Stypa (Lange)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Stypa
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Okręt
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Była blizko siódma godzina wieczorem, gdyśmy powrócili z cmentarza po pogrzebie Stefana. Pierwszy przyjechał profesor Tarło oraz Henryk Nawara, a wraz z nimi i nasz odwieczny jadłodawca, p. Wincenty, do którego zakładu zmierzała cała nasza gromadka. Wkrótce też inne dorożki sprowadziły pozostałych towarzyszów.
Był początek października; dzień świeży, chłodny, suchy; było już dobrze ciemno. Acetylenowa lampa jaskrawem niebieskawo­‑żółtem światłem kołysała się nad drzwiami restauracyi. Weszliśmy do sieni, gdzie mały murzynek, w czerwonem ubraniu, ze złotymi guzikami, cały w ukłonach i uśmiechach, szczerząc białe zęby, zdejmował nam palta i systematycznie wieszał je na kołkach. Poczem — po wązkich, kręconych schodach, pokrytych zielonym, puszystym dywanem — ruszyliśmy wszyscy na górę, do swego własnego pokoju, gdzie od niemałej liczby lat zaspakajaliśmy tę przykrą infériorité ludzką — konieczność jedzenia. Dzień dzisiejszy jednak zupełnie nas wytrącił z równowagi: nie myśleliśmy ani o przyjemnościach jedzenia, ani też o klątwie tego fatalnego prawa ludzkiego. Wszyscy byliśmy dziwnie wstrząśnieni krótkim ale gwałtownym przebiegiem spodziewanych i niespodziewanych zarazem wydarzeń w ciągu paru dni ostatnich.
Najbardziej może poruszony był pan Wincenty, nasz gospodarz, człowiek bardzo poczciwy, którego znaliśmy od niepamiętnych czasów, choć nikt nigdy nie wiedział jego nazwiska. Był to dla nas pan Wincenty tout court. Biegał po całym zakładzie tam i z powrotem; to wydawał dyspozycye, to znów wykrzykiwał żałośnie; nie rozpiął palta, nie zdjął nawet kapelusza — i, wpadłszy do naszego pokoju — mówił do nas:
— Smutny, bardzo smutny dzień, moi panowie! Prędzej myślałem, że pan Stefan pójdzie za moim pogrzebem, niż ja za nim... Ale tak już bywa na świecie: człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi... I oto nie żyje nasz kochany chłopiec... A wszystko przez te baby! Niech je flanela! Kobieta, panie, to choroba, to nieszczęście!... Na pokaranie ludzkie Bóg to­‑to stworzył — nie inaczej! Ja się, panie, na tem znam... Oho, abo ja to mało kobiet w życiu widziałem? A jedna — ta ostatnia — to niech ją tam morówka! Tak mi dogryzła, że Panie odpuść... Dawne to czasy, a jeszcze mię ciarki przechodzą... Mam ci ja dzisiaj niedaleko sześćdziesiąt lat, ale za młodu to przecież było się chłopcem niczego... Jużci za kawalerskich lat, panie, to ja byłem lump. Żadnej nie darowałem. Człowiek, choć pracuje koło kuchni, to przecież i serce ma — i krew nie woda, panie! Więc proszę panów — i ja o mało co nie zginąłem. A przez kogo? przez babę — przez tę szelmę Walerę, moją drugą żonę. Bo pierwsza moja nieboszczka Marysia — to była poczciwota. Indyczka, panie, bo indyczka, ale co za gospodyni, co za kuchmistrzyni, co za złote serce! Wtedy właśnie założyłem tę restauracyę, bo to, panie, była dziewucha nie bez woreczka, córka jednego mączarza z ulicy Piwnej: sto tysięcy złotych polskich dostałem za nią... Ale po trzech latach — świeć Panie nad jej duszą! — umarła właśnie przy urodzeniu Jadzi... Jakże jednak bez gospodyni przy takim interesie? Ożeniłem się drugi raz z tą Walerą, bo była szelma bardzo foremna, fest zbudowana, smok­‑baba, wszystkiego, panie, po trzy morgi... Ale też robiła ze mną, co chciała. Wybierała sobie z gości kawalerów — i dopiero z nimi romansowała, kredytowała, dawała im pieniądze... Poprostu złodziej domowy. Jeden był z magistratu, to nie pił inaczej, tylko szampana — i tylko kliko — wszystko na kredyt, a jeszcze gniewał się — i wymyślał. To też po roku takiego gospodarstwa — poprostu ruina. Szczęściem że uciekła z jednym z kontrolnej pałaty — gdzieś do Moskwy... Mówili, że tam do cyganek przystała i śpiewała w teatrze... Niech ją tam... Co się potem z nią stało — to nawet i nie wiem. I bardzo dobrze. Zginąłbym przez tę babę. Ze czterdzieści tysięcy złotych mi roztrwoniła. Ledwiem się wykaraskał. No, ale odtąd bab już znać nie chcę... A tu z panem Stefanem — co za nieszczęście! Zaraz to przewidywałem, jak tylko zaczął przychodzić taki blady, a potem go parę dni nie było. Oj, coś złego tu się święci — tak mówiłem do siebie. I trrrach! patrzcie — zastrzelił się chłopak. Ale też pan Karol ślicznie mówił nad grobem — prześlicznie! Już to znać było, że pan czuje gorąco! Kobiety — mówi — o, kobiety! powiada — o, kobiety! i dopiero podniósł rękę do góry (i tu pan Wincenty po mistrzowsku naśladował ruchy Karola). Bardzo to było czułe i serdeczne, ażem się do cna spłakał...
Gospodarz skończył, a my — jeszcze pod wpływem scen pogrzebowych — powoli zasiadaliśmy dokoła stołu. Karol był nieco zażenowany pochwałami, jakie mu wygłaszał pan Wincenty, a Władysław Herkner, zwany Dantyszkiem, powieściopisarz, który miał chwilę wielkiego rozgłosu i chwilę wielkiego zapamnienia, jął wtórzyć słowom gospodarza.
— Istotnie Karol wystąpił jako pierwszorzędny mówca i zasługuje na szczególną pochwałę. Nawet Eurypides nigdy nie wygłosił takiej tyrady przeciw kobietom. A te kurczątka stały pokorne i żałosne, jakby mówiły: prawda, prawda! Poruszyłeś sumienia.
— Moi panowie — rzecze na to Karol — wy tu jesteście wszystko literaci, artyści, poeci — i macie własne koncepty o kobietach. Ja buduję mosty i różne żelaziwo obrabiam, więc nie mam czasu na takie pomysły. To też cudzym rozumem żyję. Zbudowałem sobie taki pons asinorum. Wszystko, com powiedział — tom sobie wypisał z rozmaitych książek mądrych i głupich — i wszystko to mam w tej książeczce.
Tu wyjął z kieszonki karnecik, w czerwoną skórkę oprawny, gdzie maczkiem wypisane były różne zdania i maksymy, dotyczące kobiet, miłości, małżeństwa. Atrament różnokolorowy. Tu i owdzie rysuneczki w rodzaju karykatur. Były tam również zaznaczone skandaliki miejskie, a nawet i z prowincyi: zdrady, rozwody, separacye, historye pojedynków, samobójstw, obłędów, ruin ludzkich; była to, słowem, żywa kronika zdarzeń warszawskich, tych zdarzeń, o których zazwyczaj gazety milczą.
— Taką sobie wymyśliłem zabawę. Jestem spektatorem; świat obserwuję. Co się stanie osobliwego w krainie wojny wieczystej scilicet miłości — to zapisuję na tych kartkach pro memoria, jak statystyk albo archeolog. Co powie Szekspir, albo Offenbach, albo Balzac — zapisuję; co powie Nawara albo Dantyszek, albo doktór — zapisuję. Co gdzie znajdę bardzo mądrego, albo bardzo głupiego (a wielkie głupstwa są nieraz mędrsze od mądrości) — na mój motyw — wnoszę to do mojej czerwonej książeczki. Są to prawdziwe dokumenta ludzkie. Historya psychiczna zmierzchu stulecia czy też świtu nowej ery — trudno zmiarkować..
Fredzio Warecki, dziennikarz, zawsze i wszędzie węszący możliwość napisania feljetonu — łakomie się rzucił na książeczkę Karola. I my też z kolei zaczęliśmy przeglądać welinowe kartki notesiku, a tymczasem pan Wincenty miał jakąś cichą konferencyę z Okoliczem.
Okolicz, niegdyś bogaty pan, dziś bankrut i chwilowo agent ubezpieczeń, uchodził za wytrawnego mistrza ceremonii w sprawach uczt wszelkiego rodzaju: czy to pikników, czy kolacyi weselnych, czy styp. Nikt tak, jak on, nie wystudyował stylów sztuki kulinarnej; nikt tak głęboko nie rozumiał symfonii smaków, symboliki potraw, harmonii ciał stałych, półstałych i ciekłych, które tworzą całość poematu, zwanego kolacyą: był to prawdziwy artysta w swoim rodzaju. Bo choć byliśmy wszyscy do głębi wzruszeni śmiercią Stefana, to jednakże najbardziej zrozpaczony człowiek, rozważając kartę objadową, zastanawiać się musi nad jej szczegółami — i mimowoli ocenia walor i znaczenie filet-sauté albo veau à la Marengo, musi porównywać i wybierać.
Okolicz wraz z panem Wincentym, w wielkiem skupieniu ducha, odczytywał kartę potraw i kartę win, obmyślał program wódek i hors­‑d‘oeuvre‘ów, szereg potraw, kolej i rozkład win różnej barwy i smaku, tak, aby jedno uzupełniało drugie i wyrażało coraz inny a bardzo rzewny i melancholijny nastrój przyjaciół w żałobie po młodzieńcu, którego wszyscy kochali i opłakiwali.
Dość obszerny salonik naszej restauracyi był teraz pogrążony niemal w uroczystej ciszy. Złotawe światło lampek żarowych rozlewało się po białośnieżnym obrusie i oliwkowych ścianach pokoju, a na nich jaskrawiło się kilka oleodruków w pozłacanych ramach. W rogu pokoju stało pianino, a na pulpicie rękopisowe nuty: ostatni utwór naszego Stefana!
Rozsiedli się dokoła stołu goście pogrzebowi, a było nas dwunastu, ściśle dwunastu. Byliśmy razem i znużeni długą ceremonią i podnieceni smutnym wypadkiem. Siedząc dokoła stołu, milczeliśmy, zapatrzeni w chwilę tylko co minioną. Janek Podobłoczny recte Kowalski, ale nazwany tak przez nas od swojej wsi Podobłocza, wziął do ręki książeczkę Karola i zaczął ją przerzucać.
Na pierwszej karcie był tytuł tego pamiętnika, a właściwie cały szereg tytułów.
Ars amandi. Nowy Gulistan. Kamasutra kraju Przywiślańskiego. Dokumenty ludzkie ku wyjaśnieniu historyi nienaturalnej i niemoralnej końca XIX i początku XX w. Złota księga niedorzeczności. Metafizyka miłości czyli krytyka nieczystego rozumu.
Na dalszych stronicach notatnika — tu i owdzie — czytaliśmy zdania i aforyzmy zarówno zaczerpnięte z różnych autorów, jako też od naszych przyjaciół zapożyczone; dalej wspomnienia, anegdoty, dłuższe „opowiadania, wzięte z prawdziwego zdarzenia“ — albo znów fantastyczne pomysły — wreszcie poprostu warszawskie ploteczki.
Prosiliśmy Janka, aby nam głośno odczytał którą z tych cennych uwag.
Janek czytał na chybi trafi.
..Horacy mówi: Nam fuit ante Helenam mulier teterrima causa belli.[1]
— Bardzo przepraszam — zawołał pr. Tarło. U Horacego jest nie mulier, ale co innego.
— To dla eufonii — zaznaczył Karol.
Salomon mówi: Potężna miłość jest, jak śmierć.
Leopardi mówi: Wypróbowańszych niema serc, jak, które miłosna krwawi rana.
Święty Augustyn mówi: Timeo hominem unius amoris.
— Profesorze, już widzę, że chcesz protestować. Zmiany są tu umyślne.
Sofokles: Nierozumne jest sprzeczać się z dwiema niewiastami.
— Z jedną jeszcze nierozumniej, zauważył na to Warecki.
Nietzsche: Idziesz do kobiet? Nie zapominaj bata.
Rzymianie mówili: Mulier vult decipi, ergo decipiatur.
Dantyszek mówi: Kochaj żonę bliźniego swego.
Henryk Nawara powiada: Pocałunek bez miłości nie jest pocałunkiem; uścisk bez miłości nie jest uściskiem; człowiek zrodzony z uścisku bez miłości — nie jest człowiekiem. Mało na świecie jest ludzi, bo miłości mało.
Jan Podobłoczny: Milczenie jest duszą rzeczy. Wobec kobiety, jak wobec natury i natchnienia, stój w milczeniu: czekaj, aż sama przemówi głosem miłości.
..Warecki naucza: W miłości jest sprzeczność celów mężczyzny i kobiety; utajone źródło wojny miłosnej. Gdy miłość zaspokojona, celem mężczyzny jest odejść; celem kobiety — odchodzącego zatrzymać.
Styczeń powiada: Miłość ma swoją matematykę; każdy otrzymuje tyle właśnie uczucia, ile go daje: ani mniej, ani więcej. Co nazywają miłością niewzajemną — jest prawdopodobnie złudzeniem tych, którzy dają (i poddają) zbyt mało uczucia, przeto i otrzymują zbyt mało.
Francuz powiada: On ne rallume jamais une cigare éteinte.
Francuz powiada: Okazya prędko łysieje; trzeba ją żywo chwytać za czuprynę.
Pewien mędrzec wiedeński naucza: W gruncie rzeczy my nienawidzimy te kobiety, które kochamy; my kochamy te kobiety, które nam są obojętne.
Campoamor: Miłość jest jak wojna. Potrzeba do niej pieniędzy, pieniędzy i pieniędzy.
Campoamor: W miłości ręce widzą lepiej, niźli oczy.
Chamfort powiada: Jeżeli chcesz zerwać z kobietą, napisz do niej w taki sposób: „Pani, wiem o wszystkiem. Przebaczam ci i żegnam“. Jeżeli ta kobieta spotka się z tobą po latach, napewno tak ci powie: „Dziękuję ci. Postąpiłeś wówczas prawdziwie po rycersku“.
Chamfort: Miłość – to podsycenie dwóch fantazyi i podraźnienie dwóch naskórków.
Królowa Margot: En verité nous sommes faits tous pour toutes et toutes pour tous.
Kamasutra: Właściwie każdy mężczyzna mógłby kochać każdą kobietę, ale przy spotkaniu bardzo często spoglądają oni na siebie i rozchodzą się dla rozmaitych przyczyn.
Doktór Lędźwiłł: Młodzieńcze, pamiętaj, że kobieta jest z natury istotą mrugającą. Ty, jako niewinny Parcival idziesz w świat, a ona mruga, ona cię nęci ku sobie. Pamiętaj, że kobieta jest najmilszą wtedy, kiedy cię nęci ku sobie. Dla tego czuwaj nad sobą i zawsze ją utrzymaj w stanie nęcenia. Pamiętaj, że skoro już zostałeś znęcony – zginąłeś, albowiem syrena mścić się zacznie nad tobą za wszystkie trudy, jakie poniosła, aby cię znęcić. (Uwaga Karola: Doktór jest gaduła).
Anatole France: Cóż winna kobieta, że mężczyzna w miłości szuka absolutu?
Henryk Nawara: Nigdy nie osiągniesz w uczuciu tego infinitum, jakie ci się roi w snach. Obaczysz, że twa miłość, albo jest ułudą, albo że zawsze jest zbyt mała dla twej nienasyconości. Aby kochać na ziemi, trzeba się zrezygnować do uczucia na miarę ziemską.
Gerard de Nerval: Et la treizième arrive et c‘est toujours la même, et c‘est toujours la seule, oh, c‘est le seul moment.
Szekspir (na wypadek sceny zazdrości zapamiętać słowa Otella): Czyś odmówiła pacierz, Desdemono?
Szekspir: Któż kiedy kochał, jeśli nie pokochał z pierwszego wejrzenia?
Dumas powiada: Nie ufaj kobiecie, gdy jest dla ciebie zbyt czuła.
Przekleństwo włoskie: Obyś się zakochał bez wzajemności.
Ktoś powiada: Któż w piękne oko spojrzawszy, nie chciałby spojrzeć jeszcze w piękniejsze?
Guy de Maupassant o małżeństwie: Échange des mauvaises humeurs pendant le jour, des mauvaises odeurs pendant la nuit.
Szekspir (komplement damie, aby wogóle uniknąć komplementów): Nierozumnem jest pozłacać złoto, do wina soku dolewać winnego i pachnidłami oblewać fijołki.
Stendhal w swoim „Dyplomie szczęśliwości“ powiada: § 18. Oby mi Bóg dać raczył oko wszechwidzące: abym, jeżeli tego zapragnę — na odległość widział natychmiast, co czynią, myślą i mówią moi przyjaciele i nieprzyjaciele, z wyjątkiem tego, co czyni, myśli i mówi moja kochanka.
Francuz powiada: Miłość kobiety trwa krótko, ale i najkrótsza miłość jest dość długą, aby znudzić mężczyznę.
Słowacki: Małżeństwo jest jako czereśnie; wprzódy je wróble oskubią złodzieje, a potem człowiek zjada nadgryzione.
Kato: Gdyby nie było kobiet, to człowiek rozmawiałby z bogami.
Jules Laforgue: La femme? J‘en sors la mort dans l‘âme.
....................................
Przerzucaliśmy kartki notatnika, coraz bardziej zaciekawieni tym osobliwym zbiorkiem, a Karol, mile podłechtany, mówił:
— Teraz pojmujecie, panowie, jaką wymyśliłem ciesielkę, aby przy uroczystych okazyach przemawiać w tej doniosłej sprawie. Ten system pozwala mi zawsze...
Ale naraz wszedł pan Wincenty z piwnicznym i wniesiono błyszczące, różnobarwne flaszki, szklanki, talerze, puszki... Okolicz w takich ważnych momentach nie dopuszczał nikogo do czynu, ani do słowa. Sam rozlewał w kieliszki różnobarwne alkohole — i po chwili przed każdym z nas stał odpowiedni trunek.
— Musimy — rzekł — godnie uczcić śmierć tego młodzieńca. Była w jego samobójstwie pewna cecha romantycznego heroizmu. Godzien też jest najlepszej starki i najlepszego whisky. Stefanie, zwracam się do ciebie. Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest — bądź pozdrowiony!
Nastrój był uroczysty i pełny powagi. Wszyscy duszkiem wypili kielichy, a ten i ów zaczął wzdychać.
— Szkoda chłopca! — rzekł Dantyszek, na co Karol:
— Wielkie nieszczęście!
Janek zaś, który świeżo był cały pogrążony w okultyzmie — i jeszcze się z tego nie otrząsnął, zawołał:
— Nieszczęście! Mówcie, co chcecie, drwijcie ze mnie, a ja wam powiadam, że ta śmierć miała źródło zewnętrzne, może dalekie i utajone, lecz fatalne!
— Przeczuwam już jakieś dyabelstwo — rzecze doktór. Coś z mantywizmu lub mentywizmu.
— Panowie, było nas trzynastu! Jeden musiał zginąć. To przesąd — głupstwo — powiecie. Być może, ale trzynastka zawsze przynosi nieszczęście.
— Jakto... trzynastu?
— Obrachujmy się. Naprzód profesor Tarło.
Primum ab Jove.
— Dalej nasz trubadur, Henryk Nawara, oraz sławny powieściopisarz...
— Powiedz raczej, zapomniany.
— Dla mnie sławny i niezapomniany, Władysław Herkner Dantyszek; czwarty — doktór, piąty — mecenas Ugronowicz, szósty — nasz wielki twórca czerwonej książeczki, siódmy — nasz znakomity malarz Styczeń, ósmy — Nirwid milczący, dziewiąty — gadatliwy Okolicz, dziesiąty — Fredzio, jedenasty — Molten, dwunasty — ja... Stefan był między nami trzynasty...
— Zapomniałeś jednak kilku, którzy też należeli do nas różnymi czasy — Michał, Lucyan, Stach...
— Tak, Michał zginął w pojedynku...
— Przez kobietę — mruknął Molten.
Trzeba zaznaczyć, że Molten, dość zamożny przemysłowiec, świeżo został przez swą połowicę tajemnie porzucony i srodze był na płeć białą zagniewany.
— Stach gdzieś w domu obłąkanych...
— Przez kobietę — zasyczał Molten.
— Lucyan wyjechał do Australii...
— Przez kobietę — zawył Molten.
— Uciekł od ewig weibliches, bo mu porządnie dokuczyło.
— Ale to do rzeczy nie należy...
— Należy — zawołał Janek, który te słowa wziął do siebie. — Wpływ gwiazd ma swoje znaczenie. Stefan żył w nieustannem wahaniu między płaszczyzną Atma i Linga­‑Szarira. Oto cała tajemnica. Widziałem raz jego rękę: na linii Wenery, nawprost palca wskazującego, miał głęboki rowek — znak niechybny tragedyi miłosnej. Michał i Stach — to też byli ludzie w naszem kole trzynaści... Kiedy Stefan się zjawił, razem z nim było nas trzynastu...
Mimo zapału, z jakim Janek Podobłoczny bronił swojej sprawy, sceptycznie usposobieni słuchacze nie bardzo byli przekonani.
— Jak długo zbieramy się przy tym stole? — zapytał Nawara.
— Ja — odezwał się Tarło — bywam tu już od dwudziestu pięciu.
To też profesor, jak Sokrates, powoli ściągnął tu nas wszystkich. Od lat n, mniej więcej od dziesięciu­‑jedenastu zbieramy się tu na uczty i zdobywamy sobie coraz nowe dominia gadania. Ale, jeżeli mamy szukać win na zewnątrz, to powiedziałbym, że może źródłem nieszczęścia było właśnie to, że prawie nikt z nas nie dotrzymał naszej milczącej umowy. Kto z nas wytrwał w stanie bezżennym? Kto nie zdradził przysięgi?
— Prócz profesora i Nirwida, wszyscy tu żyją w małżeństwie już to dzikiem, już to oswojonem.
Pardon! — zawołał Fredzio — tu idzie wyłącznie o tych oswojonych, gdyż małżeństwo legalne — to największa niemoralność.
— Bravo! rzekł Molten, pozwólcie i mnie o tem słówko powiedzieć. Ja się na tem znam dobrze. Niedawno żona odemnie uciekła. Nie pojedynkowałem się jak Stach, nie zwaryowałem jak Lucyan, nie palnąłem sobie w łeb jak Stefan. Od tego czasu żyję wśród kokotek — i zapewniam was, młodzi ludzie, że jest to jedyny rodzaj kobiet uczciwych i które nigdy nie kłamią. Powinniśmy zatem dążyć do rozwoju uczciwości czyli kokoteryi, natomiast unikać małżeństwa, które jest zasadniczem kłamstwem. Uważam za najpilniejszą potrzebę społeczną wytworzenie klasy inteligentnych i wykształconych kokot — i gdybym miał odpowiedni fundusz, ofiarowałbym go narodowi na założenie wyższej akademii tej sztuki.
Vivat Academia! zawołał Fredzio. Zastrzegam sobie katedrę w tej pięknej instytucyi.
— Protestuję w imieniu prawa — odezwał się mecenas Ugronowicz. Chamfort, którego tu cytował nam Karol, powiada wyraźnie: Il n‘y a pas de bonheur hors de la loi[2]. Jeżeli zdarzają się fatalne omyłki w granicach prawa, to jest ich tysiąc razy więcej po za jego granicami. Prawo natury częściej się schodzi z prawem społecznem, niż się z niem ściera.
— Są to formuły dalekie od życia, zresztą bardzo użyteczne i konieczne, aby skrępować bestyę człowieczą, która by zanadto sobie brykała.
— Ja tu nie poruszam strony prawnej. Osobiście jestem zwolennikiem ascezy!
— Ha, ha! zaśmiało się kilka głosów.
— Idzie mi o niedotrzymanie umowy. Ty, Janie Podobłoczny, ożeniłeś się nie dalej jak pół roku temu z osobą, z którą cię zaręczono, kiedyś miał trzy lata... Nie znasz kobiet, nie wiesz czem one są, znałeś tylko jednę... Twój przykład był fatalny... Doktór...
— Bardzo proszę — rzekł oskarżony. Poznałem was zapóźno — po katastrofie trzykrotnej. Jestem boleśnie i ciężko żonaty: mam trzecią żonę. Ale ja traktuję małżeństwo ze stanowiska profilaktyki. Kobieta jest zarazkiem podobnie jak ospa, cholera, suchoty. Małżeństwo — to inokulacya tego zarazka. Marzenie o kobiecie to męcząca fatalna choroba. Aby uniknąć myślenia o kobiecie, człowiek wybiera sobie jednę, która niby to ma mu zastępować universum. Dotąd jednakże nie wynaleziono dobrej metody szczepienia — i dla tego rzadko kiedy operacya ta się udaje. Mnie się nie udało — i proszę to uważać za okoliczność łagodzącą.
Karol zarumienił się tak, że był czerwony jak jego książeczka. Ożenił się niedawno, potajemnie — jak zbrodniarz... Nikogo nawet nie zawiadomił.
— I cóż wy chcecie? co miałem robić? Stało się to jakoś tak... Sam nie wiem — jak i kiedy... Niby we śnie. — Opowiem wam tę historyę, to mnie nie potępicie!
— Zatem opowiadaj — mówi Dantyszek.
— Panowie — przerwał im naraz Styczeń — wszystko to są rzeczy bardzo godne uwagi, ale nie zapominajmy, żeśmy się tu zebrali dla uczczenia pamięci Stefana. Trzeba mu piękną sprawić uroczystość.
— To też — odezwał się Okolicz — proponuję nową kolejkę. Niechaj jego cień błąka się szczęśliwie pośród pól Elizejskich i niechaj go tam jaka wyczekująca Elektra przyjmie tkliwiej, niż Wanda.
— Czy pamiętacie ostatnią symfonię, którą nasz mały skomponował? rzekł Styczeń — i, wstawszy od stołu, ruszył do fortepianu. — O, patrzcie — jeszcze tu leżą jego nuty!
I gdy Okolicz rozlewał na nowo kieliszki, a piwniczy wnosił rozliczne majonezy i inne potrawy — Styczeń przygotowywał się do odegrania ostatniej pieśni zmarłego muzyka.
— To jego ostatnie opus. Nazywa się Amor i Faun.
Styczeń był z zawodu malarzem, ale pozatem uprawiał śpiew, muzykę, rzeźbę, akwafortę, sztukę aktorską, pisywał nawet wiersze, nowele, dzieła dramatyczne, a pozatem jeszcze pracował nad aeronautyką. Leonardo w miniaturze. We wszystkiem niezły, w niczem pierwszorzędny. Jednakże fortepian może stanowił jego właściwe powołanie. Grał z uczuciem i nawet Stefan cenił go jako wykonawcę.
Uderzył parę akordów i cała nasza uwaga w tę stronę się skierowała.
Symfonia wyrażała różne tony sentymentu miłosnego. Naprzód szły dźwięki o melodyi naiwnej, przebudzenie serca i zmysłów, pełnych oczekiwania; jeszcze echo pieśni dziecinnych dzwoniło w tych nowych zadziwionych uczuciach. Później ton się zmienił; zaczęła śpiewać jakby żartobliwa pieśń Mozartowska, pełna uśmiechów i figlarności; słychać było w pogwarze klawiszów niby pocałunki, pieszczoty, uściski; świszczały lekkie grociki Amora. Potem zaszumiały gaje oliwne, szemrał strumień leśny, zadzwoniły dzwonki owieczek; to w tony muzyki zaklęta idylla Teokryta. I znów się zmienił motyw; w dźwięki spokojnej sielanki przenikała lekka tęsknota, osnuta na naiwnej melodyi Laury i Filona. Melancholia rosła: mgły osyaniczne spływały na ziemię; Malwina oczekiwała powrotu Fingala. I coraz głębsza żałość ogarniała aurę symfonii; echa klątw i obłędu Gustawa, preludyów Szopenowskich, marszów żałobnych — tryskały z pod palców Stycznia, jak ulewny deszcz pereł — i wszystko się rozlewało w bezdennym smutku jednej melodyi, niby na motyw: Smutno niańki mi śpiewały! To znów, zda się, Bethoven zagrzmiał jakąś fugą szaloną, rzekłbyś, struny pękną w nieogarnionej żądzy strasznego płomienia. Wichry huczały, bór zielony szumiał, wodospad iskrzył się barwami tęczy. Faun szalał — i upojony winem ognistem rzucał się w nieskończony pląs bakchiczny z korowodem białoróżowych nimf... Furya najwyższa wydobywała się z białych zębów fortepianu; i naraz słyszeć się dał niby płacz dziecięcy: to płakał Amor, albowiem szalone Menady, poraniły jego ciałko dziecinne i uśmiechy jego zatruły swym obłędem... ale wnet tryumf się załamał: szał upojenia, weselny tan zakończył się straszliwym rykiem rozpaczy i rozczarowania. Gwałtowną burzą, pełną błyskawic i grzmotów — zamykał się ten fragment. A teraz słychać było cichy poszmer fali morza. Rzekłbyś cała ziemia oczekuje na jakąś zjawę świętą, a która nigdy się nie stanie — uroczystą, niemateryalną ciszę jął wyszeptywać fortepian. I naraz rozwinęła się szeroka unendliche Melodie, jakby Trystan i Isolda, w nieziemskiem upojeniu, gorąco, długo, bez granic — wyznawali sobie nawzajem uczucie, które nigdy przenigdy zaspokojonem nie będzie, a które nigdy przenigdy nie umrze, bo z obojgiem w nieśmiertelność popłynie...
Ten motyw ostateczny szczególnie udał się artyście: nieśmiertelność rozdzwoniła się w tonach wprost dotykalna, zjawiona...
Styczeń skończył. Chwilowo panowało głębokie milczenie. Wszyscy byli pod dwoistem wrażeniem — i samej muzyki — i wspomnień o zmarłym. Każdy czuł, że wszelkie słowo powiedziane teraz — będzie słowem trywialnem. Ten i ów zamyślił się i westchnął.
Okolicz pierwszy oprzytomniał. Służba właśnie wniosła nowe potrawy, on zaś rozlewał w kieliszki Chambertin‘a, którego szkarłat promienił się z lekka od świateł gazowych na powale.
— Panowie, rzekł — nazwijmy rzecz po imieniu. Zamordowany został wielki artysta. Podnoszę ten kielich na pohybel najpiękniejszej kobiecie w Warszawie! Niech ginie Wanda, niech przepada!
Pereat! zawołano, a potem chórem już zaczęto ją wyklinać.
— Niech się jej twarz pokrzywi, jak od kwasu siarczanego!
— Niech ją zamkną w żelaznej masce, jak Rosaurę Montalboni!
— Niechaj się zakocha bez wzajemności — (Ktoś szepnął: To niemożliwe).
— Niech jej postać się zgarbi, jak u łysogórskich czarownic!
— Niech jej włosy nagle osiwieją! Niech się zestarzeje w jednem oka mgnieniu.
— Niech jej automobil pęknie!
— Niech jej dusza wiekuiście płacze! (Ktoś dodał: Jeżeli ma duszę, o czem wątpię!)
— Kobieta nie ma duszy — zapewniał stanowczo doktór Lędźwiłł.
— Niech jej wszyscy zaprzysięgną wieczną nienawiść bez przebaczenia i łaski! — mówił znów Okolicz, co z kilku stron przyjęto aplauzem.
Ale wnet dały się słyszeć głosy protestu.
— Nie zgadzam się na to — rzekł Fredzio.
— I ja — dodał Tarło.
— I ja — przyłączyli głos adwokat Ugronowicz i Nawara.
Okolicz zresztą nie nastawał. Powiedział te groźne słowa dla figury retorycznej, ale cofnął je z równą łatwością. Okazało się, że choć wszyscy kochali Stefana, to jednak nikt nie miał w równej mierze nienawiści dla Wandy.
— O, mężczyzno — rzekł Karol — imię twoje Słabość. La haine est saintela haine élève mon âme! Ja wołam: Pereat!
— Proszę o głos — rzekł Fredzio. Wyłączam się z tej anathemy. Kochałem Stefana, ale zgódźcie się, że w materyi kobiet był to symplak, pierwotniak... Zginął z winy własnej! Jabym tam nie dał się opętać Wandzie. Ona by wiła się u nóg moich. (Oho! szepnął ktoś). — Słowo honoru! (odparł Fredzio na ten szept). Całowała by mnie po rękach. Trzeba w tych rzeczach być mocarzem, potentatem, a nie mazgajem, jak Stefan. Cóż on robił? Śpiewał, grał, wzdychał, płakał... Każde zdobywanie twierdzy wymaga odpowiedniej taktyki... On nie miał żadnej określonej linii... Przyglądałem się temu. Szedł na oślep. Walka — bo każda miłość jest przedewszystkiem walką — niemożliwa. Cóż tedy chcecie?
— Nie zupełnie stoję na stanowisku Wareckiego — odezwał się mecenas. Zdaje mi się, że ten proces należy rozważać inaczej. Słyszę tu oskarżenia z jednej strony Wandy, z drugiej — Stefana. Nie słyszę obrony. Pozwalam sobie stanąć w obronie podsądnej. Pytam, czy obie strony stały na gruncie prawnym — czy też uprawiały jakieś igrzysko hors de la loi! O ile znam Wandę — jest to osoba, która po przez tysiączne czyny półprawne — dąży do stanowiska prawnego. Sądzę, że należy ona do tych kobiet, które dopiero pod osłoną związku prawnego naruszają prawo. Tymczasowo jednak zapytam, czy zmarły nasz przyjaciel mógł być dla niej objektem stanowiska prawnego? Oczywista, nie. Jest to kobieta z rodziny zbankrutowanej, a która przybyła do Warszawy, aby szukać złotej klatki. Stefan nie mógł jej dać nic podobnego. Że o niej marzył, nic dziwnego: marzyło o niej wielu. Niczem się od nich wobec niej nie odróżniał. Że ulegał złudzeniom — nie jej wina. Że popełnił samobójstwo — czyż podobna czynić za to odpowiedzialnym kogokolwiek? Samobójstwo — to czyn bezwłasnowolny, półnieświadomy.
— W samobójstwie jednak streszcza się pewien stan psychiczny najwyższego podniesienia ducha. Jest to pożądanie mocy nieskończonej — przy jednoczesnem zrozumieniu, że to pożądanie zaspokojonem nie będzie. Jest to w jednym akcie połączona najpotężniejsza żądza i najwyższa rezygnacya. Jest to najgorętsze pragnienie życia, które tylko jedna śmierć nasycić może.
Tak mówił Styczeń, który zdaje się nie mało nad tym przedmiotem rozmyślał, ale Dantyszek mu przerwał:
— Więcej niemocy, niż siły jest w samobójstwie. Nie pochwalam tego czynu, zwłaszcza, że samobójca tylu ludziom sprawia nim cierpienie. Ale nie mogę usprawiedliwiać tej, która wywołała śmierć Stefana. Ona nie była nieświadoma tych męczarni, jakie mu zadawała. Ona się tem bawiła w sposób wcale przewrotny. I ten ostatni jej występ... Przecież to zupełnie typ kryminalny. Toż to było dopiero dziś — parę godzin temu... Czyście już zapomnieli? Szliśmy pełni smutku, rzeczywistego smutku, który tu, przy kieliszku, jak widzę, zwolna się rozpływa. Trzeba przyznać, że tłum niemały towarzyszył pogrzebowi. Zapewne lekki zapaszek sensacyi sprowadził tę gromadę obcych, zwłaszcza kobiet, które jakby z pod ziemi wyrosły. Były to po większej części kobiety, których Stefan nie znał, ani też one jego... Ot, chorobliwe współczucie dla cierpienia fizycznego raczej, niż moralnego: rewolwer — kula — śmierć — miłość niewzajemna! O, mój Boże, co za bogaty materyał dla tkliwych dusz! Ale niech tam — wolę ten czuły sentymentalizm — niż to okrucieństwo Wandy. — Idziemy w ciszy — skupieniu, zadumie, gdy naraz słychać świst, gwizd, buczenie... Nie można tego nazwać turkotem kół, bo koła są gumowe i raczej skwierczą niż turkoczą. Naprzeciw nam płynie bezecna maszyna metalowa, żółto­‑czerwona; zatrzymuje się nagle, sycząc, dymiąc, pryskając, cuchnąc benzyną... W automobilu — haute nouveauté — najnowsza nowość, jeden z pierwszych samochodów w Warszawie — kto siedzi? Wanda, w jasnej sukni, w jasnym płaszczu, ze swoją mamą i tym truposzem, swoim narzeczonym. Przechyla się syrena do mnie — błyska swoją tycyanowską fryzurą, uśmiecha się różowemi usty, szkiełka przystawia do oczu i najbezczelniej pyta: — Przepraszam pana, czyj to pogrzeb? Pani nie wie? Toż to Stefana chowamy! — Czy być może? Pauvre garçon! Zdaje mi się nawet, żem go znała. Czy mama słyszy? Stefan umarł. Jedźmy dalej, panie Witoldzie. — I pojechała dalej w odorach benzyny i poświstach pneumatyk. — Uważ pan, co za bezczelność! Znałam go nawet — zdaje mi się.
— Ale nikt tego nie słyszał — —
— Jak to, nikt nie słyszał? Setki ludzi słyszały. Przecież umyślnie tak się urządziła, aby ją ludzie widzieli i słyszeli. To było inscenizowane w sposób bezczelny! Chciała poprostu dowieść temu zdechlakowi swoim spokojem i obojętnością, że nie ma z umarłym nic wspólnego; że tu ani troszki nie ma jej winy! To zbrodniczość na zimno. Innaby się ukryła, wyjechałaby z Warszawy, zamknęłaby się w klasztorze: ona — nie, ona właśnie chciała się całemu światu pokazać i powiedzieć: śmierć tego chłopca nic mnie nie dotycze i nic nie obchodzi! Płaczcie wy sobie, a ja będę się najspokojniej bawiła... Wyznaję, żem z osłupienia chciał rzucić na nią kamieniem — a nawet z chęcią strzeliłbym do niej w tym momencie, gdybym miał rewolwer przy sobie...
— Wszystko to prawda — rzecze Warecki — ale postawię ci przedewszystkiem ten zarzut, żeś tę całą historyę opowiedział nie jak sławny zwycięzca konkursów powieściowych, ale jak reporter lub sprawozdawca sądowy... Była to swego rodzaju tragedya... Moim zdaniem winien jest zawsze ten, który pada zwyciężony... Do obowiązków człowieka należy być zwycięzcą — —
— To sofisterya. Często zwycięża plugastwo, nie szlachetność. Zwycięstwo nie może być nigdy ani dowodem prawdy, ani wyższości. Ja tu płaczę nad śmiercią przyjaciela, a wcale mi nie idzie o retorykę. — Co zaś do mecenasa, to zapewne czyn Wandy nie podpada pod kodeks karny, ale są prawa wyższe — prawa moralne...
Tu odezwał się Tarło. Był to najstarszy w naszej kompanii człowiek, lat miał z górą pięćdziesiąt. Był on naszym nauczycielem łaciny i greckiego i od tego klasycyzmu sam nabrał w fizyonomii coś niby z Juliusza Cezara. Był on niegdyś w przyjaźni z ojcem Henryka Nawary i po śmierci Polikarpa objął nad synem opiekę; miał też dla Henryka wyjątkowy sentyment, choć i pozostałych kolegów też bardzo kochał — i pomimo, żeśmy już dawno szkolną ławę pożegnali, byliśmy z nim zawsze w stosunku przyjaznym. Tarło był to człowiek w swoim rodzaju wyjątkowy i który na nas wszystkich wywarł ogromny wpływ, a że przebył on w życiu niemało dramatów, że miał doświadczenie i powagę — do dziś jeszcze niejeden z nas do niego udawał się po radę. — Jego poglądy były nieraz bardzo surowe: nie pozwalał on nam nigdy kroczyć po najłatwiejszej linii oporu, ale właśnie po najtrudniejszej; była to jego zasada równowagi. Wszyscy oczekiwali, co powie teraz Tarło: zapewne postawi jakieś żądanie, przerastające naturę i moc człowieka. Wszyscy tu przeszli już przez ogień i wodę, a choć pozornie żaden z nas nie ześrodkował swych myśli w kobiecie — to jednak wszyscy na dnie dusz ukrywali jakąś zadawnioną rankę. Ogólnie też byliśmy raczej rozgoryczeni przeciw płci białej, a dzień dzisiejszy — dzień pogrzebu Stefana, zachowanie się Wandy w czasie uroczystości żałobnej — wszystko to sprawiło, że te zabliźnione ranki na nowo odżyły...
— Panowie — mówił Tarło — daleko już jestem od tych lat, kiedy mnie poruszała istota kobieca. Dawno już wyszedłem poza nią i mogę na nią się patrzyć jako na żywioł nieświadomy, którego szataństwo czy anielstwo jest dla mnie zjawiskiem niezależnem od woli człowieczej. Staram się tę rzecz rozważać jaknajmniej osobiście. Nazwijcie ten pogląd nieludzkim: przystaję. Tylko na pozaludzkiem stanowisku zrozumiemy rzeczy ludzkie. Żałuję Stefana jako przyjaciela, oceniam go jako fenomen. Samobójstwo jego jest dla nas rzeczą bolesną, ale w danym wypadku doszedł on do tego kresu, na którym było to jedyną możliwą manifestacyą jego duszy. Można śmiało powiedzieć, że Stefan po całym szeregu błędów, jakie popełnił, tym ostatnim gestem wykonał swój rzeczywisty obowiązek. Podobnież zachowanie się Wandy było od początku do końca zgodne z jej przeznaczeniem. Syrena lub Cyrce, wcielona samica, nie odpowiedzialna za swoje zbrodnie — szła i dalej kroczyć będzie po trupach i nieszczęściach, których grozy wcale nie odczuwa. Raz na zawsze usuńmy ze sprawy miłosnej kwestye dobroci, rozumu, moralności — i tak dalej. Jest to dziedzina wcale odrębna. Nie możemy się nigdy oderwać od stanowiska społecznego, stanowiska użyteczności. Instynkt miłosny — o ile jest bezwzględny — niema na oku żadnej użyteczności. Jest bezcelowy, jak sama natura i życie, jak czas i przestrzeń. Będąc motywem może głównym życia człowieka — nie ma on w sobie nic człowieczego. Dla tego ci, w których się przedewszystkiem wciela niejako ten instynkt — czy to mężczyźni, czy kobiety — nie mogą być traktowani jako ludzie, ale jako manifestacye pewnej oderwanej siły bytowej — tak właśnie kierowanej, jak tego chce zaplot tych przejawów, karma czy fatum — nazwijcie to jak chcecie. Nawet to ostatnie zachowanie się Wandy — w czasie pogrzebu — nie może być potępione. Jak Stefan do ostatka odegrał swoją rolę — i, widząc niepodobieństwo osiągnięcia swych celów — postanowił nic już nie żądać od życia — tak ona do ostatka odegrała swą rolę samicy żywiołowej, okrutnej, nieświadomej i nieodpowiedzialnej. Oto dla czego nie mogę przystać na potępienie Wandy.
— Słowem — zarzucił mu Nawara — profesor uważa, że to, co jest konieczne jest rozumne.
— Nie powiadam rozumne, bo to, co jest konieczne nie może być ani rozumne ani nierozumne, nie może być oceniane z punktu winy lub bezwiny. Jest, bo jest — i nic więcej o tem powiedzieć nie można.
— Zdaje mi się owszem, że można. Ktoś tu zawinił, ale kto? Odpowiadam — my wszyscy.
— Znowu, Dantyszku, wygłaszasz mowę oskarżycielską, jako samoprokurator — —
— Nazwijcie to jak chcecie. Stefan był między nami najmłodszy: zjawił się tu niedawno i wpadł pomiędzy nas, jako zupełnie świeży, naiwny młodzianek, daleko naiwniejszy, niż bywa dzisiejsza przedwcześnie dojrzała młodzież. My tu wszyscy znamy kobiety aż zanadto. Uważałbym, że najwłaściwiej byłoby z naszej strony o kobietach nie mówić zupełnie; tymczasem wyznajemy ze skruchą, że właśnie my o niczem innem nigdy nie gadamy i nie gadaliśmy. Nic — jeno kobieta a kobieta, zwłaszcza, gdy tylko profesor był nieobecny. A więc skoro już ciągle o tym przedmiocie była mowa — powiedzcie, kto z nas go uprzedzał o niebezpieczeństwie — kto mu otwierał oczy — kto mu powiedział prawdę — kto z nim szczerze pogadał? My, stare cyniki, ochranialiśmy jego duszę przed tym zdrowym likworem cynizmu. Traktowaliśmy go jak kwiat, hodowaliśmy jego naiwność, rozkoszowaliśmy się jego pierwotnością. A to czemu? dla naszej własnej samolubnej przyjemności. Artysta — młody, świeży — szukał ideału! Takie to było dla nas zabawne — ciekawe — szczególne!... Co za wspomnienia. Podziwialiśmy w nim nasze własne lata młodociane. Jego zachwyty — to niby echo naszych własnych złudzeń.
— A jakże! Laura — Beatrycze! — ironicznie szepnął Styczeń.
— Tak, to jest osobliwe kłamstwo — zauważył Karol — kłamstwo, które się od wieków powtarza. Laura — Beatrycze, te natchnienia poetów albo wcale nie istniały, albo ci panowie zaledwie je znali. Dante widział Beatryczę podobno raz jeden, kiedy miała lat dziewięć, Laura zaś była żyzną matką dwanaściorga dzieci, a Petrarca był o tysiąc kilometrów od niej.
— Wogóle wierzę — mówił Styczeń — że kobieta w życiu artysty może niemało napsuć, ale nigdy nic stworzyć, jeżeli się ją na seryo traktuje. Stella Fornarina jest w nas, a nie w sobie — i jeżeli niema we mnie takiej Meluzyny, to mi jej żadna kobieta nie objawi.
— Szukajcie a znajdziecie — powiedział Janek.
— Jednym zjawienie samo przychodzi, inni muszą go szukać — rzekł mecenas. — Zdaje mi się, że najwyższą rozkoszą jest poszukiwanie.
— Rzecz prosta, rzeczywistość nigdy nie odpowiada marzeniu, ale ja wolę rzeczywistość, niż marzenie.
— Marzenie oddala nas od rzeczywistości. Ale poszukiwanie jest dążeniem do zjednoczenia marzenia z rzeczywistością.
— Chociaż kodeks wprowadził jednożeństwo, to jednak człowiek jest z natury poligamiczny.
— Poligamia, również jak wiele innych rzeczy, jest w nas, nie po za nami. Człowiek w gruncie rzeczy pożąda rozmaitości, ale poczucie rozmaitości jest zależne od naszej własnej skali ducha. W jednej kobiecie można znaleźć nieraz trzynaście kobiet, gdy przeciwnie z trzynastu kobiet nie złożysz jednej. Powiedziałbym przeciwnie, w poligamii jest utajone jednożeństwo. Poszukujemy w istocie nieskończoności. Kto umie patrzeć, ten ją dostrzeże w wybranej kobiecie.
— A jakże! w naszych gąskach i indyczkach co za nieskończoność...
— Zawsze i wszędzie mówi się tu o jednostkach wyjątkowych. Czasem jedno słowo w odpowiedniej chwili i w odpowiedni sposób powiedziane, więcej zawiera treści, niż jaka mowa bez końca. Podobnie i w uczuciu. W jednej błyskawicy nieraz bywa więcej potęgi, niż w długich sentymentalnych świegotaniach.
— A jednak — zawołał Fredzio — powtórzę słowa mecenasa, że w samem poszukiwaniu jest rozkosz. I nie zazdroszczę nikomu ani sławy, ani mądrości, ani nauki, ani bogactwa, ani talentu, ani stanowiska: zazdroszczę tylko tym, którzy są wybrani, jako geniusze miłości. Najwyższym typem ludzkim jest dla mnie Don Juan — i za Don Juana kocham Hiszpanię. Gdybym nie był sobą, to chciałbym być Don Juanem, tym myśliwcem serc kobiecych, który stawał wobec coraz to innego zjawiska, coraz to innej duszy, innej postaci; który coraz to inne usta całował, coraz to w inne spoglądał oczy, nigdy nie wyczerpany, wiecznie pożądający, wiecznie ciekawy — i nigdy nie zaspokojony, bo coraz wyższe go nęciły krainy uczucia. Słowem, był to człowiek, który miał najwięcej wrażeń.
— Cała mądrość Don Juana — mówił Styczeń — polegała na tem, że on właściwie nigdy nie kochał, tylko pożądał kochania. My przeciwnie, poddajemy się miłości, my nazbyt seryo bierzemy tę sprawę. Don Juan był panem miłości. My jesteśmy jej niewolnicy. Napewno Dante ani Petrarca nie brali zbyt na seryo swoich Dulcynej. To samo powiem nawet o Mickiewiczu. Maryla była to przeciętna panna na wydaniu, z której Mickiewicz zrobił sobie trampolinę dla swojej twórczości — a i on był zawsze poszukiwaczem rozmaitości. Dlatego Maryla mu nie zaszkodziła. Ale jeżeli kto, choćby nie całkiem szczerze, na seryo będzie traktował swoją Beatrix, to może na tem wyjść nieszczególnie. Weźmy naprzykład Delfinę. Wszystkie inferioritates Krasińskiego pochodzą od niej, gdyż Zygmunt chciał ją koniecznie traktować na seryo. Była to zapewne bardzo miła osoba, ale dużo napsuła...
— Wogóle wszystkie te Anioły Śmierci, to fantazya poetów... Spotykają się, gruchają, rozchodzą... Po paru latach ona jest panią Janową albo Marcinową. Spotykasz się z nią: tłusta baba, o buraczkowatej twarzy... O ideały!
— O ideały! — przerwał Styczeń. — Wszystko to, co mówimy dzisiaj, należało dawno powiedzieć Jankowi. Niema fatalniejszej rzeczy, jak wiara w ideały, kiedy się przekonasz, czem są te ideały.
— Złudzenie! — rzekł Tarło. — Każdy człowiek musi sam przejść przez wiarę w ideały, aby ją sam utracił. Cudza mądrość, cudze doświadczenie nic tu nie nada. Każdy zaczyna tu od początku tą samą powieść, wiekuiście starą i wiekuiście nową. Powieść Janka była krótka, lecz treściwa.
— O ideałach — odezwał się Karol — mam tu ciekawą notatkę — i, otworzywszy swą czerwoną książeczkę, zaczął czytać: „Nie należy dowierzać metafizycznym pojęciom panien. Rozmawiałem raz z panną Celiną B., która wciąż miała na ustach: idealizm — idealizm! i gromy rzucała na dzisiejszą młodzież. Wtedy ją zapytałem: co to jest idealizm? — Idealizm, odrzekła, jest to oczywiście, jeżeli młody człowiek żeni się bez posagu.
— Każde określenie idealizmu zawiera w sobie wewnętrzną sprzeczność: jego podstawa mieści się w bardzo pospolitym egoizmie. Mojem zdaniem — mówił Ugronowicz — nie kobieta jest pierwiastkiem idealizmu ludzkości, ale mężczyzna. Kobieta jest par excellence realistką i rozumie wszystko jako fenomen celu i przyczyny.
— I dlatego pewnie kobietom podoba się ten fałszywy idealizm....
— I ten fałszywy cynizm... co ględzi puste frazesy o rzeczach anielskich... co szepcze tanie słówka o szataństwie...
— Kobieta lubi nie prawdziwy idealizm, ale jego surogat. I to jest zrozumiałe; rzeczywisty, przenikający do głębi idealizm burzy fundamentalne zasady życia codziennego, do których kobieta jest przywiązaną. Falsyfikat jej wystarcza.
— Zauważyłem w kobietach — rzekł Nawara — pewną cechę osobliwą. Kobiety są bardzo dobre i tkliwe: doskonale odczuwają cudze cierpienia zewnętrzne; są nieraz, jak prawdziwe siostry miłosierdzia. I jeżeli masz suchoty, albo jeżeli połamałeś ręce i nogi, jeżeli dostałeś tyfusu albo poprostu cierpisz na żołądek — to kobieta jest dla ciebie dobra, tkliwa, serdeczna. Lubuje się sama nad sobą, że uprawia litość i dobrotliwość. Podobnie co do rozmaitych nieszczęść życiowych: umarł ci ktoś blizki, straciłeś majątek, wysykali twoją sztukę w teatrze, wyrzucili cię z posady — kobieta ubolewa nad tobą i w sposób siostrzany odczuwa twoje nieszczęście. Ona to rozumie, bo to jest wszystko określone, jasne, realne zjawisko. Ale wyobraź sobie cierpienie bezwzględne, bezprzyczynowe, nieobjaśnione; cierpienie, które jest, bo jest; bo cierpienie jest formą bytu, jest jego esencyą i rdzeniem; wyobraź sobie cierpienie bez żadnej podstawy, idące z nieskończoności: żadna kobieta go w tobie me odczuje i nie zrozumie. Ono leży na innej płaszczyźnie, gdzie dusza jej albo wcale, albo rzadko i na mgnienie tylko dosięga.
— Marya Antonina — rzekł mecenas — pokochała swego męża dopiero na jeden czy dwa dni przed śmiercią. Trzeba było aż tak trywialnego i dotykalnego fenomenu, jak oczekiwanie gilotyny, aby ta szlachetna dama rozrzewniła się nad poczciwym ślusarzem w koronie.
— Należy jednak przyznać — zauważył Dantyszek — że Wanda jest pod tym względem wyższą od Maryi Antoniny. Ona pozostała wciąż niewzruszoną wobec brutalnego faktu samobójstwa Stefana. To już animalitas skondensowana — albo może duch nadkobiecy — wyższy nad wszelkie cierpienia.
— Ale powiedzcież mi — zapytał Molten — co to za jegomość, który...
— Który — przerwał Karol — uratował trzysta kobiet. — Jakto? — Wanda jest to jedna z tych, o których mówi Słowacki, że „trzystu mieć chciała pod wachlarza trzonkiem“. To też kobiety ją nienawidziły, gdyż bez mała trzysta małżeństw popsuła.
— Teraz się pocieszą... Wanda zamąż wychodzi...
— Cóż to za jegomość? Tak niedawno się tu zjawił. a zwyciężył odrazu trzystu miejscowych...
— Podobno jakiś połamany hrabia... ma duży majątek w Besarabii i w czernihowskiej gubernii, a, o ile wiem, matka Wandy jest dziś w bardzo zawikłanych interesach. Pojmujecie, że złapać takiego zięcia — to złote jabłko! Cała ta afera — małżeństwo Wandy — to robota pani matki dobrodziejki. Że ten zdechlaczek był odrazu wzięty — nic dziwnego. Niejeden był pod urokiem tej pięknej pani. Słowacki mówi: „Małżeństwo jest jako czereśnie; wprzódy je wróble oskubią złodzieje, a potem człowiek zjada nadgryzione!“
— A więc — zawołał Fredzio — Wanda jest to osoba z przyszłością, oczywiście dla nas. Zawsze mówiłem, że doskonała na cudzą żonę.
— No, jeszcze nie wiadomo, czy dla ciebie... Ale wracając do tego pana — to zakochał się bez ratunku i będzie spożywał nadgryzione czereśnie. Co się tyczy Wandy, to, ze stanowiska rozsądku, nie można się dziwić, że podsądna wolała tego grafa od chudego muzykanta. Gdyby był tak doświadczony, jak Fredzio, toby czekał na „godzinę cudu,“ zastrzeżoną mu w niebiosach, a zresztą mógł oczekiwać rozwodu, który tu po niedługim czasie jest do przewidzenia. Każde noble małżeństwo dzisiejsze powinno przejść przez rozwód i, powiedziałbym, celem dzisiejszego małżeństwa jest rozwód. Na pewno Stefan by go doczekał, a rozwódka — to zawsze najbardziej interesujący rodzaj kobiety.... Ale Stefan był zbyt jednolity, zbyt nieprzejednany.... Tacy muszą albo zwyciężyć albo zginąć.
— Jednakże Stefan był tak pewny siebie... Twierdził stanowczo, że miał jej słowo.
— Łudził się niewątpliwie. Wanda jest zbyt przezorna i zbyt doświadczona, żeby dawać słowo. Stefan za klątwy uroczyste brał poprostu tę kombinacyę spojrzeń, uśmiechów, uściśnień i półartykułowanych dźwięków, którymi szafuje kobieta, kiedy nie chce nic wyraźnego powiedzieć. Zwłaszcza tu, wobec tylu pretendentów do tej korony...
— A przecież on jeden się zastrzelił...
— Bo czuł najmocniej... Dusza czysta, świeża, naiwna. Jedno i to samo światło w różnych kryształach różnie się załamuje. Stefan był jakby szkło palące, raczej przepalone. Miara uczuć bywa niejednaka: ktoś kocha zlekka, trochę, ale uczucie swe szacuje bardzo wysoko; inny zaś ma w sobie tyle ognia, że na trzy przeciętne miłości by starczyło, a tymczasem sądzi, że jeszcze kocha zamało. To samo w tym wypadku. Ludzie różnie reagują na taką klęskę. Jeden zapadnie w melancholię, drugi zaraz szuka pocieszenia gdzieindziej, trzeci powie: trudno, stało się! czwarty zacznie pić — i tak dalej.
— Zapewne — rzecze Karol — najwyższą sztuką jest umiejętność zachowania się wobec wroga.
— Jakto wroga?
— Wobec kobiety. Czyście nie czuli dziś — tam — na cmentarzu, że my i one to dwa światy — dwa bieguny bytu — poprostu dwie rasy ludzkiego zwierzęcia i duszy ludzkiej... Są zapewne momenty, kiedy mężczyzna i kobieta widzą, że ich dzieli nieskończoność...
— Momenty jasnowidzenia.
— To jakaś nauka ascetyczna. Protestuję! i żądam, aby tę nieskończoność zredukować do zera.
— Może właściwie nieskończoność a nicość — to dwie nazwy jednej rzeczy...
— Karol zmienił Wandę z istoty żywej w jakiś symbol...
— Przeciwieństwo — odezwał się Dantyszek — nie oznacza jeszcze bezwzględnej nieprzyjaźni. Miłość a nienawiść stoją tak blizko siebie, że ciągle prawie łączą się ze sobą i wzajem się w siebie przelewają. Ile trzeba było miłości, a razem nienawiści, aby popełnić czyn, jakim zakończył życie Stefan. Jeżeli mówimy o kobiecie: wróg — jak to powiada Karol, który sam jednemu z wrogów zdradziecko się poddał...
— No... zapewne.... Ale to nie zmienia zasady... To się stało jakoś tak... Zresztą moja żona to wyjątek...
— Proszę się nie tłumaczyć... Jesteś potępiony na wieki... Chcę mówić o czem innem. Nawiązuję rzecz do słów profesora. Wanda — czy jest esencyą kobiecości? Mojem zdaniem, jest — jako potęga niszcząca i fatalna. Jeżelim ją osądził surowo i jeżeli jej zachowanie się na pogrzebie uważam za potworne — to nie znaczy wcale, abym ją czynił odpowiedzialną za cokolwiek. Kto może sądzić falę, że porywa topielców; pożar, że miasto zamienia w popiół; wicher, że łamie drzewa. Ona była falą morza, wichrem, pożarem; była fluidem tragedyi, sama będąc nietragiczną. To też na cmentarzu, kiedy Karol, zostawiwszy swoją wyjątkową żonę w domu, gromił w jej nieobecności pierwiastek niewieści, cała ta ciżba kobiet, zgromadzona koło grobu, zachowywała się tak właśnie, jakby jej ta flagellacya sprawiała rozkosz niewysłowioną...
— A czyście uważali od czasu do czasu ich śmiech histeryczny?...
— I tę grobową ciszę wnet potem?...
— Była to jednak mieszanina różnych uczuć: bo i wprost duma uświadomienia tej osobliwej roli niszczycielskiej, jaką przypisał Karol pierwiastkowi kobiecemu; i niby chęć zbiorowej pokuty za grzechy jednej — i dziwne zadowolenie, że Wanda jest, rzekłbyś, pod pręgierzem...
— Ona ma dużo nieprzyjaciółek.
— Bo też, prawdę mówiąc, gdzie się znajdzie taka królewskość postawy!
— I takie włosy nieprawdopodobnie złote (a nie malowane!), włosy, w których się słońce odbija...
— I te oczy bezdenne, świdrujące, stalowe, migotliwe, jak błędne ogniki....
— I ta cała postać syrenia, nęcąca jak otchłań wonna jak tuberoza! Coś bezczelnego!
— Prawdziwa świątynia miłości.
— Słowem, składacie hołdy naszemu wrogowi.
— Dostojny to wróg — i walczyć z nim warto — zauważył Fredzio, marząc już, zdaje się, o swoich przyszłych tryumfach.
— Niestety, walka zakończyła się nieszczęśliwie. Na jej miejscu — rzekł Molten — jabym ją sam przedtem zabił. Są kobiety — najpiękniejsze właśnie — które w pewnej chwili zabić — jest świętym obowiązkiem.
— Widzę, drogi panie, że lubisz groźne słowa. Takie przykazanie nie istnieje. Zabójstwo nie może być obowiązkiem, a do tego jeszcze świętym.
— Wyroków śmierci nie wydaję — rzekł Dantyszek. — Człowiek powinien żyć zawsze tak, jakby miał być nieśmiertelnym. Nawet, kiedy samobójstwo popełniasz, czynisz to nie przez miłość śmierci, ale przez nadumiłowanie życia. Stefan miał przed sobą dwie drogi: albo przezwyciężyć siebie i przewyższyć cierpienie własne albo poddać się swemu opętaniu. Wybrał linię drugą i konsekwentnie doszedł do mety. Idzie poprostu o to, żeby się nie cofnąć przed niczem. Nie gnębią nas wielkie nieszczęścia, ale właśnie małe. Wielkie nieszczęście, to skarb najwyższy naszej istoty. Nikt nie może pojąć świętości i wielmożności ducha człowieka, który pozostał sam jeden na ziemi i tylko z lufą pistoletową ostatnie myśli wymienia. Nie zawsze oczywiście to przemienienie taką formę przybiera, ale jeżeli już tak być musi, to należy każdy czyn wykonać ściśle i wyraziście.
— Klasycznie...
— Właśnie. Nawet absurd ma swoją mądrość. Oczywiście samobójstwo to absurd, ale jeżeli rozwój logiczny zjawisk doprowadza nas do absurdu, to muszę go przyjąć jako najwyższą mądrość. Czy nie mam racyi, profesorze?
— Bezwzględnie.
— Ściśle biorąc — rzekł Nawara — powtarzasz teoryę profesora. Niepodoba mi się to lodowate stanowisko. Jesteśmy ludźmi — i prócz równowagi logicznej tysiące uczuć nas porusza. Ja nie mogę traktować Stefana, jako objectum oderwane; bo przedewszystkiem boleję nad utratą przyjaciela.
— Niesprawiedliwy jesteś dla mnie. Ja to pierwszy tu wspomniałem o nim, jako o człowieku, ale musiałem przyznać słuszność panu Tarle. Równowaga przedewszystkiem. Właśnie z tego lodowatego stanowiska powinniśmy rozważać wszystko, nie wyłączając siebie samych. Gdyby Stefan rozważał siebie jako oderwane objectum — toby przezwyciężył siebie i żyłby do dzisiaj.
— Ależ jego esencyą była ta jego miłość. Bez niej on nie istniał i nie był sobą.
— Wolałbym, żeby umarł był z innej przyczyny.
— Ba, miłość, miłość! Iluż Samsonów powaliły jej nożyce, ile Herkulesów przepaliła koszula Dejaniry!
— A tu zjawił się nie żaden Samson, ani Herkules, ale mięczak nowożytny, cale pozbawiony ducha ironii. Na spalenie tego dziecka dość było jednej nitki z koszuli Dejaniry.
— Ale bądź jak bądź — dodał Fredzio — zachowanie się Wandy ma dla mnie pewną stronę osobliwą, na którą spojrzeć też należy a contrario. Czy nie przypuszczacie, że w jej postępku był jednak ukryty gorzki wyrzut sumienia, który chciała zagłuszyć bezczelnością wobec siebie i wobec świata?
— Istotnie, męczennica! — zawołał Karol. — Możeby ją kanonizować.
— Wszystko to — odezwał się Okolicz — są faramuszki. Wolałbym, żeby nasza stypa była mniej ponura. Mam w sobie mało poczucia tragizmu nawet wobec największych smutków. Płaczę tylko w teatrze na melodramatach, gdzie syn z matką czy też ojciec z córką nagle, po 50 latach, spotykają się na dnie morza albo w czasie trzęsienia ziemi. Po za tem świat traktuję jako farsę. Co się tyczy śmierci Stefana, to uważam, że jako efekt, mający oddziałać na kobietę, samobójstwo jest figlem chybionym. Czasem się zdarza, że kobiety wprost kłamią o jakichś samobójstwach, które rzekomo gdzieś ktoś kiedyś dla nich popełnił. Widocznie sprawia im przyjemność to przeświadczenie, że jednak ktoś dla nich pozbawił się życia. Właśnie miałem takie zdarzenie, które wam opowiem, ale przedtem musimy zakończyć wieczerzę i zabrać się do czarnej kawy.
Pan Wincenty to wychodził z naszego pokoju dla nadzoru swego zakładu, to znów przychodził do nas, by posłuchać rozmowy, która go nadzwyczaj interesowała. Do współki z Okoliczem zaczął rozlewać w kieliszki stare i roztkliwiające wino burgundzkie, które zamykało wety. Właśnie zaś wniesiono maszynkę do czarnej kawy i różnobarwne likiery. Cała nasza kompania, z powagą należytą, sączyła szlachetne wino.
Chwilowo panowało milczenie. Jedni spoglądali na drugich, jakby oczekując jakichś nowych szczegółów i wyjaśnień sprawy. Ta ogólna dotychczasowa rozmowa, ten nieosobisty chór jednorodny urwał się naraz. Niektórzy, jak doktór, mecenas Ugronowicz, profesor Tarło, przemawiali mało. Najczęściej słychać było głos Karola, Nawary, Dantyszka, Fredzia, Stycznia. Nirwid milczał bezwzględnie, a i Janek Kowalski mówił niewiele. Okolicz zajmował się głównie samą ucztą, jako marszałek dworu.
Okolicz, jak wspomnieliśmy, był to niegdyś zamożny obywatel, który w prędkim czasie zmarnował wielką fortunę i od kilku lat błądził po świecie w nowej sytuacyi zupełnie gołego człowieka. Przez jakiś czas był niby zbity z tropu, ale niedługo odzyskał humor. Miał nawet zamiar żenić się bogato, ale coś w nim budziło wstręt do tego rodzaju trafiki. Przypadkowo został agentem ubezpieczeń, które to stanowisko traktował z absolutną ironią, ale dzięki jowialnej swadzie, robił niezłe interesa w dziedzinie tego, jak nazywał, „szantażu“ — i żył jako tako w oczekiwaniu rozmaitych spadków po ciotkach i wujach. Nie był bez wykształcenia, wiele podróżował i miał, jak to powiada Szekspir, oczy pełne skarbów, ale kieszenie puste.
Okolicz sam podpalił spirytus pod wielką maszynką do kawy i, patrząc w błękitny ogień, płonący pod złotoczerwonym kociołkiem — zaczął swe opowiadanie:





  1. Przed Heleną kobieta była nieraz najokropniejszą przyczyną wojny.
  2. Niema szczęścia poza prawem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.