munduru, W domowej kurtce z srebrnymi guzikami).
AKSAKOW. Wy zdieś Osipie Grygorjewiczu?
ANIUCZKIN. Żdu na was gaspadin gubernator.
AKSAKOW. K’wam u mnie prośba. Idźcie do tiuremnego dyrektora i każcie żeby tych ludzi, których ja kazał przywieść razem — przywiedli każdego po osobno. — To jest pierwszego osobno, a dwóch drugich razem. Już pisać nie chcę, bo niewiadomo gdzie dyrektor siedzi.. wy go lepiej sami znajdziecie.
ANIUCZKIN. Ja do waszych usług Piotr Stepanowicz.
AKSAKOW. A wracajcie się tu jeszcze.
AKSAKOWA. Czekamy na was z czajem. (Aksakow spogląda na nią ze złością — ona woła za odchodzącym Aniuczkinem. Adje z bonżurom Zosieju Grygorjewiczu.

SCENA SIÓDMA.
Aksakowa — Aksakow.
ஐ ஐ

AKSAKOWA. Cóż na mnie patrzysz zwierem? ha?
AKSAKÓW. Tylko ty mi żadnej histeryki dziś nie strój, bo u mnie cała przepaść dieł na głowie. Słysz Marfa Gawryłówna... ostaw ty mnie dziś w pokoju.
AKSAKOWA. Nie użeli? ja tobie mieszam w czem spokój? Da tłuczesz się po całym domu, jak niedźwiedź na weselu — tiuremniki twoje śmierdzą wszędzie i w gościnnej i w jadalni, wszędzie ich nawodzisz tak, iż ja sobie w moim własnym domu miejsca znaleść nie mogę.
AKSAKÓW. Ty idź do spalni i tam siedź, dom mi potrzebny do moich dieł, a ja nie na to posłany tutaj przez mego druha Michała Mikołajewicza Murawiewa, aby perfumować twoje komnaty i w gościnnoj żurfiksy stroić.
AKSAKOWA. Ja do takiego życia przywyknąć nie mogę.
AKSAKÓW. Naczinajetsia Simfonja! Matuszka radi Boga uchodi ty won gałubuszka — idi kakietniczat’ na spacerze z junkierami — da ostaw ty mnie w pakoje.
AKSAKOWA. A za czem ja drugi raz za mąż szła? za czem ja dołgi za ciebie spłaciła? kagda ja iz Nicy po śmierci mego pierwszego męża jechała? Ty mnie drożej kosztujesz, niżby cerkiew postawić... a ty mnie teraz rugasz i z mojej własnej gostinnoj gnasz? ha?
AKSAKÓW (siada przy biurku i zatyka uszy).
AKSAKOWA (z coraz większą furją). Ale się wynukać stąd nie dam! Ja zdiesznaja korennaja Sybiraczka — ja doczka i bywsza żona grubych tuzów gorodskich... ja jak za-chocze to ciebie won prognam z domu.

(Wchodzi Aniuczkin).

AKSAKÓW. Marfa Gawryłówna — za dwie godziny skończysz podpuszczać swoje histeryki, teraz zostaw nas samych.
AKSAKOWA. Mnie nie choczet sia.
AKSAKOW (biorąc ją nadzwyczaj silnie za rękę i prowadząc do drzwi). Uchodi prócz! gawarju tiebie!
AKSAKOWA (wychodząc). Wot nahał! wot bez obrazje! wot czto eto takoje! (Wychodzi. Aksakow chwilę Wstrząsa się, pociera ręką po czole, Wreszcie woła Aniuczkina).
AKSAKÓW. Zosiej Grygorjewicz — wy nikomu nie rozpowiadajcie o mojej intimnoj żyźni... Marfa Gawryłówna dobra żeńszczyna, no ona bolna, nerwy u niej krugom chodzą... A potem... wot... u was jest wpływ na nią... da... da... — ja zamietił... tak zdiełajcie proszę, żeby ona mnie teraz ostawiła w spokoju, nie miesząła, bo u mnie teraz, musi być głowa swobodna i myśl czysta. (Ściska Aniuczkina za rękę). — Ja wam to już jako druh odpłacę... (Siada przy biurku).
ANIUCZKIN. Dyrektor tiurmy mnie mówił, że dzień do dnia spodziewają się rozkazu, aby partja szła w dalszą drogę. Już siódmy miesiąc siedziemy na miejscu... nowe partje nadciągają.
AKSAKÓW. Da... no część z waszej partji i tak ostaje się tu na posieleniu.
ANIUCZKIN. Da... no Zdanowskij, Ancypa, Lipski, Staniszewska — oni naznaczeni dalej.
AKSAKÓW. Niech oni idą wszyscy — ale Zdanowski ostanie się tu podemną.

(Aniuczkin brwi marszczy).

AKSAKÓW. Wy wiecie dlaczego ja go chcę, ja muszę mieć go tutaj.
ANIUCZKIN. Wiem Piotrze Stepanowiczu. No właśnie dlatego, że on buntuje i sieci zarzuca, trzeba go stąd wziąć, przerwać jego działanie i rozbić projekta.
AKSAKÓW. Ach ty rebionok! ty rebionok... Z ciebie krasiwyj frontowyj oficer — no, ty nie dyplomat. U tiebie kryk, strelaj — razbij! razwie na tiem stoi rząd? — Rząd e to... kot... koszka. Wyciągnie łapę i czeka... Idzie mysz koszka idiot — czeka, mysz tu, tu... koszka czeka, mysz gula — kontenta, myśli koszka śpi... i lezie... lezie — da i wlezie prosto w rot. I wtedy ją bieri... Da wot i my powinni żdat’ Zdanowskij naczynajet wiercić, jak Sybir podnieść przeciw Rosji... nie przerywać... gałubczyk niet żdat’... sieci zarzucić i ślepia zamknąć. Wot w sieci naleci sotni, tysiacze, my sieć ściągniemy i oni już nasze, a cały bunt utłumili... (Wstaje i chodzi po pokoju z rękami założonemi z tyłu). Da, da, ja z dobrej szkoły — ja brał udział w powstaniu Dynaburskiem, ja wiem co i jak, a potem takie pismo jak to, które ja dziś otrzymał od mego druha Michała Mikołajewicza Murawiewa z Wilna, to mnie ukrzepia i do działania podnieca. Ot Michał Mikołajewicz pisze: (czyta list). „Niech ci, których Tobie Piotrze Stepanowiczu prześlę, przechodzą prosto z moich rąk w twoje ręce. Dlaczego o ciebie prosiłem tam, na oddalonym poście w Sybirze. Praca moja nad przywróceniem ładu w Polsce nie kończy się z chwilą zsyłki. Ty czuwaj i systemu mego nie zmieniaj. Najmiłościwszy cesarz raczył mi wyrazić swe zadowolenie mimo Dołgorukowa i polskiej intrygi...
ANIUCZKN. Pozwólcie, że wam przerwę, Piotrze Stepanowiczu. I mnie znajomy dobrze duch działalności Michała Mikołajewicza Murawiewa. Lecz on nie dyplomacją a siłą ukrócił bunt i wołnienje w Litwie.
AKSAKÓW. Rebionek ty! Rebionek! Pomnij, że Murawiew przyszedł już do zbuntowanego i podminowanego kraju. — Gdyby on był obecny wtedy, gdy bunt tworzył się i rósł jak chwast, on by miał, mój system pielęgnowania buntu... ot prosto jak w cieplarni kwiat... A jak on wzrośnie, napaść na niego i wyrwać z korzeniem... ot!
ANIUCZKIN. To może być, no — ja do więźniów moich mam także prawa... Mnie Zdanowskij przynależy i ja go mam transportować dalej. (Ściemnia się),
AKSAKÓW. Batiuszka — żądaj ty czego chcesz, a mnie ostaw tego więźnia. Da pojmij ty, ja go chcę schwytać — oplątać i schwytać... chcę go mieć swoim.
ANIUCZKIN. I ja go chcę mieć swoim.
AKSAKÓW. Na co? aby go siłą zgnieść?
ANIUCZKIN. Aby go siłą zgnieść.
AKSAKÓW. Mała rozkosz. Umiem go zgnieść. On bardzo inteligentny, on „polska intryga“ — Tak, jego intrygą zgnieść!... wot udawolstwie.
ANIUCZKIN. Dla mnie też udawolstwie takiego umnego wieść ot na rzemieniu.
AKSAKOW. Eto uż daruj batiuszka, no eto dzicz tak lubi. U mnie polirowanyj duch. Ja delikatnie, ot, jak koronka zadzierżgnąć umiem sieci... a potem całą noc myśleć, jak, co dalej. (Pochurli — prosio chytrze). A ja wam jeszcze co powiem Zosieju Grygorjewiczu! Czyn czyna poczytajet... pojmi. — Kiedyż nam dobre chwile łowić, jak nie teraz? Tam w Polsce już ucicha, rząd stłumił powstanie w guberniach północno-zachodnich... Gdy Wrócisz, nie znajdziesz sposobności odznaczyć się i znaleźć sobie do car-szprynca w górę. Tak nam należy pozwolić dojrzeć powstaniu tu na Sybirze — nie wypuszczać z ręki losu i jak oni już będą gotowi wybuchnąć, a niebezpieczeństwo dla rządu będzie istotne — wtedy rozwinąć swoją działalność.
ANIUCZKIN. Mnie tak o zaszczyty nie chodzi.
AKSAKÓW. Da! da! ty jeszcze młody.., u ciebie tiemperament, No, u mnie jednak chce się car-szprynca zrobić, bo we mnie siedzi kromie gubernatora może jeszcze co większego w duszy. Tak ty mi Zdanowskiego ostawić nie chcesz?
ANIUCZKIN. Bez niego nie pójdę dalej.
AKSAKÓW. Tak, ostań się. Tak, jak chcesz, ja tobie sprowadzę jaką zarażną chorobę do tiurmy — tyfus, albo ospę... twoi zsylni będą chorować — ty zrobisz donos do Petersburga, że jechać dalej nie możesz, a tymczasem pust’ Zdanowskij niech robi rewolucję, a potem, kto wie, co z nim rząd zrobić każe... Może ja ci go oddam, powieziesz go dalsze...
ANIUCZKIN. A jak skażą na posyłki i zabiją?
AKSAKÓW. To ja znów w zamiam oddam ci przysługę. Każę bić tak, aby nie zabili. No co zgoda?
ANIUCZKIN. Uwidim.
AKSAKÓW. Ej ty chytryj malczyszka! (idzie wgłąb i Woła). Bukaszka! przynieś świece! (Wraca). Da, da, trzeba mieć szczęście, trzeba aby w relsy popaść i aby linja poszła szczęśliwie. (Wchodzi Bukaszka).
BUKASZKA. Wasze Prewoshoditielstwo.
AKSAKÓW. Czto słucziłoś!
BUKASZKA. Pryszoł unteroficer i gawarit czto szukają wszędzie warjata, no, znaleść nie mogą.
AKSAKÓW (wściekły), jak nie mogą. (Chce iść do przedpokoju, potrąca po drodze Bukaszkę i uderza go w twarz). Czto ty suniesz sia w nogi? won! (Wychodzi do przedpokoju)

SCENA ÓSMA.
Aniuczkin — Bukaszka — Zofja — i Sonia. (Równocześnie stają we drzwiach z lewej Sonia i Zofja).
ஐ ஐ

SONIA (do Zofji). Madam! papasza znów Bukaszkę w twarz uderzył.
ZOFJA. Widziałam Sonjo! Przykro mi. Tylko jednem się cieszę, iż ty zrozumiałaś, iż bić ludzi, którzy nam swoje siły i życie niosą w ofierze, nie należy. (Aniuczkin usuwa się cokolwiek).
SONIA. U was w Polsce służby nie biją?
ZOFJA. Bili... kiedyś... teraz nie, Sonia.
SONIA. Ja dam Bukaszce rubla. — Mama mi dała wczoraj rubla na wstążki... Ja mu dam tego rubla. (Biegnie do Bukaszki). Wot tiebie rubl Bukaszka... spriacz!
BUKASZKA (zdziwiony). Za czem wy mnie eto dajetie Barysznia?
SONIA. Tiebia w mordu ciełyj dzień bijut.
BUKASZKA (naiwnie). Nu tak czto? morda nie szklanka, nie stłucze się.
SONIA. A! (Do Zofji).h On nie pojmuje. On nie pojmuje.
ZOFJA. Uspokój się Sonio!
SONIA. Czto? ja nerwna... ja tak, jak ma-masza — u mnie nerwy się rozchodzą i mnie serce boli... i wszystko mnie tu dręczy... Ot papasza... ja się jego boję, on straszny, on się zawsze śmieje... On mnie wieczorem każe grać waszego Szopena, gasi świecę... a tu ktoś stoi — wtedy jęczy, płaczę, żali się... o! (Spostrzega Aniuczkina). Madam! tam ktoś jest madam!
ANIUCZKIN. Radi Boga... Sonio Tarasiejewno... eto ja... Aniuczkin...
SONIA. Ach!... to wy!... Boh jak ja się zlękłam. A to czemu wy się chowacie po kątach? Ach madam Zdanowska — ja dla waszych rebionków przygotowałam trochę konfektów. One w spalni u mamaszy — ja przyniosę — nie odmawiajcie, a to pomyślę dlatego, że ja Ruska a wy Polka. (Wybiega na prawo — Łukaszka wyszedł).


SCENA DZIEWIĄTA.
Zofja — Aniuczkin. (Zofja patrzy chwilę na Aniuczkina. poczem naciąga swój żakiet i nakłada zniszczone rękawiczki).
ஐ ஐ

ANIUCZKIN (blady, z wykrzywionemi ustami). Kakże wasze zdarowje — madam Zdanowska? Wy widzę w guwernerszy popali? Hm! hm! To nie czestno dla dworjanki, dla arystokratki kak wy... A wasz muż? Wy widzieli waszego muża? On znosi drzewo na dziedzińcu w tiurmie... da, da. (Po chwili). A mogło być inaczej...
ZOFJA. Nie mogło być inaczej. Myśmy na tę dolę byli przygotowani. Wiedzieliśmy co nas spotka.
ANIUCZKIN. Da czto? manifest legalny ja mogłem wam tak samo wydać, jak car... (Siada na fotelu). Ja byłem i jestem teraz ciągle car nad wami — ja mogę zrobić z wami co mi się podoba.. (Po chwili, zrywając się, namiętnie). Ty sto razy krasiwieje teraz czem na etapach. Ty! ty! nie uchodi! nie wiesz, co to jest miłość ruskiego!... Ja dla ciebie niebo w piekło przewrócę. (Klęka i całuje brzeg jej sukni). Ty... święta! ty caryca! ty różowa! (Wydziera zębami kawał jej sukni). Nie wydzierżu!... Chcesz rękę sobie przekłuję a ty moją krew pij — ja ci wszystką krew oddam.
ZOFJA. Puść mnie pan! To moja jedyna sukienka. Pan drzesz ją w łachmany.
ANIUCZKIN. Broś ty z suknią! broś!... (Zrywa się i rzuca się na nią, jak zwierz). Pociełuj! Pociełuj!

SCENA DZIESIĄTA.
Ciż sami. — Aksakowa i Sonia.
ஐ ஐ

AKSAKOWA (zobaczywszy Aniuczkina całującego Zofję). Wot nakazanje! (Blada, ledwo mogąc mówić ze wzruszenia). Ach! ty! izmiennik! ty ochał kakoj! ty niegaciiaj! (Zofja wzrusza ramionami, poprawia suknię i wychodzi).
SONIA (która weszła tyłem zwrócona tak że nie widziała, co się działo). Mameńka... czto z toboj?
AKSAKOWA (dławiąc się spazmami). Powiedz mu Sonio czto on nie diemon a szympansee, czto, ach, zdiełajetsia histeryka...
ANIUCZKIN (spokojny, otwiera drzwi do przedpokoju). Piotr Stepanowicz z Marfą Gawryłówną czto to zdiełałoś?

SCENA JEDENASTA.
Ciż sami — Aksaków — Bukaszka, który niesie pomarańcze, talerz z zupą, łyżkę — ciastko z przedpokoju.
ஐ ஐ

AKSAKOW. I nowa symfonija... wodoj! wodoj! Bukaszka, napusti fontannu. (Bukaszka bierze w usta wodę i parska na Aksakową — ta się zrywa).
AKSAKÓW. Nu sława Bogu, żyje! A teraz — proszę iść stąd i zostawić mnie w spokoju!
AKSAKOWA. Ja ujdu! ujdu! nie żełaju niczewo bolsze... ale wpiferw ja powiem prawdę, co ja zobaczyłam! Piotrze Stepanowiczu... Na twój dom Zosiej Grygorjewicz ściąga niesławę. On tu całował się z etoj triapkoj guwernerszoj...
AKSAKÓW. Z kim?
AKSAKOWA. Z etoj Zdanowskoj... On z nią w intimnem znakomstwie od dawna... i tu romany w moim domu nawodzi. Eto stydno, eto mierzost’, eto priamo nie dżentelmien a swinia tak diełajet, eto nie podchodit ruskomu oficeru a kakomu to prachwostu! (Wychodzi na prawo i zamyka drzwi).
AKSAKÓW (do Aniuczkina). Ach! eto tak? ty wlubił sia w żonę Zdanowskowo?... Czemu ty ranie tego prosto nie powiedział? My tak to intryżkoj zdiełamy, że ty Zosiej Grygorjewiczu będziesz roman z żonoj puskat... a muż będzie tymczasem w Sybirze powstanie stroił... Nu prasti... zaczem było tak niezręcznie... wsio można, tolko ostrożno... Tieper bieda!...
ANIUCZKIN. Uż późno... pozwoltie... ja ajdu... aha!... wot czto trzeba tych dwoje wariatów z mojej dawnej partji oddać do szpitala na zimę, jeżeli partja tu dłużej zostanie.
AKSAKÓW. Co? co? warjatów oddać do bolnicy? No, no, kakij wy dyplomat! Warjaty będą nie w bolnicy, ale będą chodzić wolno po turmie i pomiędzy posieleńcami... ej! ej!... malczyska eto moi agenty, eto moja tajna policja!... nu praszczajtie przyjdźcie dziś w klub — ja także tam zajdę na chwilę — zagramy, do swidania! (Gdy Aniuczkin odchodzi — on go wstrzymuje). No, a jakże ze Zdanowskim? on mój?
ANIUCZKIN (żywo). Pazwoltie... budiem żdat rozkazu z Kijowa.
AKSAKÓW. Wyście się zgodzili? A może chcecie Marfę Gawrylównę zobaczyć?...
ANIUCZKIN. Niet’ niet’ — merçi (wychodzi szybko — widocznie wzburzony).
AKSAKÓW (wyjmuje portfel, kładzie na biurku). Da wot... a kto zdieś (spostrzega Sonię). Eto ty? prekrasno! Ty mnie dziś gałubuszka będziesz potrzebna zaraz.
SONIA (strwożona). Papasza, znów grać po ciemku?
AKSAKÓW. Da... tolko minutkę...
SONIA. Ja bojuś — ja nerwna. Kto to jęczy i płacze? ja nie chcę.
AKSAKÓW (twardo). No, ja chcę!... Sonia... ja wiem, ty wlubiłaś w odnawo krasiwawo, małodawo czeławieka... Ty k’niemu piszesz piśma, da i rendes-vouz z nim stroisz. Ja eto znaju, a ja małczu, tak ty dołżna diełat’ czto ja chaczul (Sonia spuszcza głowę). Idź czekaj w swoim pokoju — ja po ciebie przyjdę. I o tem ni gu... gu..,
SONIA. Ach papasza! (Wychodzi na lewo płacząc).

SCENA DWUNASTA.
Aksaków sam później Staś Wilgocki i Bukaszka.
ஐ ஐ

AKSAKÓW (odsuwa trochę kanapę, tak ażeby stanęła między fortepjanem a leżanką — stawia na leżance trochę pod ścianą zupę, pomarańczę i ciasto). Wot kak robi się małymi środkami dyplomacja. (Zaciera ręce, idzie ku drzwiom na prawo — zamyka je na klucz, tak samo i drzwi na lewo, poczem podchodzi do przedpokoju). Bukaszka prywiedi sumaszedszawo! (Narzuca na siebie płaszcz tak, że kryje świecące guziki kurtki — gasi jedną świecę, drugą przysłania zielonym abażurem. Łukaszka wprowadza Stasia Wilgockiego, który wpada z widocznym strachem).
STAŚ (ubrany w katorżną siermięgę — obdarty — obłocony — straszny — twarzyczka śliczna, blada i nadzwyczaj dystyngowana). Nie strzelaj tylko! nie strzelaj!
AKSAKÓW (szeptem do Bukaszki). Zamknij drzwi! (Bukaszka szybko zamyka drzwi — Jaś zostawszy się sam, nie widzi chwilę Aksakowa — który się kryje w cieniu — Aksaków skrada się na lewo i po cichu wprowadza Sonię, którą prowadzi do fortepianu, ale tak, że ona nie może spostrzedz Stasia — Aksakow sadza dziewczyną do fortepianu i mówi).
AKSAKÓW. Igraj czto nibud iz polskich motiwow. (Sonia zaczyna grać preludjum Szopena bardzo cicho. — Staś stoi chwilę zdumiony — Wreszcie podnosi głowę).
STAŚ. O! grają! fortepjan! o! (siada na krześle). Warszawa! dom... siostra Mania... mama! moja mama!
AKSAKÓW (podchodzi do niego, cicho, dobrodusznie obejmuje go i całuje). Jak się masz Stasiu?
STAŚ. Kto to? kto pan?
AKSAKÓW. Nie poznajesz mnie? Ja twój wuj!...
STAŚ. A... tak... tak... ale cicho... Mania gra... ma lekcję... Mania ładnie gra...
AKSAKÓW. Tu zimno — chodź ogrze się. (Prowadzi go do pieca i opiera plecami o piec)
AKSAKÓW. Ogrzej się. Zmarzłeś dzisiaj.. Wróciłeś wcześniej ze szkoły?
STAS. Tak... tak... mama się bała rewizji... bo już wczoraj przyszli i przetrząsnęli wszystko... wuj wie...
AKSAKÓW. Wiem, wiem... i znaleźli śpiewy historyczne i chorągiewki i szarpie schowane w sienniku Mani...
STAŚ. Mania gra,
SONIA (od fortepjanu). Papasza!... pusti!... ja boję się!... Papasza!
AKSAKÓW. Igraj!... A teraz gdzie twoi znajomi chowają papiery, listy? Co mówią jak się zejdą wieczorami
STAŚ (wsłuchany w grę). Mania gra!
AKSAKÓW. Wczoraj wieczorem co mówili? wiesz... u pani Staniszewskiej... jak się zeszli? co? Stasieczku przypomnij sobie.
STAŚ. A! a!... mówili dużo... mówili dużo... wuj wie — Sybir oddzielić — oderwać...
AKSAKÓW. Odebrać Moskalom.
STAŚ. Tak, odebrać!... (Gwałtowme rzuca się ku Sonji). Maniu siostrzyczko!
SONIA (z dzikim krzykiem). Boh mój! eto warjat! ja bajus! Mameńka! Masza!
AKSAKÓW (usiłując wydrzeć Sonię z rąk Stasia). Małczi nie pugaj!
AKSAKOWA (dobijając się do drzwi naprawo). Odkrojti dwiery... czto eto?
SONIA (wydziera się i biegnie do drzwi). Mamasza ratuji (otwiera drzwi — wpada Aksakowa).
AKSAKÓW. Won! idźcie stąd! won!
STAŚ (przerażony). Puście! nie strzelajcie... mama niewinna... ja sam...
AKSAKOWA. Chodź Sonia, pojedziem do stryja — to nie dom, to piekło!

(Staś wydziera się ku Aksakowej).
STAŚ. Mama.

AKSAKOWA (z krzykiem). Czto eto? Boh mój! Sonia? ujdiom! ujdiom! nie chaczu byt zdies bolsze!...
AKSAKÓW (wyrzuca gwałtownie obie kobiety na lewo i zamyka drzwi na klucz). Won! poszły won! (Wraca do Stasia).
STAŚ. Dlaczego mama i Mania poszły? I tak dziś już rewizji nie będzie, a potem sługa stoi na dziedzińcu to da nam znać, jak będą szli.
AKSAKÓW (podprowadza go do pieca). Mania przyjdzie zaraz, siądź. Miałeś dziś korepetycje... ucznia masz dobrego?
STAŚ (spiesznie). Dobry! dobry! uczy się! ja patrzę na szyby, mróz rysuje srebrne kwiaty i liście... to bardzo ładnie.
AKSAKÓW (podaje mu talerz z zupą). Jedz! mama przysłała z kuchni... prosi, żebyś jadł.
STAŚ. Mama?,.. szarpie skubie?... cóż, kobieta nic nie może... szarpie... łzy... modli się...
AKSAKÓW (karmi go jak dziecko). Pani Staniszewska przecie chce Sybir odebrać Moskalom?
STAŚ. Tak, tak mówiła i pani Zdanowska także... Tylko Makar się gniewał i krzyczał, a tak łańcuchem brzęczał...
AKSAKÓW. A pan Zdanowski podobno także się gniewał.
STAŚ. Nie wuju, pan Zdanowski mówi, skoro ognie zapłoną z drugiej strony jeziora... wolność zaświta... Gdzie Mania?... (Aksaków rozbiera mu pomarańczę i daje ćwiartkę).
AKSAKÓW. A kiedy ognie zapłoną? nie mówił?
STAŚ. Ja pójdę do Mani... ja chcę się z mamą przywitać.
AKSAKÓW (nacierając). Nie mówili, kiedy ognie zapłoną?
STAŚ. Czego ty chcesz odemnie? (Przypatruje mu się). Ty nie mój wuj. Wujaszek Leon był inny. Ty masz złe oczy, choć usta się śmieją... ty jesteś zły duch... idź!
AKSAKÓW. Ale siadaj Stasiu... pogadaj ze mną spokojnie... zjemy sobie jeszcze ciastko.
STAŚ. Nie. poza tobą jest cień... cień jako wieko trumny, a ty cały jakby umarły. Za tobą jest śmierć. (Aksakow chwilę wstrząsa sie, jakby przerażony — poczem śmieję się, wzrusza ramionami i znów wraca się do Stasia).
AKSAKÓW. A kto był jeszcze wczoraj z tobą?
STAŚ. Nie pamiętam... dalecy... nieznajomi...
AKSAKÓW. Moskale?
STAŚ. Nie wiem... nie wiem... ja już pójdę... (Wstaje niespokojnie). Ja tu nie chcę być dłużej... tu jest śmierć... ja widzę... ja czuję... tu straszno... tu weszła śmierć.
AKSAKÓW (także zdenerwowany). To uchodi prócz! wot żałobny ptak’... dziś nic z niego dobyć nie można... (Wota). Bukaszka! (Zaświeca świecę).
STAŚ (zdziwiony). Och! meble... obrazy... kwiaty!...
AKSAKÓW. Uhodi won!
STAS. Świeże kwiaty... mamy kwiaty! (Aksaków go wyrzuca do przedpokoju).
AKSAKOW. Wyrzuć go Bukaszka na ulicę! (Staś zobaczywszy Bukaszkę woła).
STAŚ. Sołdat!... boję się... będzie strzelał... ja nie chcę... ja nie pójdę dalej.., zimno!
BUKASZKA. Wasze prewoshoditielstwo — zawieść go może do domu?
AKSAKÓW. Nie trzeba, on nie ma domu... on sam sobie legowisko znajdzie. (Bukaszka wyrzuca do sieni Stasia, który ucieka. Aksaków wraca na scenę).

SCENA TRZYNASTA
ஐ ஐ

AKSAKÓW (sam). Powiedział, że tu jest śmierć... Głupost!... Warjat! (Po chwili). Nu gawarjat ludzie, że u warjatów dusza chora i widzi więcej i lepiej niż nasza... Jeśli on tu naprawdę widział śmierć, jeśli ona idzie po ciebie Piotrze Stepanowiczu!... Niet’!... przed car-szprincom — to mnie stać się nie może... Ja gubernatorem w niebo popaść nie mogę (zapala więcęj świec). Da! tak jasno! i zaraz raźniej i lepiej. (Siada na fotelu i zamyśla się). Ot! głupost’! pomyśleć, że jest coś, co się ludziom z rąk wymyka i ni weź ją do turmy zamknąć! Własna śmierć!... ha! no!..
BUKASZKA. Wasze Prewoschoditielstwo!
AKSAKÓW. Czto? na czto durak?
BUKASZKA. Jego Wysokobłahorodje tiuremnyj direktor...
AKSAKÓW. A, prosić! (Bukaszka się cofa — wchodzi Anempodist Tarasowicz).

SCENA CZTERNASTA.
ksaków — Tarasowicz — później Aniuczkin.
ஐ ஐ

AKSAKÓW. Zdrastwujtie.
TARASOWICZ (rosły i suchy mężczyzna, z uwiędłą twarzą). Ja na minutku — po diele...
AKSAKÓW. Po ważnem diele?
TARASOWICZ... Da... oto rozkaz — przynieśli sztafetę z Kijowa... na szczot partji Aniuczkina.
AKSAKÓW (blednąc). Kaąż jechać im dalej?
TARASOWICZ. Wszystkim... a oto i dla mnie po łbie za to, że tak długo trzymałem jednych w turmie, a innym pozwoliłem się posielić około miasta.
AKSAKÓW. To robota Aniuczkina.
TARASOWICZ. Da — to robota toj przeklętej kukły, tego donżuana, tego stierwa naperfumowanego... On czto to ma w tem, aby partja szła dalej... i on wam Piotrze Stepanowiczu miesza szyki.
AKSAKÓW (chodzi po podoju). Da! da! eto on prachwost malczyszka.
TARASOWICZ. Ja nie winien... Szedłem z wami ręka w rękę... pozwoliłem Zdanowskiemu się wykradać do posileńców — rozkuwałem go nawet z Brodiagą Makarem, niby że Makar chory. — Posłałem nawet agentów prowokacyjnych dokoła miasta — burzą chłopów. — Wsio tak czudno się składa.
AKSAKÓW. Da... powstanie czut. — Czut — Ot, mnie dziś powiedzieli, „gdy ognie zapłoną, Sybir powstanie“. — Zeby choć dotrzymać do tego, żeby zrobili to, co Sieroszewski — to i to dobre... Już można napaść, stłumić bunt — zrobić krzyk, — Petersburg oczy zwróci — łaska cara. — Kto wie... ot Michał Mikołajewicz nie zrobił nic innego w Polsce, a kakij on tuz...
TARASOWICZ. Da, da, ja was w połni ponimaju... i dlatego ja z wami szedłem tak ręka w rękę — Wyby mnie także za sobą pociągnęli.
ASKAKÓW. Ja wam to obiecał — a ja czestnyj czełowiek... A... Boże mój — ot szczastie idiot samo w ręce... powstanie wybuchnie — dwóch, trioch bez sądu powiesić... — tak ot z nagłości niebezpieczeństwa... gnać sztafety za sztafetami i ot car-szprync gotów!.
TARASOWICZ. Da, da... eto głupo... (chodzą obaj po pokoju w przeciwnych kierunkach, nagle Aksaków zatrzymuje się i patrzy na Tarasewicza przenikliwie, potem bierze go pod rękę i mówi).
AKSAKÓW. U was sztafeta?
TARASOWICZ. Da, do mnie przyszła.
AKSAKÓW (wskazuje na sukno, którem stół jest nakryty). Wy znajetie roi jaką gra u nas w Rosji tot kawałek sukna? ha?
TARASOWICZ (z uśmiechem). Jakże ja by nie znał?
AKSAKÓW. Tak... wot... podsunąć rozkaz pod sukno i pust’ leżyt’... A jak powstanie wybuchnie, to my takij krawal ustroim, że nikomu nie przyjdzie się pytać o ten rozkaz. Kakże gałubczyk? ha?
TARASOWICZ. Da... — no... — eto odpowiedzialność... No — no — Anempodist Wasiljewicz — teraz mam ryby łowić. Cztob etim Polakom Boh dał zdarowie, że oni takie okazje nam stręczą... A wot — jeślib wy bali się, że sztafeta ucieknie... to ot czem ją przytrzymać. (Wyjmuje z pugilaresu kilka stówek i wsuwa mu w rękę).
TARASOWICZ. Nu wam Piotr Stepanowicz nie można niczego odmówić. U was takie logiczne argumenta. (Chowa do kieszeni pieniądze).
AKSAKÓW. A w ostatnim razie to jeszcze napuśćcie tyfusu albo ospę. — Cała turmą zachoruje... Tylko niech Zdanowski nie choruje... On mi sam najdroższy, ja o niego troskliwy.
TARASOWICZ (śmieje się). Da, da już my go będziemy pielęgnowali.
AKSAKÓW (wesoło). Da on nasz portbonheur... No a etot durak. Aniuczkin pust’ diełajet intrygi... naplewat nam na niego. Niech czeka przykazu z Kijowa... Papirosku? — (Podaje papierosa).
TARASOWICZ (zapala). Da... niech czeka... durak! małokosos!

SCENA PIĘTNASTA.
Ciż sami — Aniuczkin.
ஐ ஐ

ANIUCZKIN (staje we drzwiach w szyneli) Zdrastwujtie!... ja k’wam po diełu.
AKSAKOW (dobrodusznie). Późno gałubczyk — lepiej pojedziemy do klubu zagrać w karty.
ANIUCZKIN. Niet’... (patrząc hardo na Tarasowicza i Aksakowa). Ja także dostałem sztafetę.
OBAJ. Co? co?
ANIUCZKIN. Da... tam w Kijowie wiedzą, że jedną sztafetę wysyłać niebezpiecznie. Tak ja z moją partją jutro wyruszam w drogę. My tu za długo siedzimy. Wy Piotrze Stepanowiczu wydajcie mi jako gubernator świadectwo, że przeszkód na wyjście partji nie ma. A wy Anempodist Wasiljewiczu zróbcie smotr swoich katorżników i tych, co na dalsze posielenie skazani, ja ich odbiorę po rachunku. — Wot eto wsio! — (ma hardą minę i bije się szpicrutą po końcach butów).
AKSAKOW (zirytowany). Wy się zapominacie Osipie Grygorjewiczu! wy do mnie mówicie takim tonem — ja w randze generała.
ANIUCZKIN. Da... w randze no nie generał. — U mnie rozkaz (bije się po kieszeni) i ja tym rozkazem silny. Możecie się na mnie skarżyć, jak chcecie-., mnie eto wsio rawno. (Aksaków i Tarasowicz patrzą na siebie zgnębieni po chwili Aksaków mówi cicho do Tarasowicza).
AKSAKOW. Zostawcie mnie z tym draniem. Czekajcie na mnie u siebie — choćby całą noc.
TARASOWICZ. Dobrze. (Do Aniuczkina). Wy Osipie Grygorjewiczu słuchajcie lepiej rad Piotra Stepanowicza, on umny człowiek z nim idąc ręka w rękę można zdiełać karjerę.
ANIUCZKIN. Naplewat’ mnie na karjerę, ja słucham wyższych rozkazów, a nie gubernatorów.
TARASOWICZ. Da.., da... no wsio taki łuczsze. (Wychodzi).

SCENA SZESNATA.
Aniuczkin — Aksaków.
ஐ ஐ

AKSAKOW (nagle gorąco). Małodoj czełowiek. Maładoj częłowiek... nie tak gorąco... — eto głupost’ eto dzierzost’.
ANIUCZKIN (także gorąco). Eto dzierżost’ zatrzymywać więźniów, którzy są moją własnością.
AKSAKOW. Da... wy dlatego chcecie ich wyprowadzić, żeby znów po etapach mieć władzę nad Zdanowską. Da romansujcie zdieś — to wygodniej. No pojmitie, że ja dla waszych romanów nie mogę stracić karjery.
ANIUCZKIN (hardo z ironją). A ja dla waszej karjery nie chcę tracić moich romanów.
AKSAKOW (wściekły). Ja napiszę ob etom do Petersburga.
ANIUCZKIN. Piszcie — ot pióro i papier — sztafetę możecie posiać dziś jeszcze... no jutro zdacie mi więźniów, a ja z niemi pójdę, (Aksaków chodzi znów po pokoju, łamie ręce — nagle przybiera minę dobroduszną i staje przed Aniuczkinem).
AKSAKOW. Wy znajetie czto... my że dżentelmany, polirowanyje ludzie, my sobie ustępstwa już nie jedne robili... Ot — gałubczyk — na primier z Marfaj Gawryłownoj — ty że ponimajesz... ja nie ślepy — ja dużo widzę — no u mnie polirówka... — ja wiem, że młodość... tak ja ot — przez palce.
ANIUCZKIN. A!... (patrzy z ironicznym grymasem na Arakowa).
AKSAKOW. Tak i wy Zosiej Grygorjewicz dołżniby także przez palce...
ANIUCZKIN. Pozwoltie... Z waszą żoną eto po miłosnej części a eto po służbowej.
AKSAKOW (Żywo). No, ja przecież milczałem.
ANIUCZKIN. Eto uż wasza wola! Zaczemże wy milczeli? (Pauza. Aksaków rwie bakenbardy, wreszcie znów staje przed Aniuczkinem i mówi z udaną swobodą).
AKSAKOW. Wy znajetie... mnie przyszła idea... czudna idea,.. — my rozigrajem sztosa o Zdanowskawo... Czto? ot kartoczki Eto prekrasno — eto budiet — romanticzno... wy lubicie takie lermontowskie kawały... No sogłasien? (Chwyta karty i tasuje z gorączkowym pospiechem). To moja... to wasza strona... (Aniuczkin patrzy na niego).
AKSAKOW (rzuca). Mai, waszy, mai! tuz! tuz Zdanowski mój! mój... ja wyigrał Zdanowskawo!
ANIUCZKIN. Wy?
AKSAKOW. Da pozwoitie batiuszka... my czestno igrali...
ANIUCZKIN. Czto wzdor sztos! (rozrzuca szpicrutą karty) brostie!... lepiej wydajcie mi wasze świadectwo.
AKSAKOW (wściekły). Nie dam.
ANIUCZKIN. Musicie, nic nie stoi na przeszkodzie.
AKSAKÓW. Jest spisek.
ANIUCZKIN. To plotki... dowodów niema. — Ja jutro jadę... — praszczajtie! (już we drzwiach nadziewając czapkę). A co do waszej żony, to — wy wiecie... ja na duel sołgłasien. (Śmieje się i wychodzi, trzaskając drzwiami).

SCENA SIEDEMNASTA.
Aksaków sam — później Tarasowicz — później Bukaszka.
ஐ ஐ

AKSAKÓW. Ach ty skaliria! ty mierzą-wiec! cztob ty ruki i nogi połamał (stara się opamiętać). Czto mnie tiepier diełat’! Aha! Bukaszka! Bukaszka! gdzie swołocz! Bukaszka
BUKASZKA. Słuszaju wasze prewoschodi tielstwo!
AKSAKÓW (pieniąc się ze złości). Eh! ty pohanne ryło! ty świnskaja różo! ty! gdzie ty był — małczi (ściąga but i wali nim Bukaszkę w głowę). Wot’ tiebie atwiet! (Po chwili już uspokojony). Na — teraz lżej... da! ai... Idź do turmy i zanieś ten papier do Anempodista Wasiljewicza — wracaj w tę minutę. (Bukaszka obcierając krew, odchodzi).
AKSAKÓW (sam — wciąga but). Jaby sobie w mordy napłuć kazał, żeby ja tę okazję z rąk wypuścił. (Wydobywa rewolwer i gładzie na biurku). To się zawsze przyda. (Podchodzi do okna i stoi chwilę oparty o szybę). Anempodist Wasyljewicz idzie... (Biegnie do przedpokoju — wpada Tarasowicz).
TARASOWICZ (w futrze — na progu). Czto? czto?
AKSAKÓW. Kazaliście przywieść?
TARASOWICZ. Idą! ale ja chciał się dowiedzieć... Cóż Aniuczkin?
AKSAKÓW. Proklatoj skatina... odstąpić nie chce... Tak my teraz całą parą. Będziem na własną rękę aresztować Zdanowskawo w kazamaty na dół... Niech go stamtąd Aniuczkin dostanie.
TARASOWICZ. Tak, można go zaraz w kazamatę zaprowadzić.
AKSAKÓW. Nie gałubczyk... Trzeba polirowanno... Delikatnie... Administracyjny porządek... da no z polirowką. Ja z nim pogadam i nie będę Piotrem Stepanowiczem Aksakowem, jak ja jemu z głębi duszy choć pół wyznania nie wydrę. Ja znam jego charakter. Jego trzeba czemś rozdrażnić do ostateczności, a wygada. Potem będę miał na czemś się oprzeć... rozumiecie?
TARASOWICZ. Ale zaczem wy obu każecie przywodzić? ja go z Makarym rozkuć każę...
AKSAKÓW (żywo). Sochrani Boh! Makar będzie mój świadek, że Zdanowski się przyznał.
TARASOWICZ. Makar z niemi w zmowie.
AKSAKÓW, My mu przyobiecamy, że mu na wiosnę uciec pozwolemy, to będzie gadał, jak my chcemy.
TARASOWICZ. Róbcie jak chcecie — ja głowę tracę. Czy unteroficer ma być w komnacie w czasie przesłuchania.
AKSAKÓW. Na co?
TARASOWICZ. Dla bezpieczeństwa.
AKSAKÓW (pokazując rewolwer). Eto mój unteroficer! A niech czterech sołdatów stoi w sieni razem z unteroficerem... w danej chwili gdy ich zawołam — niech pochwycą więźniów. Dajcie mi klucze od kajdan, rozkuć ich dopiero wtedy każę i poprowadzić osobno.
TARASOWICZ. Unteroficer ma już klucze przy sobie.
AKSAKÓW. A teraz wy idźcie do siebie. Niech się dziś nikt w turmie spać nie kładzie, oświecić okna całego budynku. Puścić w ruch po mieście ze dwie kibitki. Niech turkoczą i budzą ludzi całą noc. Będziemy robić rzeczy en grand, żeby nas aż w Petersburgu posłyszeli. Praszczajtie! (Tarasowicz odchodzi).
AKSAKÓW (chwilę słucha — słychać brzęk kajdan coraz biiższy). No, krasiwa lalko z tiemperamentem... Ty już Zdanowskowo chyba po moim trupie dostaniesz.

SCENA OŚMNASTA.
Aksaków — Unteroficer — Zdanowski — Brodiaga — Bukaszka — W przedpokoju i w sieni 4 tołdatów z bagnetami
ஐ ஐ

UNTEROFICER. Wasze prewoschoditielstwo... imieju czest’
AKSAKÓW (przerywa). Ładno, ostawcie więźniów ze mną, sami cofnijcie się do sieni i czekajcie na mój rozkaz. A dajcie klucz od kajdan.
UNTEROFICER. Oto są (kładzie klucze na biurka. Brodiaga patrzy chciwie na klucze).
BRODIAGA (cicho do Zdanowskiego). Smotri bratiec... klucze od kajdan na biurku.
ZDANOWSKI (dość obojętnie). Widzę, Makar.
AKSAKÓW (do Unteroficera i sołdatów). Uchodźcie na lesnicę. Bukaszka, ty siedź w przedpokoju! (Bukaszka cofa się do przedpokoju i przymyka drzwi. Na scenie zostaje Aksaków, Zdanowski i Brędiaga Makar, skuci łańcuchami za nogi).
AKSAKÓW (chodzi chwilę po pokoju — zatrzymuje się koło pieca i patrzy się na Zdanowskiego). Pan Zdanowski wie, co to jest omska sprawa?
ZDANOWSKI (uderzony temi słowy podnosi głowę).
AKSAKÓW. A pan Zdanowski wie, kto był ksiądz Sierociński? ha?
ZDANOWSKI (krótko). Wiem!
AKSAKÓW. A pan Zdanowski wie, że za bunt i izmienje za przeciąganie polskiej intrygi na ziemię świętej Rosji na której pan nasz najmiłościwszy pozwolił żyć panu Zdanowskiemu — jest od 1830 roku w Omsku kamień, na którym jest jedenaście polskich nazwisk.
ZDANOWSKI. Wiem i umiem te nazwiska na pamięć. Nie tylko ja, ale i wszyscy moi — ale i moje dzieci, skoro do samopoznania przyjdą.
AKSAKÓW. Da... eto romantizm.... i wy by Polaki nie mogli oddychać żebyście romantiku nie podpuskali. Ale to gorzej, że wy nie tylko na romantikach przestajecie, a ot... swoje intryganckie zachcianki, co krwią płacić musicie, dalej rozprowadzacie... Ot i do mnie doszły wieści, że są tutaj ludzie, którym mało było wzniecać gasudarstwiennych kryzysów w Polsce i chcą się zrobić skazocz-nymi bohaterami i robią spiski przeciw ru-skomu władyczestwu. Mało tego... oni uwlekają i uwodzą naród Sybiru i chcą wtrącić w nieszczęście. A narodowi sybirskiemu jest dobrze pod panowaniem naszego miłościwego pana i on sam nie życzy sobie żadnej odmiany... Prawda Makar?
BRODIAGA. Da odkuda ja mogę wiedzieć takie rzeczy wasze prewoschoditielstwo.
AKSAKÓW. Ty że sam jesteś Sybiiak — i z ludu.
BRODIAGA. Niet brat, ja złodziej i włóczęga — to się nie liczy do ludu.
ZDANOWSKI. Gdyby ludowi sybirskiemu było rzeczywiście tak dobrze pod panowaniem waszem — to co wy nazywacie polską intrygą nie przyjmowałoby się tak łatwo w duszach tutejszych ludzi.
AKSAKÓW. A wot, pan zaczyna rozumować. To dobrze. Ja tylko tego pragnął... nic więcej. Ja chciał pomówić z panem, jak równy z równym. — Pan patrzy na kajdany?...
ZDANOWSKI. Nie... bo zakuliście mi tylko nogi... Zatamowaliście ruch, ale nie sparaliżowali myśli.
AKSAKÓW. Da... wot... prekrasno. Tak my możemy myśli swoje wymieniać, bo one są wolne i nie skrępowane.
BRODIAGA (do Zdanowskiego cicho). Nie gadaj ty z nim bratiec... ty nie zdzierżysz słów... u ciebie pierwej słowo, potem myśl... nie gadaj ty...
AKSAKÓW (gwałtownie). Makar, nie wolno mówić po cicho.
BRODIAGA. A odkądże to wasze prewo-schoditielstwo trzeba trąbić po pokojach gubernatora? Eto nie politycznie!
AKSAKÓW. Broś!
BRODIAGA. Hospodi! batiuszka — zaczerń rugajesz sia?...
AKSAKÓW (do Zdanowskiego). Tak pan znajduje, że Sybirakom źle pod panowaniem Aleksandra II. i chciałby pan ich oswobodzić?...

(Zdanowski milczy).

AKSAKÓW. Da, niech pan powie swoją myśl, ja panu powiem moją.
BRODIAGA (szybko). Myśl jak ptak,., możno jej dowrolno pióra pofarbować.
AKSAKÓW, Małczi! Niech jednak pan Zdanowski mnie powie, skąd u was taka nagła miłość dla ludu się wzięła? Wy tam w Polsce głównie bunt podnieśli przez to, że nasz najmiłościwszy pan zniósł poddaństwo... i uwolnił z pod waszej przemocy włościan.
ZDANOWSKI. Kłamiesz pan! ja sam na rok przed reskryptem carskim w dwóch wsiach moich zniosłem pańszczyznę.
AKSAKÓW. Da... da... no eto z interesu — najlepszy dowód jak włościanie przyjęli wasze uwolnienie.
ZDANOWSKI. Nie nasza to wina. Nasyłaliście już wtedy waszych agentów, aby osłabić nasz dodatni wpływ nad ludem i wmawialiście w chłopów, że zamiary nasze były nieczyste i że jeśli dawaliśmy im wolność, to z chytrą myślą ich zguby.
AKSAKÓW. No... brośmy eto... to był wasz lud, ale tu na Sybirze.
ZDANOWSKI (coraz więcej zapalając się). Lud jest wszędzie ludem... to jest tą pewną ilością mięsa przeznaczoną na głód, na cierpienie, na podatki, na kule armatnie...
AKSAKÓW. Taki ustrój państwowy!
ZDANOWSKI (gwałtownie). Nie państwowy, ale szatański! Są przecież wolne i swobodne ludy! Są przecież gdzieś pod słońcem dusze nie skute więzami, nie służące na żer dla jednego despoty i zgrai jego służalców. — A jeśli nawet takich ludów nie ma, to należy ich stworzyć! to należy zerwać kajdany wiekowej pleśni, rozwinąć skrzydła, na nich podnieść tych, co w kałuży łez i krwi własnej bezsilnie toną.
AKSAKÓW. To piękne słowa! Deklamacja... u was w Polsce wszyscy deklamują.
ZDANOWSKI. Milcz pan! — Od Konfederacji Barskiej, od Konstytucji Trzeciego maja, od powstania Kościuszkowskiego, od 12 roku, setki tysięcy nasz przeszło przez wasze sybirskie śniegi. — Policz pan, ile nazwisk polskich wytyczyło trupami drogę sybirskich etapów, a potem mów o naszej deklamacji...
AKSAKÓW. Da no eto źle zrozumiany patrjotyzm.
ZDANOWSKI. Co pan możesz wiedzieć o patrjotyzmie? Pan przecież urodziłeś się już służalcem Groźnych Iwanów, u pana w żyłach płynie wieczne poddaństwo z domieszką kosmopolitycznej cywilizacji! Ale my jesteśmy potomkami wolnych ludzi! My byliśmy Republiką! My jedni w Europie mieliśmy wolność indywidualną.
AKSAKÓW (prędko). I tę wolność chcecie nadać obecnie mieszkańcom Sybiru!
ZDANOWSKI (w uniesieniu). Gdyby nawet! Tu są takie czyste, piękne, wolne — nieskrępowane duchy... Niech i one odetchną swobodnie i jarzmo rządu z siebie zrzucą... Prawda Makar?... Ty dusza Sybiru, ty wolny ptak, nie skrępowany nawet temi łańcuchy, które ci w tej chwili włożyli na ręce... Dzicz w twem sercu... dzicz, mord i pożoga... a dlaczego? bo ty krwawemi łzami wołasz swobody i łakniesz jej — tęsknisz za nią i w pragnieniu takiem nawet przed zbrodnią się nie cofasz.
AKSAKÓW. Wzdor! u Makarowa w duszy pustka! ha? co Makaruszka?
BRODlAGA. A ty odkuda znajesz, co w mojej duszy batiuszka? Razwie u tiebie ślepie kak u Boga Otca albo guberskiego isprawnika?
AKSAKÓW. Nie o to tu chodzi... my od sprawy odbiegli. Tak zawsze z wami Polakami. Rezon i rezon.
ZDANOWSKI. Czasem i kula świszczę.
AKSAKÓW (chytrze coraz forsując nutę). Ach, wasze kule!... to igraszki dla dzieci... z rąk warjata kula nie ugodzi wiele, a wy — prastitie no już brosiliście się na nas jak warjaty!
ZDANOWSKI. To wyście na nas napadli, na gniazdo nasze jak stado szakali.
AKSAKÓW. Da, da, tęraz będzie cała menażerja... hjeny, szakale, wampiry, a u was biały orzeł rozdarty. Obiecali wam go Francuzy zeszyć pożyczonemi nićmi, no i oni was brosili. Cóż? od sumaszedszych stronią, a wy Jewropie pojawić się chcieli w roli gierojów, a wyszli na duraków.
ZDANOWSKI (gwałtownie). Milczeć! podły ten, kto się naigrawa ze zwyciężonego!
AKSAKÓW (podchodzi mu pod oczy). Może niet’ — Jewropę całą chcieli podnieść przeciw nam!
BRODIAGA (cicho do Zdanowskiego). Wstrzymajcie się brate, a to on czort was umyślnie wyzywa...
ZDANOWSKI (głośno). Niech wyzywa, ja mu odpowiem!
AKSAKÓW. Pust’ odpowiadajcie, ja niczego więcej nie chcę. Tak! Tak preidie Europa przeciw nam, a teraz Sybir podnosić. Co? tego wam się zachciało stado warjatów? chytre niewdzięczniki?
ZDANOWSKI (coraz zapalczywiej). Wolności nam się zachciało, lokaju despoty!
AKSAKÓW (coraz forsując). Warjatom i rabusiom wolności nie dają.
ZDANOWSKI (j. w.). Dzikim zwierzętom nie wolno pastwić się nad ludźmi.
AKSAKÓW. Wy sami kraj nam sprzedali.
ZDANOWSKI. Krwią naszą i męczarnią my winę zdrajców zmazali!
AKSAKÓW. Idea! to skomlenie psów! was już nikt nie słyszy.
ZDANOWSKI. Usłyszą nas po wiekach,.. gdy wasz rząd padliną będzie, a na tej padlinie zakwitnie kwiat wolności nie tylko naszej polskiej, ale i ruskiego ludu.,.
AKSAKÓW. Pana starania są marne — lud ruski z panem nie pójdzie.
ZDANOWSKI. Pójdzie, jak Bóg żywy — a gdyby nie chciał, przemocą go ku zbawieniu powlokę.
AKSAKÓW (szybko). Więc pan przyznajesz, że organizujesz powstanie Sybirskie.
ZDANOWSKI. Czy sądzisz?
BRODIAGA (gwałtownie). Małczi brat — nie przyznawaj nic.
AKSAKÓW (z krzykiem). Ty małczi skatina!... a nie, to ja...
BRODIAGA. Ty małci!... a to ja zabijam... ty wiesz!
ZDANOWSKI. Przywlokłeś nas tu w kajdanach aby się pastwić nad nami?
AKSAKÓW (podchodząc do Zdanowskiego). Da co? pan się przyznał, mnie reszta wsio rawno — mnie naplewać na was dwóch. (Do Zdanowskiego). Ty mnie obrugał carskim łakiejem, Ty teraz w kazamaty pójdziesz na dół... da ciebie już stamtąd ani Zosiej Grygorjewicz, kochanek twojej żony nie wyciągnie...
ZDANOWSKI (blady jak trup). Co? Kto?
AKSAKÓW (jadowicie tuż przy twarzy Zdanowskiego). Kochanek twojej żony, — Zosiej. (Zdanowski jednym ruchem ręki uderza w twarz Aksakowa. Kajdany uderzają Aksakowa w skroń — ten bez jęku osuwa się na fotel martwy. Chwila milczenia).
BRODIAGA. Nu cztoż? ubit?
ZDANOWSKI (oprzytomniawszy). Zabiłem? ja?
BRODIAGA. Cicho! nie kryczy! cicho! pozwól popatrzeć. Może tylko omdlał skatina.
ZDANOWSKI. Boże! (Brodiaga podsuwa się cicho, starając się nie brzęczeć kajdanami i dotyka ręki Aksakowa).
BRODIAGA (zadowolony). Już ścierwo — trup...
ZDANOWSKI (jak nieprzytomny). Co teraz?
BRODIAGA (triumfująco). Kak co teraz? Będziemy uciekali! da — jesienią ciężko... no cztoż — pójdziesz nad jezioro w skały.
ZDANOWSKI. A ty?
BRODIAGA. Ja ne znaju... w generały, w sprawniki, w popy. no, zawsze w same tuzy! (Ściąga z biurka klucze od kajdanów i cicho otwiera kajdany. Da prekrasno. Szmer w przedpokoju).
ZDANOWSKI. Lepiej zawołać żołnierzy, niech mnie biorą.
BRODIAGA. Ha? czto? a ja?... ja także pójdę na szubienicę przez ciebie! Nie brat! Pomnij! u ciebie żona, dzieci... potem ty nam obiecał... ty nas oswobodzisz. A nie, to poczekaj... tyby żywy także stąd nie wyszedł, (bierze rewolwer), jaby ciebie ubił! (Chowa rewolwer do kieszeni). W przedpokoju jest okno, wychodzi na ogrody. Tamtędy uciekniemy. Małczi! Kto to w przedpokoju jest — cicho!... (Skrada się uchyla drzwi). Dieńszczyk, malczyszka śpi stojąco... Ha! no! śmiert’ i dla niewo. (Zdanowski robi ruch. jakby chciał iść w stronę przedpokoju, Brodiaga go wstrzymuje).
BRODIAGA. Niet’... brat — ostaw!... Ty masz swego trupa (wskazuje na Aksakowa), pozwól, że i Brodiaga mieć będzie swego. (Uchyla drzwi. — Zdanowski zasłania oczy, ukazuje się Bukaszka, oparty o futrynę, stoi śpiąc. — Makar wyciąga rękę, chwyta go kocim ruchem za gardło, ściska, Bukaszka bez jęku osuwa się na ziemię).
BRODIAGA (do Zdanowskiego). Chodź brat, droga wolna! (Zdanowski cicho, automatycznie kieruje się ku przedpokojowi, widać go, jak zbliża się do wąskiego okna, tymczasem Brodiaga podchodzi do biurka, zabiera papierośnicę, portfel z pieniędzmi — i przechodząc mimo gubernatora — podnosi kajdany i zakłada je cicho na szyję trupowi).
BRODIAGA (triumfująco). Wot skatina — dla ciebie krest’! (Kieruje się do przedpokoju).

KONIEC AKTU DRUGIEGO
AKT TRZECI.
W TRAKTIRZE.
Scena przedstawia dość wąską izbę belkowaną, z dużym piecem rosyjskim — z leżanką, po lewej małe okno i drzwi do alkierza — po prawej drzwi do traktiru zastawione szafką — w głębi główne wejście. Gdy drzwi się otworzą — słychać wicher szalejący na dworze. Po lewej tapczan — okryty do ziemi skórami i kilimkami. Obok paczka, na niej stoi dagnerotyp w ramkach złocony — trochę zaschłych kwiatów, leżą okulary, książka do nabożeństwa i mały dziecinny trzewiczek — po prawej koło ściany dwa tapczany także zasłane kołdry z kawałków sukna — poduszki perkalowe, kolorowe, wypchane sianem. Na ścianie krzyż związany z kawałków drzewa. Przed piecem trochę gałęzi suchych. — Za podniesieniem zasłony na tapczanie po lewej stronie siedzi Staniszewska i przy świetle jednej świeczki szyje czapkę z grubego sukna, watowaną i z uszami. Przed nią stoją trzymając się za ręce dwóch chłopczyków Zdanowskich poubierani ciepło i poowijani w chustki i w szmaty. — Na piecu na poduszkach śpi chora dziewczynka Zdanowskich, która kaszle od czasu do czasu.
SCENA PIERWSZA.
Staniszewska — Staś — Józio — Julcia później Lipski — i Elikanid.
ஐ ஐ

STAŚ. Ale gdzież wilki chowają się w lecie?
JÓZIO. Muszą spać, jak niedźwiedzie w zimie... prawda proszę pani.
STANISZEWSKA (szyjąc). Nie — wilki w lecie także chodzą po lesie, tylko nie są takie głodne, więc nie wychodzą na drogę i ludzi nie napadają.
STAŚ. Pani wie, u nas w Szerszeniówce to tatuś zastrzelił wilka.
JÓZIO. Jak ja będę duży, to ustrzelę niedźwiedzia i skórę ściągnę i daruję mamusi, żeby ciepło było spać w zimie.
STANISZEWSKA. Cicho dzieci! zdaje się, że Julcia się obudziła. (Wstaje i podchodzi do pieca). Julciu! Juleczko! śpisz? może chcesz aniołku trochę wody? (Cisza), śpi!... chwała Bogu! (Słychać za ścianą granie na harmonji i gwizdanie).
STANISZEWSKA (do Stasia). Idź Stasieczku do Elikanida i proś go, żeby tu przyszedł, a drzwi zamykaj prędko, żeby zimna na Julcię nie było).

(Staś wybiega).

JÓZIO. Pani znów czapkę szyję?
STANISZEWSKA. Znów, moje dziecko.
JÓZIO. A po co?
STANISZEWSKA. Żeby mieć z czego żyć moje dziecko. (Z lewej z alkierza wchodzi Lipski odziany w siermięgę, łysy, wyniosły, nadęty, typ dawnego Wołyniaka, odyma wargi, chodzi z wielką pompą, pod pachą ma kołdrę zniszczoną i prześcieradło). Witam panią dobrodziejkę!
STANISZEWSKA. Dobry wieczór panu — przespał się pan trochę?
LIPSKI (macha ręką). Jakie tam spanie. (Rozkłada kołdrę na stole i zwraca się ku Staniszewskiej). Pani dobrodziejka nie raczy mi pożyczyć igły i nici.
STANISZEWSKA. Po co panu?
LIPSKI. Muszę kołdrę podszyć... przecież pod niepodszytą spać nie będę.
STANISZEWSKA. Pan nie potrafi.
LIPSKI (gorzko). Nie do takiego poniżenia przywyknąć będzie trzeba... już trzy razy sobie kołdrę podszyłem.
STANISZEWSKA. Mam tylko czarne nici.
LIPSKI (strwożony). Pani dobrodziejko! ja Wołyniak — ja przesądny, ja czarnemi nićmi białego szyć nie będę.
STANISZEWSKA. Aj panie Lipski! że też nawet przesądów i zabobonów w kraju zostawić nie mogłeś.
LIPSKI (dumnie). Pani dobrodziejko — ja znajduję, że to, co mam w sobie, jest dobre i niczego się pozbywać nie myślę.
STANISZEWSKA. To żle, mój drogi panie... Ja stara, siwa, a uznałam niejeden mój błąd i oduczyłam się wiele. Ot, ma pan białe nici.
LIPSKI. Dziękuję pani dobrodziejce! (Idzie do stołu i zabiera się do podszywania kołdry).
JÓZIO. Proszę pana, dlaczego pan tak chodzi, jak indyk?
LIPSKI. Jak co?
JÓZIO. Jak indyk — pan tak z góry nogi stawia i głowę tak zadziera. — U nas na wsi...
STANISZEWSKA. Józiu!.. co to za sposób mówienia? (Wchodzi Staś i Elikanid, chłop Sybirski, w tułubie, ogromnych bułach, czapie barankowej na głowie, z pod czapy widać kudły, brodę, z pod tułuba koszulę czerwoną).
ELIKANID (do Staniszewskiej). Nu, a czewo tobie nużno?
STANISZEWSKA. Elikanid... u nas dziecko chore... śpi... nie grajcie w nocy w traktirze... nie krzyczcie.
ELIKANID. Da, pomiłuj!... Matuszka... jakże nie grać... a toć traktir rozniosą jak muzyki nie będzie. (Przystępuje do Staniszewskiej). Nu czto? — szlapę ty uszyła! (Bierze W rękę czapkę, którą Staniszewska uszyła). Nu niczewo... dobra szlapa... (kładzie na głowę i śmieje się). Ha, jaki front? czto? (obraca się do Lipskiego).
LIPSKI (usuwa go). Niech się usunie?
ELIKANID. Czto ty kręcisz mordu stary? ty wsiegda do mnie odnosisz się, jakby ja był padlinoj.
LIPSKI. Niech się usunie!...
ELIKANID. Da... a di engi u mnie ty pożyczył?
LIPSKI. Procent ci kanaljo zapłaciłem — piętnaście na miesiąc.
ELIKANID. Edakaja ważność! piętnaście w miesiąc... mnie płacą ssylne Polaki i po trzydzieści na miesiąc, jak im z domu nie nadsyłają. (Do Staniszewskiej). Słysz matuszka... u mnie jeszcze jest dziura w kaftanie, nada łatkę wstawić iz etoj staroj szlapy.
STANISZEWSKA. Innego koloru? to Elikanid nie będzie ładnie.
ELIKANID. Wot popa i w rogóżce poznają. Tak ja tobie za to piatoczok zapłacę i kipiącej wody na czaj dam.
STANISZEWSKA. Dobrze, tylko bądźcie dziś cicho w traktirze.
ELIKANID. To matuszka obiecać nie mogę. Goście muszą się bawić, a jakaż to zabawa, jak ze dwóch sobie mordy nie rozwali! a jakże mordu rozwalić po cichu... — ha? (zabiera się do wyjścia — do Lipskiego). A kiedy ty staryj anafiem oddasz mi pieniądze?
LIPSKI. Jak mi z domu przyślą.
ELIKANID. Nu... ładno!... już ja będę pilnował... a to ty możesz jeszcze skręcić.
LIPSKI (gwałtownie). Wynoś się stąd kanaljo!
ELIKANID. Wot’... czto ty... kryczysz?... ty triapka kakaja... ja zdieś gospodarz i żeby nie nakaz guberni, ja by tu was nie trzymał... No ja podam do gubernji i was sam stąd wyrzucę! O! Kakije tuzy! (wychodzi trzaskając drzwiami).
STANISZEWSKA (wzdycha). Oh! Boże! (Zabiera się do roboty — Lipski stoi nieruchomy — po twarzy zaczynają płynąć łzy. — Staś, który patrzy ciekawie na niego, podchodzi do Staniszewskiej i mówi cicho).
STAŚ. Proszę pani, pan Lipski płacze.
STANISZEWSKA (żywo). Panie Lipski! (Lipski macha ręką i dławiąc się łkaniem, siada na stołku, kryjąc twarz w kołdrę. Staniszewska wstaje i podchodzi ku niemu).
STANISZEWSKA. Panie Lipski, jak mnie to boli, że pan swoją energję na takie drobnostki zużywasz.
LIPSKI. Taki lichwiarz! taki cham! taki smarowóz!...
STANISZEWSKA. O to panu głównie chodzi, że to cham!... Ach panie Lipski, czy my już nie mamy innych powodów do łez, tylko takie? Pan w tej chwili płacze z urażonej ambicji, a nie z serdecznego bólu. Otrzej pan oczy, zdobądź się na energję i na drugi raz nie wyzywaj podobnej sceny, skoro jesteś tak przeczulony, że jej znieść nie potrafisz.
LIPSKI (szeptem). Stary jestem, chory, łamie mnie to wszystko.
STANISZEWSKA. Młodszy jesteś odemnie o jakie lat dwadzieścia i jesteś mężczyzną.
LIPSKI. Nagiąć się do tego wszystkiego nie mogę.
STANISZEWSKA. Musisz! Do jednego człowiek się nagiąć nie może — do złego. Do nieszczęścia musi.
LIPSKI. Ale za co ja tak cierpię? za co?
STANISZEWSKA. Nie badaj! nie pytaj! Ja wierzę, że ciężej tobie przenieść tę zmianę niż innym. Czterdzieści lat zbytku, samowoli i dumy. A potem... ot (wskazuje ręką dokoła) ale będzie dla ciebie czyścową próbą... Wyjdziesz z niej inny. (Ktoś puka, Lipski ociera pospiesznie oczy, wyprostowuje się, przybiera dawną minę i zabiera się do kołdry).

SCENA DRUGA.
Ciż sami i Kiniewicz.
ஐ ஐ

KINIEWICZ (wchodzi okutany, niesie w płachcie mech). Dobry wieczór! Dobry wieczór... a to zięb, aż dmucha... przyniosłem wam trochę mchu, aby zatkać szpary.
STANISZEWSKA. Jakże tam dziś targ poszedł?
KINIEWICZ. Powolutku, powolutku, sprzedałem trzy paczki szpilek i chłopkom dwa pudełka różu... A jakże serdeńko.. różują się te moskwicinki, jakby same nie miały gęby jak piwonje... A gdzież te szpary? ha? a to trza pozatykać, bo do cna was wicher wywieje. (Przechodząc koło Lipskiego). Pan hrabia igiełką się trudniwszy?
LIPSKI (przez zęby). Aha!
KINIEWICZ (śmieje się dobrodusznie). Nie sporo jakoś idzie... nie sporo!
LIPSKI (wyniośle). Nie rodziłem się ani na krawca... ani na kramarza.
KINIEWICZ. Ja takoż... no cóż począć — żyć trzeba. Za te trzy kopiejkj na dzień, co nam rząd wydziela, to chyba kamienie nagotujesz. Z domu przysłać wiele nie mogą. Wieszatiel nas kontrybucjami obłożył — żonisko tam biedne ledwo się na tym folwarku obrobi... Ach Boże! zmęczyłem się!
LIPSKI (przysuwając mu krzesło). Niech pan Kiniewicz siada.
KINIEWICZ. Dziękuję panu hrabiemu. Gdzie pani Zofja?
STANISZEWSKA (cicho). Poszła na lekcję.
KINIEWICZ. Jakoż to być możę? Przecież od tej nieszczęsnej katastrofy nie wolno jej dawać lekcji.
STANISZEWSKA. Zona horodniczego z domu Polka, w tajemnicy pozwala jej uczyć swoje dzieci.
KINIEWICZ. O Zdanowskim nie ma wieści?
STANISZEWSKA. Żadnej, przepadł jak kamień w wodę.
KINIEWICZ. Nieszczęsny on i nieszczęśni my przez niego!
STANISZEWSKA. Do tej chwili niewiadomo, czy on zabił gubernatora i dieńszczyka. Był przecież razem z Makarym w chwili spełnienia zbrodni.
LIPSKI. Według mnie to ta kanalja Makar zabił gubernatora.
STANISZEWSKA. Nie ręcz za to panie Lipski. Zdanowski był bardzo gwałtowny, czy możesz wiedzieć, czem go Aksaków mógł rozdrażnić i doprowadzić do szału.
KINIEWICZ (zabiera się do zapychania mchem szpar). Powinien był pomnieć o żonie, o dzieciach... (Słychać hałas za drzwiami).
STANISZEWSKA. Nie sądźmy, abyśmy nie byli sądzeni.

SCENA TRZECIA.
Ancypa — Żarski.
ஐ ஐ

ANCYPA. Dobry wieczór pani.
ŻARSKI. Dobry wieczór.
ANCYPA. Był już karauł wieczorny?
STANISZEWSKA. Nie jeszcze! Panie Żarski, zobacz pan swoją pacjentkę.

(Idą do pieca — Staniszewska świeci, Żarski ogląda chorą dziewczynkę).
ŻARSKI. Hm! nieszczególnie, 39... i tak co wieczór.

STANISZEWSKA. Robimy co możemy. W izbie zimno, wczoraj pan Lipski sam poszedł po mięso — jeść nie chciała.
ŻARSKI. Klimat jej nie służy... Za ostry to ją zabija.
LIPSKI. Nas wszystkich ten klimat zabije. Mnie moje reumatyzmy, co je mam z polowań na kaczki, zasnąć mi nie dadzą.
ANCYPA. Wiecie — nową partję przywiedli.
WSZYSCY (zbliżają się). Boże! skąd? skąd?
ANCYPA. Zdaje się przeważnie z Kongresówki. Niektórzy są znów z oddziału Trauguta. Nie mogłem się nic na pewno dowiedzieć. Wiecie przecież, jak nas ścigają... wiem tylko tyle, że jest pomiędzy nimi kilku z oddziałów. Jest podobno Jasiński.
STANISZEWSKA. Ten sam, który pod Horkami przedarł się z nami przez oddział Eggera?
ANCYPA. Nie wiem! Nędznie wyglądają... mówiono mi, że szerzy się między nimi szkorbut.
STANISZEWSKA. Powiedli ich do szpitala?
ANCYPA. Nie — wepchnęli ich do turmy. Tam jest podobno straszne przepełnienie. Śpią na podłogach, robactwo ich toczy. (Gwałtownie). A my tu bezsilni. Gdzie ten Zdanowski — dlaczego on nas łudził — i nagle gdzieś przepadł, zbudziwszy w nas nadzieję.
KINIEWlCZ. Ja się nie łudziłem, ja wiedziałem, że to się na niczem skończy...
ANCYPA. Ale ja byłem pewien. Dla dobra sprawy ustąpiłem nawet tutejsze przewództwo Zdanowskiemu — poddałem się jego woli, on działał sam. Teraz ma w ręku wszystkie nici, sprężyny — i przepadł, może sam uciekł na Chiny, kto wie.
ŻARSKI. Nie posądzajcie go ani o odstępstwo, ani o obojętność — jeżeli Zdanowski nie daje znaku życia o sobie, to dla prostej przyczyny — kto wie, czy żyje!
KINIEWICZ. Ja mam przeczucie, że żyje, ale tymczasem on, że kochaneńki utrudnił nam sytuację. Ot, ot, lada chwila zabronią mi handlować, już co chwila do tego, do owego rzemiosła brać się nam nie wolno.
ŻARSKI. Ja nie chciałem wam dziś tego mówić, ale mi zakazano od wczoraj leczyć w mieście.
WSZYSCY. O!
ŻARSKI. Doprawdy, nie wiem, co pocznę. Przysłali mi te kilkadziesiąt rubli z domu, to dyrektor turmy ukradł z nich połowę, sekretarz gdy wydawał ćwierć, smotrytiel wziął dwa ruble, zostało się kilkanaście rubli. Licząc na praktykę, kupiłem trochę baniek, trochę pijawek, cęgi do wyrywania zębów, a tu... zakazali. — Co zrobię nie wiem!
ANCYPA. To ten błazen, ten szatan Aniuczkin nas tak prześladuje. Spotkałem go dzisiaj. Och! chęć mnie zbierała rozstrzaskać mu głowę.
STANISZEWSKA. Niech Bóg pana broni od tego, panie Ancypa. Mamy już dosyć jednego takiego nieszczęścia w partji... Lepiej pomyślmy o wieczornym posiłku... dzieci głodne.
ŻARSKI. Nastaw samowar. (Hałas za drzwiami).
WSZYSCY. Karauł! Drzwi się otwierają bardzo szybko, z wyciem wichru wpada Aniuczkin, za nim czterech sołdatów z latarkami).

SCENA CZWARTA.
Ciż sami. — Aniuczkin. — Sołdaci.
ஐ ஐ

ANIUCZKIN. Gdzie Staniszewskaja? czego się chowacie? kto tam leży na piecu?
STANISZEWSKA. Chore dziecko.
ANIUCZKIN. Gdzie Lipski?
LIPSKI (wyniośle). Spójrz pan trochę w górę, to mnie zobaczysz.
ANIUCZKIN. Małczat, — gdzie Zdanowskaja? Nie ma jej? Razwie wy nie znacie rozkazu, że ze zmierzchem wy wszyscy powinni być w domach? ha? (Do Ancypy, Kiniewicza i Żarskiego). Co wy tu robicie?
STANISZEWSKA (szybko). Ja mam pozwolenie na dzisiejszy wieczór. Pan wice-gubernator pozwolił, żeby ci panowie dzisiejszy wieczór spędzili u mnie (pokazuje papier).
ANIUCZKlN. Naplewat mnie na to pozwolenie. Mnie się trzeba pytać o pozwolenie! Zdanowska niech jutro jawi się u mnie. ja jej rozkaz powtórzę, jak ona dobrze nie słyszała. (Drzwi się otwierają, wchodzi Tarasowicz w futrze i prowadzi Stasia Wligockiego).

SCENA PIĄTA.
Ciż sami, — Tarasowicz — Staś Wilgocki.
ஐ ஐ

TARASOWICZ. Wy tu Zosiej Grygorjewiczu?
ANIUCZKIN. Da, ja sam smotr robię wieczorny. A wy tu po co Anempodist Wasiljewiczu?
TARASOWICZ. W tę minutę się dowiecie. (Do Staniszewskiej). Ja za miastem, nad przepaścią spotkał waszego warjata, biegał nad jeziorem i drżał z zimna... Ja ludzki człowiek — pojmał go — choć on mnie pokąsał i wam go przywiódł. Wy przecież macie rozkaz, że on z wami ma mieszkać. Czemu go nie pilnujecie.
STANISZEWSKA. Ucieka sam i nie mamy sposobu utrzymać go w domu. Przytem coraz dzikszy, dzieci się go strasznie boją.
ANCYPA. Ja go wezmę do siebie!
TARASOWICZ. Ni kak niet. On musi być tu — taki rozkaz! Ja sam będę pilnował. A jeszcze raz na ulicy spotkam — nu... na was wszystkich kara! (Do wygnańców). Usuńcie się procz... ja mam co tu powiedzieć na osobności. (Cicho do Aniuczkina). Ja dalej będę stosował system spoczywającego w Bogu gubernatora. Niech warjat tu siedzi, on będzie nasz szpieg. Tylko tak dowiemy się, gdzie jest Zdanowski.
ANIUCZKlN. Ale dlaczego wy się w to mieszacie Anempodist Wasiljewicz?
TARASOWICZ (żywo). A już darujcie Zosieju Grygorjewiczu. Zdanowski był katorźnik powierzony mnie na czas pobytu partji w mieście. On uciekł, ja za niego odpowiadam i ja go znaleść muszę... Ale kiedy wy niedyskretni, to i ja będę taki. Dlaczego wy bez Zdanowskiego partji nie wiedziecie dalej? (Aniuczkin milczy). A... widzicie, tak i nie mieszajcie się do mnie. A chcecie wy mojej rady? Lepiej nie szukajcie wy Zdanowskiego, on gdy przyjdzie czas, sam nam w ręce wpadnie.
ANIUCZKIN. A ja was teraz zrozumiałem. Wy chcecie dalej ciągnąć system Aksakowa. Wy chcecie pozwolić rozwinąć się powstaniu, dlatego mnie od tego odwodzicie... Wy wiecie, że bez Zdanowskiego cały ruch się przerwie. No, to nie wasze dieło. To sprawa policji... Wy tylko tiuremnyj direktor.
TARASOWlCZ. Tu na Sybirze nie ma podziału we władzy i pracy. Kto ma rozum i siłę ten ma prawo działać jak chce! Byle usłużył rządowi... Temu ja mówię ostawcie Zdanowskiego w kryjówce... niech wybuchnie powstanie.
ANIUCZKIN (gwałtownie). Wy wiecie gdzie jest Zdanowski!
TARASOWICZ (z ironicznym śmiechem). To już moje dieło... Ale wierzcie mi, gdy przyjdzie czas, ja was do niego powiodę. (Straszny hałas w traktirze).
STANISZEWSKA. Czy nie możemy przenieść się gdzieindziej? Takie piekło mamy noc całą... dzieci chore, ja stara...
ANIUCZKIN. Nie lzia! taki rozkaz!
ANCYPA. Ale kto rozkazuje? kto nami tak rządzi ostatecznie?
ANIUCZKIN. To nie wasze dieło. A drzwi do traktiru nie zamykać.
LIPSKI. Tam pełno rabusiów i zbrodniarzy.
ANIUCZKIN. Między wami ich także nie brak.
ANCYPA (gwałtownie). Co? (Inni go uspakajają).
ANIUCZKIN. Szafą drzwi nie zastawiać — okna nie zasłaniać. — (Do Kiniewicza). Wam nie wolno więcej z towarami chodzić... Taki rozkaz!
KINIEWICZ. I tego mi nie wolno? Cóż więc chcecie, żebyśmy z głodu pomarli? To lepiej wytrujcie nas odrazu — to będzie bardziej ludzko.
ANIUCZKIN. Cicho! krzyków nie robić.
TARASOWICZ. Sami jesteście winni, było wam lżej...
ANCYPA. Lżej? wy to nazywacie lżej? Gnębiliście nas tak samo.
TARASOWICZ. Pan szczególniej się nie odzywaj? Prawda, że pana tylko na posielenie skazali, ale to się panu jakimś cudem upiekło. My tu mamy o panu inne sprawki. Pan jeszcze przyjdziesz w moje lokatory.
ANCYPA. Chyba trupem.
TARASOWICZ. Nie, żywym! Chodźmy Zosiej Grygorjewicz! (Odchodzą — spotykają we drzwiach Zofję — Aniuczkin rzuca się ku niej gwałtownie).
ANIUCZKIN. Gdzie wy byli? Wam nie wolno po mieście chodzić.
DZIECI. Mama, mama przyszła!
ANIUCZKIN (zastępuje jej drogę). Gdzie wy byli?
ZOFJA. Ustąp się pan — jeśli nie przed kobietą, to przed matką, do której dzieci wołają.
ANIUCZKIN. Żeby mi po nocy nie chodzić... A wy wracać do domów!
TARASOWICZ (cicho). Właśnie lepiej zostawić ich razem! Łatwiej będzie ich złowić w sieci. (Głośno). Chodźmy. (Wychodzą — sołdaci za nimi — chwila milczenia pomiędzy wygnańcami, w trakiirze śpiewa ktoś rosyjską dumkę).
ZOFJA (daje znak wygnańcom, aby do niej podeszli — szeptem). Brodiaga... brodiaga jest w mieście!
WSZYSCY. Gdzie? jak? widzieliście go?
ZOFJA (szybko i cicho). Poznać go nie mogłam. Odziany w płaszczu i czapce sprawnika. Jechał sankami — powoził sam. Poznał mnie — zatrzymał konie... sołdat, który za mną chodzi, zbliżył się. Makar kazał mu odstąpić. Sołdat posłuchał rozkazu. Makar pytał mnie o dzieci, powiedziałam mu, że Julcia chora. Zaciął konia i zniknął tak szybko jak mara.
ANCYPA. Ten człowiek to szatan.
ŻARSKI. Dla mnie to genjusz! On igra z rządem, jak dziecko z piłką. (Zofja krząta się koło dzieci).

SCENA SZÓSTA.
Ciż sami — Podczaski — później Elikanid i mużyki.
ஐ ஐ

PODCZASKI (wsuwa się cicho). Dobry wieczór! (Siada w kąciku ze spuszczoną głowąjest bardzo blady — obdarty i zbiedzony. Ancypa krząta się koło samowara. Staniszewska — kraje chleb i dobywa cukier, przedtem jednak posadziła Stasia Wilgockiego w kącie i dała mu kawałek chleba, otarła twarz i okryła chustką).
STANISZEWSKA. Jakże tam dzisiaj panie Podczaski.
STARY PODCZASKI. Jakże ma być! smutno! ciężko, tęskno!
KINIEWICZ. O, tęskno!
STANISZEWSKA (do Podczaskiego). Co pan dzisiaj robił?
PODCZASKI (powoli). To, co zawsze... czekałem śmierci. (Przyciąga do siebie Stasia i całuje). Cóż chłopczyku? Zdrów jesteś.
STAŚ, Pan wie — tatuś gdzieś pojechał i jeszcze nie wrócił. Może tatuś pojechał do nas, do Szerszeniówki? Mamusiu! kiedy tatuś wróci?
ZOFJA (nagle wybucha płaczem i siada na krześle). Nie wiem... nie wiem! nie pytajcie mnie o to moje dzieci. (Milczenie — słychać śpiew).
STAŚ WILGOCKI (nagle mówi dziwnym ochrypłym głosem). Bo gdyby można wszystko przewidzieć... możnaby inaczej życie ułożyć... Tak mówią starzy! (Znów milczenie).
PODCZASKI (do Staniszewskiej). Niech pani pokaże mi fotografję swego syna, on mi trochę mego Tonia przypomina. — (Staniszewska podaje mu fotografię). Ja nie mam ani jego grobu, ani fotografji.
STANISZEWSKA. I ja nie mam grobu mego syna — pan wie przecież, on zginął pod Horkami.., ja z ambulansem jechałam, nie wiedziałam nic, że go zabili. (Nagle w traktirze wybucha straszny krzyk i wrzawa — drzwi do traktiru prowadzące roztwierają się z trzaskiem i wypada cała masa skłębionych i bijących się mużyków, która wali się na ziemię).
WSZYSCY. Jezus Marja! (Dzieci z płaczem uciekają — Staś zbudzony biega po kątach).
ELIKANID (pomiędzy bijącymi się). Brostie, odstantie, skatiny, mierżawce!... (Dostaje butelką w łeb). Ubiwajuti karauł! karauł!
ANCYPA. Idźcie stąd precz, tu dzieci, kobiety...
JEDEN Z MUZYKÓW (pijany). Ty sam idź precz!
ELIKANID. Eto moja komnata... moi goście mogą się i tu bawić... karauł! ( Wygnańcy zbili się w jedną gromadkę po przeciwnej stronie sceny walka wre dalej).
STANISZEWSKA. Milczcie! pozabijać nas mogą!
DZIECI. Mamo! Mamo! (Wpada dwóch sołdatów i unteroficer Warłamow).
UNTEROFICER WARŁAMOW. Czto zdeś? draka? (Do Polaków). Wy to z pewnością wyzwali...
JEDEN Z MUZYKÓW (do sołdata, który chce go pojmać). Won! a to ubiu! (Dzwonki słychać przed sienią).
UNTEROFlCER WARŁAMOW. Pojmat wsiech i w arest!
LIPSKI Ależ my niewinni!
UNTEROFICER WARŁAMOW. Da, da, wy nigdy nie winni — wy ruskich bijecie... to znane...

SCENA SIÓDMA.
Ciż sami — Brodiaga w czapce sprawnika — ogolony — bakenbardy — płaszcz mikołajewski — pod spodem kożuszek jemszczyka.
ஐ ஐ

BRODIAGA. Czto zdieś!...
UNTEROFICER WARŁAMOW (meldując). Wasze Wysokobłahorodje — kakaja to draka.
WYGNAŃCY (do siebie cicho). To Makar!
UNTEROFICER WARŁAMOW. Ja ich wsiech budu aresztował! (Spostrzegłszy się cicho). To ty Makar.
BRODIAGA (cicho). Małczi! (głośno). Ostaw ich w pakoje. (Do muzyków). Won ot tuda skatiny — mierzawce — swołocze. (Wali ich butami i wygania nazad do traktiru). A karauł prócz!... skareje!... tam na Zapadnoj ulicy kogo to zabili — krew aż broczy! iść tam — ja sam dam znać w policję. (Do Elikanida). A ty pohańskie ryło jeśli takie będziesz po nocach simfonje stroił, to ci siej czas traktir zamknąć każę.
ELIKANID (hardo). Da batiuszki wy nie tutejszy isprawnik.
BRODIAGA. A tiebie jakie do tego dieło? Porachuj w gębie zęby, bo za minutoczku połowy ich nie stanie, jak ci pokażę skąd ja isprawnik. Ja zaraz jadę do gubernij. Ja tam zdam sprawę o twojej pomyjnoj jamie.
ELIKANID (cicho). Asygnatku choczesz batiuszka? asygnatku dziesięć całkowych rubli?
BRODIAGA. Dawaj! (Elikanid wsuwa mu w rękę pieniądze. Brodiaga chowa. Jeden z mużyków został na ziemi pokrwawiony i szuka czegoś po ziemi).
BRODIĄGA. Czego ty tutaj? czego szukasz? Won!
MUŻYK (szuka). Zuby mi wybili — zubów szukam batiuszka.
BRODIAGA (kopie go nogą). Uhodi prócz!... Wyrosną ci drugie zęby w grobie. (Elikanid wciąga muzyka do traktiru).
BRODIAGA (do Unteroficera gł.). Pójdź zdieś! (cicho).Czto tam w turmie? gotowe?
UNTEROFICER WARŁAMOW (cicho). Moi sołdaci gotowi... nowa partja Polaków nadeszła, pozwolić im wejść do spisku?
BRODIAGA. Każet sia... Czemu ty wczoraj nie był u Iwana nad Jeziorem?
UNTEROFICER WARŁAMOW. Nie mogłem. Karauł na mnie wypadł. Gdzie Zdanowskoj skażi — a to chce się czasem wprost odnieść.
BRODIAGA. Nie powiem, gdzie on — to moje dieło — idź do turmy — powiedz, że dzień się już zbliża.
UNTEROFICER WARŁAMOW (głośno — układnie). Prastitie Wasze Wysokobłahorodje — ja was nie uznał.
BRODIAGA. A od kuda ty mnie znać możesz durak, kiedy ja iz Peremostoka — dwieście wierst od was oddalony... no idite... (Unteraficer i sołdaci wychodzą).
BRODIAGA (po chwili). Zdrastwujtie bracia! eto ja Makaruszka przebrany za małpę sprawnika.
WSZYSCY. Witajcie!
ZOFJA. Gdzie mój mąż?
BRODIAGA. Patisze! (Biegnie do drzwi prowadzących do traktiru — przymyka je). Nie zamykajcie na klucz, ale niech jeden stanie koło drzwi! — drugi koło okna... (Żarski staje koło drzwi traktiru — Ancypa koło okna — Brodiaga idzie ku drzwiom, widać sołdata stojącego z bagnetem koło drzwi).
BRODIAGA (do sołdata). He! zemlak! posłysz... idź ty w traktir przynieś mi papierosów... czto? nie wolno? Ja ci pozwalam i każę... wot piet’ rublej, a tu dla ciebie na wódkę dwugrywennik. (Sołdat oddala się — Brodiaga na chwilę znika.
ZOFJA. Boże! mam jakieś dziwne przeczucie!...

SCENA ÓSMA.
Ciż sami — Zdanowski i Brodiaga. (Osłupienie ogólne — Zdanowski porywa w objęcia Zofję, dzieci, wszyscy go ściskają w milczeniu — on wyczerpany osuwa się na tapczan — łka głośno, dzieci przypadły mu do nóg, Zofja klęczy obok niego i płacze — chwilę długą słychać tylko płacz).

STAŚ WILGOCKI (podchodząc — nagle). Pan Zdanowski!
WSZYSCY (przerażeni). Cicho! Cicho!
BRODIAGA. Świecę zgaście! Staniszewska gasi świecę, ciemno na scenie — tylko ogień od pieca bardzo słabo oświetla grupę wygnańców — wszyscy zbili się koło Zdanowskiego).
BRODIAGA. Drzwi jako zamknąć!
STANISZEWSKA. Nie ma zamku — nie wolno mieć zamków.
BRODIAGA. Ja będę trzymał. (Pukanie). Czto tam? a czto sołdat?... (Wyciąga ręką przez drzwi). Spasibo brat!
ZOFJA (cicho do Zdanowskiego). Tyś zabił?
ZDANOWSKI. Ja!
ZOFJA. Za co?
ZDANOWSKI. Nie pytaj nawet... Musiałem
STANISZEWSKA. Co teraz?
WSZYSCY. Tak, tak. co teraz?
ZDANOWSKI. To samo, co przedtem, tylko z tą różnicą, że jeszcze goręcej zabierzem się do sprawy...
ANCYPA. Gdzież przebywacie?
ZDANOWSKI. Gdzież ja nie byłem! Teraz jestem w skałach — niedaleko miasta — nad samem jeziorem w rozpadlinach skał, gdzie trudno się dostać człowiekowi — w czartowskim Abrywie.
STAŚ (jak echo). Czartowskij abryw... daleko... śliskie skały... woda szumi... trzcina jęczy.
ZDANOWSKI. Kto to?
ZOFJA. Nie zważaj... to Staś obłąkany...
ZDANOWSKI. Ach widziałem go dziś na skałach... Biegał tu i tam — on jeden tam przychodzi. Dziś jednak zdawało mi się, że widziałem jakiś cień za nim. — Znalazłem u ludu usposobienie gorące. Makar torował mi drogę. Teraz już pewien jestem zwyciętwa. Dokoła jeziora wszyscy czekają na sygnał.
KINIEWICZ. Czekajmy, aż wiosna nastanie zupełna...
ZDANOWSKI. Nie można, nie można! Lud czeka, a to gorące dusze i czekać nie chcą... Na głowę moją nałożona cena... ten i ów może zdradzić.
BRODIAGA. Da... sumieniu czynownika nie wierz, choćby z tobą barszcz z jednej misy chlapał.
ZDANOWSKI. Twemu sumieniu Makar ja wierzyć mogę.
BRODIAGA. Et... batiuszka... na mojem sumieniu tyle krwi, że i za skrzydełko je nie schwycisz.
ZOFJA. Tobie jednak zawdzięczamy, że go mamy wśród siebie.
BRODIAGA. Nie gawari tak matuszka... Jeśliby ja w skałach na drodze nie wstretił sprawnika iz Peremostoka — który jechał na saniach... jeśliby tot sprawnik nie był pijany a jemszczyk jego jeszcze pijańszy — jeśliby ja im obu łbów nie roztrzaskał i nie zniał z nich... ot z jemszczyka tułub — a ze sprawnika płaszcz i szlapę — jeśliby ja nie wyrzucił trupy ze sanek i sam nie siadł na sanie...
ZDANOWSKI. Przybiegł ci po mnie, mówiąc, że córka moja chora... ogarnęła mnie tak szalona tęsknota, że oprzeć się jej nie mogłem. Makar ukrył mnie w swoich sankach — pod futrem i przywiózł tutaj. Chwilę tylko, chwilę zabawić mogę... napatrzę i wracać muszę do mej kryjówki, we dnie zakopuje się w mech i nocą tylko przepływam jeziora, brnę po pas w trzcinie... wydostaje się na przeciwległy brzeg, aby tam spotykać się z wysłanymi i radzić nad tem, co dalej czynić należy.
ZOFJA. Ja tam pójdę za tobą!
ZDANOWSKI. A dzieci? patrz na małą, ona chora, blada... Nie płacz, plan mój się powiedzie. Oswobodzimy się z tych pęt będziemy wolni.
ZOFJA. Mówiłeś już tak raz do mnie przed powstaniem w kraju!...
STANISZEWSKA. Nie odbieraj mu odwagi Zofjo. Teraz już inaczej być nie może... to jedyny środek wyjścia.
ANCYPA. Nie zwlekajcież na Boga, mówcie prędko, jakiż ostatecznie plan?
ZDANOWSKI Oderwać Sybir od Rosji. Dać swobodę pracującym w kopalniach, utworzyć oddzielne państwo, a gdyby się nie udało — uciekać na stepy kirgiskie Taszkent do Buchary.
PODCZASKI. Plan Sierocińskiego.
ZDANOWSKI. Szaramowski przysłał wezwanie. — Za trzy dni, nocą, ognie wzdłuż jeziora zapłoną. Sybir ma oczy na nas zwrócone. W turmie więziennej spisek poszedł nam z dziwną łatwością. Sołdaci, którym nie płacą żołdu i karmią padliną, łączą się z nami! Dyrektor turmy oślepł i ogłuchł poprostu.
BRODIAGA. Jak ruski urzędnik mówi — ja śpię — to wtedy trzymaj brat rękę w kieszeni z otwartym nożem, albo asygnatą. (Staś Wilgocki ucieka chyłkiem z chaty).
ANCYPA. Więc stanowczo chcecie iść razem z ruskimi?
ZDANOWSKI. Musimy.
ANCYPA (gwałtownie). Nie... nie... sto razy nie!... Idźmy sami, zostawmy ich własnym siłom. Pomiędzy nimi i nami przepaść!... potoki krwi... To nie frazes. — Wy wiecie, jam jeden z tych „nieprzebłaganych“ — nazwijcie mnie fanatykiem — szaleńcem — czem chcecie... ale to już we mnie, w mojej krwi młodej zostanie. Wszakże jam jeden ze sztyletników Domejki... Tamtych chwytali — powiesili, innych zesłali na katorgę, mnie nie udowodnili na razie i jestem na posieleniu. Ale u mnie ta chęć zemsty pozostała w sercu. Oko za oko! — ząb za ząb! krew ich za naszą krew!
ZDANOWSKI. Rządu krew i ja pragnę tego!... Wszyscyśmy ją przelali!...
ANCYPA. Ja rozróżniać nie umiem! oni także nie rozróżniali. Na szubienicach w Warszawie, w Wilnie, były trupy przywódców ruchu — a na gałęziach drzew — na belkach chat kołysały się trupy chłopów naszych za to, że w pobliżu ich wsi znaleziono zabitego sołdata. Dla mnie oni wszyscy jedno... rząd... car... chłop...
BRODIAGA. Czego ty mnie wymyślasz od carów? ha? ja wszystko pojął co ty mówisz bratiec! Ej ty edakij! Pomyśl tylko. Razwie ciebie inaczej maty rodziła jak mnie? razwie ty inaczej zapłakał jak na świat przyszedł — czem ruskij mużyk... Razwie ty w grobie inaczej gnić będziesz? Razwie u ciebie w sercu, jak świeci łuna nie wyje taki sam wilk-tę-sknota, jak u mnie? A ty mówisz krew za krew!... za kiew!... U mnie, u nas Sybiraków kropla waszej krwi na rękach?
ZDANOWSKI. Ancypo, ten chłop prawdę mówi — zastanów się.
ANCYPA. Nie, nie. ja wiem, to nie liberalne wszystko co ja mówię... ale inaczej być nie może. Ja z wami nie pójdę.
LIPSKI (wolno podchodząc ku Ancypie). Ja także iść nie chcę... wolę pozostać z panem w niewoli!
ZDANOWSKI. Jakto? więc rozdwojenie?! Boże wielki! zawsze to samo. (Po chwili). Ha! trudno! ci którzy chcą zostać, niech zostaną... Za trzy dni kto chce iść ze mną, niech się stawi w Czartowskim Abrywie. Idźcie śladem Stasia, on was doprowadzi. O północy zapalcie stos drzewek, który znajdziecie ułożony na skale. Z brzegu jeziora wam odpowie podobny płomień... I potem — dalej, dalej zabłysną inne ognie... To będzie znak! znak, że skrzydła szeleszczą i zrywamy się do lotu. Na znak tych. płonących ogni i ja się zjawię. — Z przeciwnego brzegu przypłyną do nas zebrani już Sybiracy — wtargniemy do miasta — wojsko będzie z nami — w turmie rokosz — wszyscy nasi połączą się z kryminalnymi więźniami i otworzą drzwi turmy.-. Oswobodzimy ich! oswobodzimy z ciemnicy z gnijących kałuż — z agonji ducha i ciała... Wyniesiemy pół trupy na własnych barkach na światło, na życie, na prawo istnienia... Oswobodzimy was z kazamat i katorgi a lud sybirski z wieczystej niewoli! Wstaniemy tumanem krwi i pożogi.
BRODIAGA. Wstaniemy tumanem krwi i pożogi.
STANISZEWSKA. Straszno wzywać Boga do pomocy na takie krwawe dzieło! a przecież słuszna to i święta sprawa!
ŻARSKI (gorąco). Pomścimy się za naszych ztnarłych.
STANISZEWSKA. Nie mścijmy się, lecz starajmy się tylko wywalczyć wolność dla żyjących: Umarli zemsty już nie potrzebują.
BRODIAGA (który nadsłuchiwał). Karauł! (Chwila ogólnego zdrętwienia. Staniszewska odzyskuje pierwsza przytomność).
STANISZEWSKA. Unieście tapczan! pod tapczan! (Ancypa i Żarski unoszą tapczan, Zdanowski kryje się pod tapczan).
ZOFJA (do dzieci). Dzieci milczcie, że tatuś jest tutaj, bo tatusia zabiją. (Brodiaga chwilkę się waha — otwiera drzwi — widzi z daleka karautowe latarki, cofa się i otwiera drzwi do traktiru — odwraca się. — W tej chwili wpada Aniuczkin, unteroficer i sołdaci).

SCENA DZIEWIĄTA.
Ciż sami — Aniuczkin — Unteroficer — sołdaci.
ஐ ஐ

ANIUCZKIN. Cztoż? bał się skończył? Poszliście już spać? (Widzi na progu traktiru Brodiagę — który czelnie patrzy na niego). Kto eto? izwinite (Rekomendując się do Brodiagi). Osip Grygorjewicz Aniuczkin... a wasza familja.
BRODIAGA (wyniośle — prawie nieodwracając się do Aniuczkina). Makar Makarowicz Makarow. A... tu prywatne mieszkanie? nie wiedział... drzwi odkryte...
ANIUCZKIN. Malcarow?
BRODIAGA. Oczeń prijatno poznać się z wami (odchodząc w traktir). Haziain: skareje... podawaj zakusku.
ANIUCZKIN. Dlaczego tu ciemno?
STANISZEWSKA. Świeca się spaliła, nie, mieliśmy drugiej.
ANIUCZKIN (świecąc latarką). Łżesz! świeca tu stoi zgaszona. Czemu wy wszyscy tacy bladzi, ha? Panie grafie! cóż pan taki hardy a teraz jak trup — a wy madam Zdano wska-ja? nic nie umiesz odpowiedzieć? To coś jest. (Do sołdatów). Przeszukajcie trochę tapczany sztykami. (Żołnierze idą do tapczanów i zaczynają je kłuć bagnetami — grobowe milczenie — tylko w twarzach wygnańców straszny lęk w traktirze słychać granie na harmonji — Zdanowska śledzi z zapartym oddechem żołnierzy kłujących tapczan pod którym schowano Zdanowskiego. Nagle Ancypa chwyta Zdanowską za rękę i mówi cicho i szybko). Jeden ma na bagnecie krew.
SOŁDAT (który ma bagnet skrwawiony). Wasze wysokobła.. (Zdanowska rzuca się i chwyta W obie ręce bagnet tak, że kaleczy sobie ręce).
ZOFJA (z krzykiem). Nie kłujcie — tam zdaje się dziecko leży. (Rzuca się ku tapczanowi). Nie! nie ma! Dzięki Bogu! (Pada ze spazmatycznem łkaniem na tapczan, z rąk jej płynie krew).
ANIUCZKIN (patrzy na nią marszcząc brwi). Wy się skaleczyli! za czem tak gwałtownie... No, ruszcie się — zatamujcie krew. Ją boli... ja na jej krew patrzeć nie mogę. (Uderza z całej siły sołdata o którego bagnet zraniła się Zdanowska).
ANIUCZKIN. Ty zwier... kak ty śmieł won — won ot tuda. (Wyrzuca za drzwi sołdatów i sam ucieka w najwyższem zdenerwowaniu).


SCENA DZIESIĄTA.
Ciż sami — później Brodiaga.
ஐ ஐ

ZOFJA. Jezus Marja! odchylcie tapczan... On zraniony, krew była na bagnecie. (Unoszą: tapczan — podnoszą Zdanowskiego).
ZOFJA (do męża). Nic ci nie jest, odpowiedzi:
ZDANOWSKI (z trudnością). Przekłuli mi ramię... starałem się nie jęczeć... ale ty ręce masz zbroczone.
ZOFJA. To nic, to nic, żeby tylko ty.
BRODIAGA (wchodząc). Chwilę poczekamy* potem w moje sanie i w drogę. Spojrzyjcie na gościniec... ten mierzawiec już poszedł?
ANCYPA (patrzy na ulicę). Nie, stoją, mówią coś ze sobą. Jakaś druga grupa przyłączyła się do nich! To dyrektor turmy, poznaję go... latatarki oświecają... pomiędzy nimi jest Staś Wiigocki... badają jednego z sołdatów.
BRODIAGA (chwytając za rękę Zdanowskiego). Przez traktir!
ANCYPA. Nie można! tamtędy idzie Aniuczkin z sołdatami.
ZOFJA. Boże, ratuj!
BRODIAGA. Patisze! (Zrzuca z siebie płaszcz i czapkę i narzuca je na Zdanowskiego. Sam zostaje w kubraku jemszczyka i porywa czapkę, którą Elikanid zostawił Staniszewskiej na łatę — prostuje Zdanowskiego i mówi).
BRODIAGA. Smirno bratiec! to wsio pchły na protiw Brodiagi! (W tej chwili drzwiami od traktiru ukazuje się Aniuczkin — w drzwiach od ulicy Tarasowicz i unteroficer Warłamow, za nimi tu i tam sołdaci. Aniuczkin prowadzi, a raczej wlecze Stasia Wilgockiego).

SCENA JEDENASTA.
ஐ ஐ

ANIUCZKIN (do Stasia). Gdzie Zdanowski, ty mówił, że był pan Zdanowski.
STAŚ WILGOCKI. Puść, nie zabijaj!
ANIUCZKIN. Nie puszczu... skazi — był Zdanowski?
STAŚ WILGOCKI. Nie wiem... zapomniałem, był... może nie był...
TARASOWICZ (we drzwiach). Puśćcie go Zosieju Grygorjewiczu... to warjat, on że nic nie wie...
ANIUCZKIN. A, teraz wam wygodnie powiedzieć, że on nic nie wie? Pust’ niech on będzie moja tajna policja... gdzie Zdanowski.
UNTEROFICER WARLAMOW (cicho do Tarasowicza). Ten w płaszczu sprawnika i jemszczyk, to Brodiaga i zdaje się Zdanowski.
TARASOWICZ. Dobrze! (Głośno). A wy kto? (Podchodzi do Brodiagi i Zdanowskiego).
BRODIAGĄ. Ja jemszczyk, a to mój pan, sprawnik iz Peremostoka... nam spieszno.
ANIUCZKIN. Nikt stąd nie wyjdzie!
TARASOWICZ, (który z całem natężeniem przypatrywał się Zdanowskiemu i Brodiadze). A! (Chwilę jakby się zastanawiał — nagle uśmiecha się i podchodzi do Zdanowskiego z udaną wesołością)
TARASOWICZ. A.. eto wy?... no wot ja was nie poznał. Wy że mój dobryj znajomyj... jakże wy tu popadli — pewnie przez traktir.... Wam spieszno? nu da... co do Wicegubernatora? Was tam czekają. Nu Zosiej Grygorjewicz — mego druha zatrzymywać nie można. Ustupitieś... (Przeprowadza Zdanowskiego w stronę traktiru. Aniuczkin chwilę stoi nieruchomy).
BRODIAGA. Da ustupiś gałubczyk radi Boga!... my się spieszymy na bal do gubernij!... (Do Zdanowskiego). Pożałujtie — Wasze wysokobłahorodje! (Tarasowicz usuwa Aniuczkina robi miejsce Zdanowskiemu, który wychodzi poprzedzony przez triumfującego Brodiagę, za chwilę słychać brzęk dzwonków, króre oddalają się coraz bardziej).
ANIUCZKIN. Przetrząsnąć wszystko, poprzewracać sienniki — podłogę... oderwać — iść na dach... on tu być musi... być musi, (Do Tarasowicza), już ja go odszukam!...
TARASOWICZ (spokojnie zapalając papierosa). Szukaj gałubczy... szukaj!... (Siada na krześle. Sołdaci zaczynają wszystko przewracać, kłuć bagnetami i odrywać podłogę. Wygnańcy stoją nieruchomi).

KONIEC AKTU TRZECIEGO.
AKT CZWARTY.
GDY OGNIE ZAPŁONĄ!
Skały nad brzegami jeziora — jedna najwyższa — do której dostać się bardzo trudno — na niej ułożony stos drzew — po prawej niższe skały — widać daleko, w perspektywie drugi brzeg jeziora — za podniesieniem zasłony ciemno, a potem powoli wypływa księżyc — i w czasie akcji ginie za gęstemi chmurami. — Chwilę scena pusta. — Poczem widać Stasia Wilgockiego, biegnącego z szaloną zręcznością po skałach. Sylwetka jego ukazuje się i niknie na brzegu i skałach.
SCENA PIERWSZA.
Staś Wilgocki później Tarasowicz i drugi unteroficer i żołnierze.
ஐ ஐ

STAŚ (biegnąc po skatach). Hop! hop! echo! echo! śpisz? to ja! księżyc wstał... wszystko śpi! echo! chodź! chodź! precz sowo! ha! ha! gdzie echo?
TARASOWICZ (przypada poniżej do skały i powtarza jak echo po Stasiu). Chodź! Chodź!
STAŚ (uradowany, przechylony na skale). Jesteś echo? zbudziłeś się... to dobrze! zaczekaj!
TARASOWICZ (j. w.). Zaczekaj!
STAŚ. Tylko ty nie jęcz... nie jęcz... bo ja cię ukąszę... ha! ha!
TARASOWICZ (woła unteroficera). Warłamow!
UNTEROFICER WARŁAMOW. Słuszajus wasze wysokorodje!
TARASOWICZ. Patrz mi prosto w oczy! Ja liczyć na ciebie mogę?
WARŁAMOW. jak na swoją duszę wasze Wysokorodje! ja przecież wam wszystko wiernie od pierwszej chwili donosił. Jeszcze za życia jewo Prewoshoditielstwa gubernatora.
TARASOWICZ. Da... no!... (marszczy brwi).
WARŁAMOW. Wasze wysokorodje... ja jeszcze wczoraj wytłumaczył tiuremnym sołdatom, że gdyby serjozno podnieśli bunt, to na ich skórach wszystko się odbije. — Więźniowie wybuchną podobno dziś jeszcze może, nie mogę na pewno uznać, bo straszna chytrość u tych ludzi — ale sołdaci ich zaraz ukrócą.
TARASOWICZ (żywo). Niet!... Niet!... nie zazaraz, niech będzie dobra draka. Pozwalam wam kilku więźniów zabić... dwóch... trioch... czterech Polaków i jednego, ale nie więcej, ruskiego aresztanta. Rozumiesz... strzelać dużo... hałasu jak najwięcej... na chwilę niech będzie zwycięstwo po stronie zbuntowanych.
WARŁAMOW. Słuszaju wasze wysokorodje!
TARASOWlCZ. Widziałeś wczoraj Brodiagę? gdzie się kryje?
WARŁAMOW. Tu gdzieś w rozpadlinie skały — ale gdzie, wiedzieć trudno... Pewnie razem ze Zdanowskim. A w dzwony na trwogę bić każecie?
TARASOWICZ. Naturalnie! Teraz porozmieszczaj ludzi po skałach.. Szkoda że na pewno nie wiemy, jaki jest znak... warjat majaczy... gada coś o echu... Boh znajet... Jeśli się dziś nie uda — jutro znów czekać będziemy... to jedno pewne... siedlisko przewódców tutaj!...
WARŁAMOW. Da, da, wasze wysokorodje, oni się tu chowają. (Idzie Warłamow i rozmieszcza sołdatów w zagłębieniach skał).
TARASOWICZ. Wot poślednia stawka? (Do Warłamowa). Ty za swoich sołdatów odpowiadasz?
WARŁAMOW. Jak za siebie i za was wasze wysokorodje.
TARASOWICZ. Gdzie warjat?
WARŁAMOW. Biega znów po ścieżynie... Cyt!... ktoś idzie... Wasze wysokorodje.... to kroki sołdatów.
TARASOWICZ. Schowaj się! (Warłamow kryje się).


SCENA DRUGA.
Staś Wilgocki — Aniuczkin — Unteroficer — Sołdaci Aniuczkina i poprzedzający.
ஐ ஐ

STAŚ WILGOCKI (biegnie znów po skałach). Echo! Echo! gdzież jesteś? Oh! oh! woda!... srebrzy się... ludzie ludzi kąsają, z drogi w przepaść spychają.
ANIUCZKIN (na skale — schodząc, gdzieś się podział Staś). Gdzie ten proklatij? a to wierci się... o! już tam — tak wysoko (do unteroficera). Każ sołdatom, żeby się za nim wdarli — tylko niech go nie spłoszą... a jeśli się Zdanowski pokaże... chwytać.
TARASO WICZ. Zdrastwujcie Zosiej Grygorjewicz...
ANIUCZKIN (chwytając rewolwer). Kto tu?
TARASOWICZ (słodko). Ja gałubczyk... wasz druh i znajomy... Anempodist Wasiljewicz... A wiecie co angieł mój... Mnie przyjemnie widzieć, że wy naszym systemem nie pogardzacie i zaczynacie także ot sobie tajną policję trzymać...
ANIUCZKIN. Po co wy tu przyszli Anempodist Wasiljewiczu?
TARASOWICZ. Po to samo, co wy, Zosiej Grygorjewiczu...
ANIUCZKIN. Ja po Zdanowskiego.
TARASOWICZ. Ja także po niego, No, wy przyszli po męża żony, w której ty wlublon — a ja po dowódcę buntu... Tak u mnie prawo, nie u ciebie.
ANIUCZKIN (kierując ku Tarasowiczowi rewolwer). Oto moje prawo!
TARASOWlCZ (zimno — wyjmuje z każdej kieszeni rewolwer). Oh! u mnie dwa takie prawa.
ANIUCZKIN. Ja nie sam, ze mną moi ludzie.
TARASOWICZ. Da... ze mną też moje tiuremne sołdaty, no, brośmy to... Zosiej Grygorjewicz zejdź ty gałubczyk ze skały i chodź porozmawiać ze mną trochę. My dwaj — moglibyśmy sobie psuć wzajemnie szyki — no teraz to stanowcza chwila i w tot kryzys my dołżni pogodzić się i dopomódz sobie wzajemnie..! Da... choć pomówić można. Nie chcecie wy do mnie podejść, nu to ja do was podejdę. (Idzie do Aniuczkina, bierze go za rękę i sprowadza ze sikały i sadza na odłamie niedaleko siebie). U was gorączka, wy w ogniu Zosiej Grygorjewiczu?
ANIUCZKIN. Da, ja chory i nerwny... u mnie głowa kręgiem chodzi.
TARASOWICZ. A wot widzicie... trzeba wam rady zdrowego człowieka. U was ruskich dwa są sorty ludzi — albo tiemperament, albo chytre, zdrowe ludzie. (Po chwili milczenia dobrodusznie). Zosiej Grygorjewicz — odkryj ty mi swoją duszę, jak bratu... ty cierpisz... ty straszno pokochał tę kobietę?
ANIUCZKIN. Skąd wy wiecie?
TARASOWICZ. Całe miasto wie... Marfa Gawryłówna Aksakowa o tem tylko mówi... Eto prawda?
ANIUCZKIN (z nagłym szalonym wybuchem). Da! da! ja ją kocham, ja proch całuję, po którym ona idzie — ona dla mnie jak ikon, jak przeczysta... we mnie serce nie serce, a pożogą dusza mi się pali — oczy krwią zachodzą... ona mnie nie chce! — nie chce! pluje czto za mną. (Pada na ziemię i rycząc z płaczu tarza się po skale). Ja jej chcę! żywa czy martwa... trupa będę całować, krwią moją ją obmyję... o! o! o!
TARASOWICZ. Nu, ładno, uspokójcie się, powiedzcie mi lepiej, co wy właściwie teraz chcecie zrobić z jej mężem. Powieść go dalej — czy...
ANIUCZKIN (gwałtownie). Ja chcę go zabić! Dopóki on żyw, ona mu będzie wierna... jak on będzie trup — ona ostanie się sama, wróci do kraju... ja ją dognam — włóczyć się będę za nią, jak pies — cień jej całować — wyć pod jej oknami — ona się zlituje. (Zrywa się), Sołdaty! szukajcie po skałach — on tu musi być!...
TARASOWICZ (do sołdatów). Padażditie! (Do Aniuczkina). Pozwólcie sobie jedno powiedzieć Zosiej Grygorjewiczu... Ja prawie wiem, gdzie jest Zdanowski. Do tej chwili mnie szło o to, żebyście go pojmali, ale bunt już gotów — wybuchnie za dzień, za pół dnia — może za godzinę... Nie wiemy tylko na jaki znak, bo przewodzący, do których należy i Zdanowski, wiedzą o tem jedynie. Dlatego ja tu dziś siedzę w tych skałach Zosieju Grygorjewiczu, siedzę i czekam spokojnie, zamiast szukać zwierza w norze. Zwierzę samo wyjdzie, gdy będzie czas.
ANIUCZKIN. A wy go wtedy schwycicie? i oddacie pod śledztwo i skażą go na pałki... on się z pałek wyliże i potem na katorgę. Ona za nim pojedzie i będzie go znów kochać. Nie, nie, ja go nie dam...
TARASOWICZ. Jego powieszą.
ANIUCZKIN. Czort wie... ułaskawią może. Tam w Petersburgu liberalna partja bierze górę... Nie, nie — ja go szukać każę... Ja też za warjatem tropił i jestem pewny czto on zdieś chowa się w skałach... Potem oni tam — Lipski, Ancypa, Żarski i ona sama dziś się wybrali, toże w ślad za warjatem. — Mnie dali znać — ja zebrał sołdatów i krótszą ścieżyną na Abryw pospieszył. — No warjat w drodze ich odbiegł i my go dościgli... Polaki zostali między skałami.
TARASOWICZ. Oni tu idą? Więc to dziś... dziś wreszcie bunt wybuchnie!!! Idą go pożegnać albo złączyć się z nim! (Gorączkowo). Zosiej Grygorjewicz zbierz ty cały swój um — całą siłę — pohamuj nerwy i wejdź ty ze mną w układ. Nie płosz ty mi Zdanowskiego — przez dwie godziny... przez godzinę... niech on wywoła powstanie buntu danym znakiem — a ja potem oddam go w twe ręce.
ANIUCZKIN. Niet... niet...
TARASOWICZ (gwałtownie). Ty pamiętaj, że on już raz tobie wymknął się z rąk. Ja to zrobiłem.
ANIUCZKIN. Kiedy? kiedy?
TARASOWICZ. W chacie Elikanid... Pomnisz? Tot peremesławski isprawnik, którego ja druhem nazywał.
ANIUCZKIN (z krzykiem). Ach! eto wy?
TARASOWICZ (hardo). Nu czto? czy ja winien? ży wy przez miłość krugom durak? (Po chwili). Wy widzicie, że ja z moim umem więcej mogę, jak wy z waszym tiemperamentem. Ja teraz tak samo wywiodę Zdanowskiego i Brodiagę pod waszym nosem ze skał, jak z traktiru u Elikanida. Lepiej więc zgodzić się na mój układ. Czekajcie godzinę, ja rękę w ogień włożę, że czut, czut powstanie wybuchnie... A potem Zdanowski wasz — tolko za niego wy mnie oddacie Brodiagę i resztę zesłańców Polaków. Ja ich dowódcami powstania na raporcie zrobię i administracyjnym porządkiem dwóch, albo trzech powieszę. Zgoda?
ANIUCZKIN. Weźcie sobie całą bandę — tolko ostawcie ją i jego...
TARASOWICZ (grzecznie). Och! ona... jakże... To samo przez się zrozumiano. Ona przedmiot waszej lubwi — nietykalna świętość. Acha da... ja by Lipskiego powiesi!... eto graf, to dobrze zrobi — to nada serjozną wagę sprawie. A... czy wy zapłacili żołd sołdatom?
ANIUCZKIN. Eto śmiałe pytanie Anempodist Wasiljewicz...
TARASOWICZ. Ale wiedzieć mnie trzeba koniecznie. Oni także częścią w spisku.
ANIUCZKIN. Czto? kak? oniby śmieli?
TARASOWICZ. Czemu nie... moi turemni sołdaci także, no... ja już starszy żenat — ja nie wlublon, to ja mam głowę na karku. Ja im żołd zapłacił i na swoją stronę przeciągnął. Nada i z waszymi tak zrobić, inaczej oni serjozno przeciw nam pójdą. A u mnie 700 więźniów, a posieleńców dokoła miasta przepaść... a tam (ukazuje po za jezioro) tylko oczekują, ażeby się przepławić i napaść na miasto... Tak trzeba żołnierzy zapłacić...
ANIUCZKIN (cicho) Pieniędzy nie mam — przegrałem w karty w klubie...
TARASOWICZ. Choć tych zapłacić, co są z tobą. Pozwij ich tu... Unteroficer!
ANIUCZKIN. Biełoszubow! (Unteroficer podchodzi). Zbierz sołdatów.
TARASOWICZ. Wy cali drżący... ostawcie — ja mówić do nich będę.
ANIUCZKIN. Jakże? wy? ja że ich dowódca!
TARASOWICZ. Na dowódcę u was nerwy za słabe w takiej chwili. (Sołdaci Aniuczkina zebrali się i stoją w linji).
TARASOWICZ (do sołdatów). Wam żałowanje należy się? ha? (Milczenie).
ANIUCZKIN. Gawaritie!
TARASOWICZ (dziko). Wot każdemu rubl całkowity — jutro obrachunek — a teraz słuchajcie. Jeśli są między wami skatiny, które chcą podnieść broń przeciw rządowi, niech pomną, że car batiuszka karze śmiercią tego, kto chce buntować się przeciw prawom Boga i Pana... Kula... da szubienica... a przedtem pałki — do krwi pałki!... czerez strój... mięso od kości odleci... poniali?
SOŁDACI (chórem). Poniali wasze wyso kobłahorodje!
TARASOWICZ. Teraz pochować się w skały i czekać rozkazu. (Sotdaci się kryją po skałach powoli. Woła). Warłamow.
WARŁAMOW. Słuszaju wasze wysokobłahorodje. (Staś Wilgocki ukazuje się na skale).
TARASOWICZ. Skoro wybuchnie bunt — a tylko patrzeć — możesz kazać podpalić dwa, trzy punkta miasta — dzwonić we wsie kołokoty — kazać mnichom niech wybiegną z monasteru i rozwieją riasy, biegnąc po ulicach. Niech krzyczą na pomoc... to lud bardzo trwoży.
WARŁAMOW. Słuszaju wasze wysokobłahorodje.
TARASOWlCZ. Spędzić mi tu warjata (Sołdaci rzucają się i zarzucają sznur).
ANIUCZKlN. Ze mną są psy... może puścić?
TARASOWICZ. Nie trzeba, psy hałas robią. (Jeden sołdat złapał Stasia na stryczek). Ściśnij mocno skatina... a to zacznie krzyczeć. (Ściągają Stasia ze skały).
TARASOWICZ. Da zakneblować... wziąć go pod ręce i odprowadzić daleko na drogę. (Do Aniuczkina). Gdzie on ich zostawił?
ANIUCZKIN. Koło krestowskiego mostu.
TARASOWICZ. Tam go odprowadzić, puścić i wracać kłusem... a kryć się w cieniu... Warłamow — idź z nimi.
WARŁAMOW. Słuszajus wasze wysokorodję! (Wychodzi, za nim kilku sołdatów wywłóczy na postronku Stasia).
ANIUCZKIN (pada na skałę). Ja ze wszystkiem ustał... sił mi brak...
TARASOWICZ. Da — u was nerwny tiemperament, a z tem daleko w ruskiej służbie się nie zajdzie. (Wraca Warłamow, sołdaci biegną cicho).
WARŁAMOW. Wasze wysokorodje oni opodal błąkali się w skałach... my na nich puścili warjata.
TARASOWICZ. Pochować się w skały — wszyscy — psy pokneblować — czekać komendy. (Do Wariantowa). Ty do turmy i pamiętaj, co cię czeka. (Warłamów wybiega. Wszyscy szybko kryją się w rozpadliny skał — scena pustoszeje — księżyc zakryty chmurą).

SCENA TRZECIA.
Ciż sami ukryci — Zofja Zdanowska — Kiniewicz. Niesie Stasia Zdanowskiego. Żarski — Lipski — przodem biegnie Staś Wilgocki.
ஐ ஐ

KINIEWICZ. Stasiu! zaczekaj! gdzie tak biegniesz? Nadążyć nie możemy.
LIPSKI. On ma postronek naokoło szyi... ktoś widocznie usiłował go schwycić.
ŻARSKI (oglądając się). Nie ma nikogo... pustka zupełna. Jaka dzikość i smutek... prawdziwie czartowskie siedlisko.
KINIEWICZ (do Zofji). Pani zmęczona... niech pani spocznie.
ZOFJA (siada na skale). Rzeczywiście drżę cała. (Kiniewicz sadza koło niej dziecko).
STAŚ WILGOCKI. Ciśnie postronek! ciśnie!
ŻARSKI. Pozwól, ja ci rozwiążę.
STAŚ WILGOCKI. Nie, nie, nie dotykaj... bo ja cały z lodu — ja się rozpłynę.
ŻARSKI. Kto ci zarzucił ten postronek?
STAŚ WILGOCKI. Nie wiem... nie wiem... duchy... szaro odziane... wiecie echo!
ZOFJA. Boże! gdy pomyślę, że zobaczę go może raz ostatni.
ŻARSKI (do Zofji). Wyrzucam sobie, że usłuchaliśmy pani próśb i wzięliśmy panią z sobą, panią i dziecko.
ZOFJA. Chcieliście więc, ażebym go nawet nie pożegnała, aby syn najstarszy nie wiedział później, jak ojciec wyglądał!
LIPSKI. Ja panią odprowadzę do domu — bądźcie spokojni.
KINIEWICZ. Teraz należy znaleść stos drzewek, o których Zdanowski mówił.
ŻARSKI. Tak, tak, nie zwlekajmy. Co ma się stać niech się stanie, (Do Siasia Wilgockiego). Słuchaj, powiedz, gdzie drewka? drewka ułożone?
STAŚ WILGOCKI. Drewka gałęzie? tam tam! (Wskazuje na najwyższą skałę).
KINlEWICZ. Wysoko serdeńko, jakże nam się tam dostać?
ŻARSKI. Niech on nam zapali.
LIPSKI (smutnie kiwając głową). Na szalony czyn — znak rozniecony ręką szaleńca. (Żarski podnosi gałąź z ziemi, zapala ją i daje w rękę Stasiowi Wilgockiemu, mówiąc).
ŻARSKI. Idź! zapal! zapal!
STAŚ WILGOCKI (dziko). Ogień! Ogień! pożogę niosę! śmierć! (Drapie się na skałę i podpala stos — przerażony jednak płomieniem, cofa się i zeskakuje). Gore! Gore! O! o!

SCENA CZWARTA.
Ciż sami i Zdanowski. (Zdanowski ukazuje się na tle gorejącego ognia na skale).
ஐ ஐ

ZDANOWSKI. Nareszcie!
ANIUCZKIN (Wypadając z ukrycia). Dzierżytie jewo! (Sołdaci ze strasznym wrzaskiem porywają się ze skuł i pędzą ku Zdanowskiemu).
TARASOWICZ (chcąc ich powstrzymać). Na Boga jeszcze chwilę!
ZOFJA. Zginęliśmy! (Tarasowicz chce zastąpić Aniuczkinowi drogę).
ANIUCZKIN (jak szalony). Prócz! a to ubiju! (Na skale pojawia się Brodiaga obok Zdanowskiego Sołdaci chcą się wedrzeć na skałę).
ŻARSKI. Znak! gaście znak! wszystko przepadnie! (Brociiaga spycha Zdanowskiego do wody).
BRODIAGA. Ratuj się bratiec. (Zdejmuje siermięgę, i gasi nią ogień).
ANIUCZKIN. Pojmat’ etu skatinu! (Brodiagę ściąga dwóch sołdatów ze skały i wlecze naprzód sceny). Teraz za tamtym. (Biegnie na brzeg — za nim sołdaci).
TARASOWICZ. Zostają mi się tylko ci. (Zofję — Lipskiego — Kiniewicza — Żarskiego). Pojmat’ ich natychmiast! Starego grafa w kajdany! kobietę zostawić...
ANIUCZKIN. Strzelać — on płynie do przeciwległego brzegu.
II. UNTEROFICER. Wasze wysokobłahorodje — nie słychać plusku wody, on gdzieś siedzi w trzcinie.
ANIUCZKIN. Strzelać w wodę i trzcinę. (Żołnierze strzelają odwróceni od widzów ku wodzie. Cisza).
BRODIAGA (do żołnierzy). Puśćcie bracia... eto ja Makar — wy że z nami, wy nasi!
ANIUCZKIN. Ciemno, nic nie widać... (Tupiąc nogą). Prócz chmury! nie zasłaniać! woni
ZOFJA (klęcząc i składając ręce dziecku, jak do modlitwy). Boże! Boże! nie spędzaj chmur!
ANIUCZKIN. Strzelać jeszcze raz! (Strzały — cisza).
TARASOWICZ (do siebie). W dzwony nie biją, wszystko przepadło!
ANIUCZKIN. Psy! (Sołdaci wiodą na łańcuchu dwa olbrzymie psy i rzucają je z brzegu w wodę).
BRODIAGA (do sołdatów). Puśćcie mnie... wy zdradzacie... bracia!
UNTEROFICER (na brzegu). Psy z niczem wróciły.
ANIUCZKIN (szalejąc). Ja jego mieć muszę! muszę!
TARASOWICZ. Odprowadzić tych ludzi do turmy! (Do Lipskiego). Pan Graf pójdzie pierwszy na szubienicę.
LIPSKI. Nie cofnę się, bądź pewny kanaljo! (Wyprowadza Lipskiego — Żarskiego — Kiniewicza).
SOŁDAT (który nie mógł sobie poradzić z Brodiagą). Wasze wysokobłahorodje — nie można go pojmać — kąsa.
ANIUCZKIN (który przez ten czas zbiegł ze skały, chwyta Zofję i wlecze ze sobą na brzeg). Pochodnie! (Dwóch sołdatów zapala pochodnie z gałęzi i podnosi na brzegu wysoko w górę — pomiędzy nimi staje Aniuczkin, który trzyma za gardło Zofję lewą ręką — prawą przykłada jej do skroni rewolwer i woła donośnym głosem w głąb sceny, pochodnie oświetlają jaskrawo tę grupę).
ANIUCZKIN. Zdanowski! jeśli sam dobrowolnie nie oddasz się nam w ręce — zastrzelę twoją żonę...
ZOFJA (mimowoli, czując zimno lufy na skroni). Mężu! ratuj!
ZDANOWSKI (z daleka). Oto jestem! (Słychać w oddali dzwon na trwogę, na brzegach zaczynają się zapalać światła).
STAŚ WlLGOCKI (na skale). Gdy ognie zapłoną — Sybir powstanie!
TARASOWlCZ. Wybuchło! Wybuchło! Sława Tiebie Hospody! — Sołdaci za mną! (Sołdaci rzucają się za wybiegającym Tarasowiczem — Brodiaga wyrwał się im i chciał uciec — sołdaci Aniuczkina biją go kolbami, ale nie wiążą i nie pozwalają mu odejść).
ZDANOWSKI (pojawia się na brzegu, Aniuczkin odtrąca Zofję, która stacza się po skałach na dół i biegnie do dziecka, które złożone płakało na przodzie sceny).
ANIUCZKIN. Ty! ty! wreszcie cię mam! wreszcie cię trzymam! (Sołdaci chwytają Zdanowskiego i ściągają go naprzód sceny). Rozstrzelać!
ZOFJA ZDANOWSKA (do Aniuczkina). Litości! łaski!
ZDANOWSKI. Nie bój się Zofjo... (Wskazuje na sołdatów) strzelać do mnie nie będą! Oni wiedzą... ja chcę ich dobra... ja chcę ich wywlec z nędzy, z chłosty, z poniżenia... Krew za nich oddaję, życie kładę w ofierze, aby rozkuć ich kajdany i w jasność wprowadzić! Oni ze mną! ich dusze i moja to jedno... jeden mamy cel, jedno pragnienie...
ANIUCZKIN. Rozstrzelać!!! (Zdanowski widząc, że unteroficer ustawia żołnierzy w półkole — Wydaje im rozkazy, oni nabijają karabiny — dwóch podchodzi do Zdanowskiego z postronkami i karabinami).
ZDANOWSKI. Co to? wy mnie nie słuchacie? Ależ patrzcie na te ognie... to cały Sybir płonie chęcią wolności i swobody! Słyszycie dzwony, one dzwonią na śmierć carowi, na śmierć despocie, śmierć tyranji! Wolni z wolnymi! Makar! oni nie słuchają... Makar! przemów ty do nich.
ANIUCZKIN (uderzając sołdatów). Skareje skatiny!
MAKAR. Tak do nich mów! pięścią — żelazem...
ZDANOWSKI (wskazując na Aniuczkina). Ku niemu zwróćcie swą broń, jego połóżcie trupem! On wami szarga, on was katuje... niech was się zbudzi — człowiek!....
ANIUCZKIN (kopiąc sołdatów). Skareje zwierzęta!... (Ci rzucają się ku Zdanowskiemu, chwytają go za ręce, rozkrzyżowują, przesuwają przez ręce karabin i przywiązują sznurami ręce).
ZOFJA. Boże! gdzie jesteś! Boże! (Żołnierze ustawiają Zdanowskiego przy ścianie skałysami stają w półkole — unteroficer odstępuje za półkole).
ZDANOWSKI (z rozpaczliwą rezygnacją). Zrozumiałem!... (po chwili). Zosiu! dzieci! Odpuść im panie winy... jako i my od...
ANIUCZKIN. Ognia!... (Strzały — Zdanowski pada martwy).
BRODIAGA (podnosząc dziecko Zdanowskiego do góry). Niech Bóg odpuści. — Ty nic nie odpuść — nie!

ZASŁONA.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.