Spowiedź królowej/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Spowiedź królowej
Podtytuł Królowie na wygnaniu
Wydawca "Rój"
Data wyd. 1928
Druk „Grafika“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Rois en exil
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
J. Tom Levis, agent cudzoziemców.

Ze wszystkich jaskiń paryskich, ze wszystkich pieczar Ali-Baby, które tworzą, miny i kontrminy wielkiego miasta, agencja Levisa jest najbardziej szczególna i najciekawiej zorganizowana.
Znana jest wszystkim, przynajmniej z zewnątrz. Mieści się przy ulicy Royale, na rogu przedmieścia Saint-Honore, na drodze pojazdów udających się do Lasku i powracających zeń, tak że ani jednemu z nich nie udaje się ominąć zaczepnej reklamy bogatego parteru o wysokich z jednej sztuki oknach, na których barwią się jaskrawo herby ważniejszych państw europejskich: orły, lamparty, jednorożce — cały zwierzyniec heraldyki. W każdym punkcie tej ulicy, szerokiej niby bulwar, agencja Levisa przyciąga na odległość trzydziestu metrów spojrzenia najmniej ciekawych. Każdy zapytuje: „Cóż to tam sprzedają?“ Należałoby raczej powiedzieć: „Czego tam nie sprzedają?“ Rzeczywiście, na szybach widnieją pięknie złocone napisy: „Wina, likiery, artykuły spożywcze, pale-ale, kimmel, kawior“, albo też: „Meble starożytne i nowoczesne, gobeliny, dywany smyrneńskie i perskie“; a dalej: „Płótna mistrzów, marmury i terakoty, cenna broń, medale, rynsztunki“; w innem miejscu: „Wymiana, dyskonto, waluty zagraniczne“; to znów: „Bibljoleka powszechna, pisma wszystkich krajów we wszystkich językach“; obok zaś: „Sprzedaże i lokaty, polowania, plaże, wilegjatury“; a wreszcie: „Informacje, dyskrecja, pośpiech“.
To mrowisko napisów i świetnych herbów przesłania w szczególny sposób okna, nie dozwalając dobrze rozeznać umieszczonych tam przedmiotów. Dostrzec można ledwie jakieś butelki dziwnych kształtów i barw, rzeźbione krzesła, obrazy, futra, a na tackach — rozwinięty rulon piastrów i paczki banknotów, Lecz obszerne podziemia agencji, zaopatrzone w okratowane na poziomie trotuaru okienka, stanowią solidny i poważny fundament nieco krzyczącego magazynu, czyniąc wrażenie bogatych sklepów Londynu połączonych z szykiem witryny z bulwaru Madeleine. Pod ziemią mieści się różnorodne bogactwo: uszeregowane baryłki, bele materjałów, masy skrzyń, kufrów, puszek konserw, wnętrza pełne, imponujące, rzekłbyś, luki statków, gotowych do odjazdu, w których wzrok pogrąża się i ginie.
Sieć, tak przygotowana i dobrze pośród odmętu paryskiego zastawiona, chwyta w przelocie mnóstwo ryb, większych i mniejszych, nawet płotkę sekwańską, najzwinniejszą ze wszystkich, — i około godziny trzeciej po południu niewód jest zawsze pełny.
Przy drzwiach oszklonych, wysokich i zakończonych u góry szeroką rzeźbą w drzewie, niby wejście do magazynu mód i nowości, stoi „strzelec“ w galonowanej kurtce; widząc nadchodzących klijentów naciska klamkę, a w razie potrzeby otwiera parasol nad klijentami, wychodzącemi z pojazdu. Wewnątrz — ogromna sala, poprzecinana balaskami i okratowanemi okienkami, dzieli się na mnóstwo wydziałów, „boksów“, ciągnących się z obu stron wgłąb. Oślepiającem światłem lśnią woskowane posadzki, boazerje, poprawnie surduty i fryzowane głowy urzędników, eleganckich, o pięknym wyglądzie, lecz cudzoziemskich rysach i akcencie. Widać tam oliwkowe twarze, spiczaste czaszki, wąskie ramiona Azjatów, okrągłe zarosty amerykańskie i jasnobłękitne oczy, czerwone karnacje niemieckie, a kupujący, w jakiembądź zwróci się narzeczu, pewny jest, że będzie obsłużony, gdyż w agencji mówią wszystkiemu językami, z wyjątkiem rosyjskiego, zbędnego, gdyż Rosjanie używają wszystkich języków, prócz swojego. Tłum przesuwa się przed okienkami, lub zasiada na lekkich krzesłach; wszyscy — panowie i panie — w strojach podróżnych, tworząc mieszaninę barankowych czapek i szkockich beretów, długich woalów i nieprzemakalnych płaszczów, kraciastych haweloków, noszonych przez gości płci obojga, oraz port-pledów, skórzanych torb, przewieszonych przez ramię. Istna publiczność poczekalń kolejowych, co gestykuluje, głośno rozprawia, nie krępując się, — pełna aplombu ludzi na obczyźnie, — czyniąc gwar wielojęzyczny, skłócony i barwny, przypominający magazyny z ptactwem na quai de Gevre. Jednocześnie strzelają korki pale-ale, stosy złota rozsypują się na drewnianych ladach. Rozlega się bezustanne dzwonienie, gwizdki, szelest brystolu rozwijanych planów architektonicznych, dźwięk: pasaży próbujących fortepianu, albo też okrzyki plemienia Samojedów przed olbrzymim rysunkiem węglem.
Z jednego wydziału do drugiego urzędnicy podają sobie informacje, cyfry, nazwisko osoby i nazwę ulicy, zaaferowani, uśmiechnięci; i nagle stają się majestatyczni, lodowaci, obojętni, oderwani poprostu od spraw ziemskiej planety, ilekroć jakiś nieszczęśliwiec, zagubiony i odsyłany od jednego okienka do drugiego, nachyla się, aby zakomunikować szeptem coś, co napełnia ich zdumieniem. Niekiedy klijent, zmęczony spojrzeniami, jakiemi oglądają go niby egzotyczne zwierzę lub aerolit, chce się widzieć osobiście z J. Tomem Levisem, który będzie, niewątpliwie, wiedział o co chodzi. Wówczas odpowiadają mu z uśmiechem wyższości, że J. Tom Levis jest zajęty... że J. Tom Levis przyjmuje klijentów!... I to — zajęty nie jakiemiś drobnostkami, jak pańska, i z klijentelą nie-podrzędną w rodzaju pana, mój łaskawco... O, proszę tylko spojrzeć wgłąb. Właśnie otwierają, się jakieś drzwi. Zjawia się na jedną chwilę J. Tom Levis, bardziej majestatyczny, niż cały personel, razem wzięty, majestatyczny dzięki okrągłości brzuszka, czaszce gładkiej i lśniącej, jak posadzka agencji, dzięki pochyleniu główki i spojrzeniu despotycznemu, gestowi krótkiego ramienia oraz uroczystej powadze, z jaką zapytuje, bardzo głośno, wybitnie cudzoziemskim akcentem, czy wykonano „zamówienie Jego Królewskiej Wysokości Księcia Walji“. A tymczasem drugą ręką ściska klamkę hermetycznie zamkniętych drzwi, dając do zrozumienia, że dostojnej osobistości, z którą tam konferuje, nie można pod żadnym pozorem przeszkadzać.
Rzecz oczywista, że Księcia Walji agencja nigdy nie oglądała, tak jak nie ma od niego żadnego zamówienia. Ale można sobie wyobrazić, jakie wrażenie czyni ten tytuł na tłumie znajdującym się w magazynie i na samotnym w gabinecie klijencie, do którego Tom rzekł wychodząc: „Przepraszam... jedna chwileczka... muszę o coś zapytać“.
Wróble na dachu! Za drzwiami, w gabinecie niema księcia Walji, jak niema kimmelu czy też raki w dziwacznych butelkach na wystawie, albo piwa angielskiego lub wiedeńskiego w baryłkach pod magazynem, — podobnie jak nie przewożą towarów furgony o inicjałach J. T. L., herbowne, lakierowane i złocone, pędzące galopem, — tem szybszym, iż są puste, — przez piękne dzielnice Paryża, — ruchoma i hałaśliwa reklama, zbijająca bruki z tą szaloną energją, jaka cechuje ludzi i zwierzęta z agencji Toma Levisa. Gdyby jakiś mizerak, upojony tem złotem z wystawy, rozbił uderzeniem pięści szybę i skrwawioną ręką sięgnął łapczywie ku tacom, — wyciągnie garść żetonów; jeżeli chwyci wielki plik banknotów, będzie miał bilet dwudziestopięciofrankowy, a pod spodem — papier. Nic niema w witrynach, nic w podziemiach, nic zgoła... Ale wszak jacyś Anglicy próbowali porto? Jakiś bojar zmieniał ruble na obcą walutę, a pewna Greczynka kupowała bronzową statuetkę?... O, nic nad to prostszego. Angielskie piwo pochodzi z sąsiedniej tawerny; złoto od wekslarza z bulwaru, a bibelot wzięto w sklepie przy ulicy Czwartego Września. Takie zlecenia załatwiają szybko dwaj, trzej urzędnicy, oczekujący w podziemiach na rozkazy, jakie nadchodzą zgóry. Wyszedłszy przez podwórze sąsiedniego domu, wracają po kilku minutach, wynurzając się z krętych schodów o cyzelowanej poręczy z kryształową kulą, łączących obydwa piętra. Oto jest żądany przedmiot, gwarantowanej dobroci, w opakowaniu J. T. L. Ale niech się książę nie krępuje, jeżeli rzecz się nie podoba, można ją zmienić. Piwnice agencji są obficie zaopatrzone. Nieco tu drożej niż gdzieindziej, ledwie dwa lub trzy razy; lecz czyż to nie lepsze od biegania po sklepach, gdzie nikt nic nie rozumie, pomimo obietnicy szyldu „englich spoken“ lub „man spricht deutsch“, — po tych magazynach na bulwarach, gdzie cudzoziemiec, wprowadzony w błąd, znajduje jeno resztki, braki, odpadki Paryża, artykuły deficytowe, przedmioty „niemodne“, zawartość wystaw z ubiegłego roku, wyblakłą bardziej jeszcze wskutek swej daty, niż od słońca i kurzu witryny. Tak, cudzoziemiec nie chce już znać kramarza paryskiego, to usłużnego i drwiącego, to lekceważącego i sztywnego. Dość ma już tego okrutnego zdzierstwa, i to nietylko ze strony sklepikarza, ale też i hotelu, w którym mieszka, restauracji, gdzie jada, fiakra ulicznego i przekupnia biletów do teatrów, pełnych nudy. A w firmie Levis, tej zadziwiającej agencji, gdzie ma się wszystko, czego dusza zapragnie, klijent jest przynajmniej pewny, że go nie oszukują, gdyż J. Tom Levis to — Anglik, a lojalność handlowa Anglików znają dobrze na obu półkulach.
Angielskość J. Toma Levisa, nad którą niemasz wyższej, zaczyna się od kwadratowych nosów jego trzewików kwakra, kończy zaś na długim surducie, zakrywającymi spodnie w zielone kraty, i — stożkowatym kapeluszu o wąskiem rondzie, z pod którego wynika twarz okrąglutka, czerwona i dobroduszna. Lojalność Albionu bije z tego oblicza o cerze karmionej befsztykami, z ust od ucha do ucha, z jasnego jedwabiu nierównych faworytów, które właściciel w chwilach zamyślenia przygryza zawsze z jednej strony; odgaduje się ją z ręki krótkiej, o palcach pokrytych piegami i pierścieniami. Pełne lojalności wydaje się też spojrzenie z pod szerokich szkieł okularów w cienkiej oprawie złotej, tak lojalne, że gdy J. Tomowi Levisowi wypadnie skłamać — najlepsi podlegają temu, — wówczas źrenice jego zaczynają pod wpływem szczególnego tiku nerwowego drgać szybko, niby maleńkie kółka.
Fizjognomję anglikańską J. Toma Levisa uzupełnia wybornie jego cab; pierwszy w tym rodzaju pojazd, oglądany w Paryżu, naturalna łupina tej oryginalnej istoty. Gdy zdarzy się jakaś sprawa bardziej skomplikowana, jakiś moment szczególnie kłopotliwy, jak to bywa w interesach, Tom mówi — „Biorę cab“, i jest pewny, że znajdzie wyjście z sytuacji. Kombinuje, waży, komentuje, podczas, gdy paryżanie widzą w pędzącem pudle, przezroczystem, niskiem i na kółkach, sylwetkę zamyślonego człowieka, gryzącego energicznie jeden z faworytów. W cabie obmyślił właśnie swoje najpiękniejsze posunięcia z ostatnich miesięcy cesarstwa. Ach, dobre były to czasy! Paryż roił się od cudzoziemców, od fortun egzotycznych, nieprzelotnych, lecz osiadłych, żądnych dobrego jadła i za*bawy. Był bej turecki Hussein, i egipski basza Mehemet, dwa słynne fezy, i księżna Verkatsheff, garściami rzucająca skarby gór uralskich przez czternaście okien pierwszego piętra przy bulwarze Malesherbes, i Amerykanin Bergson, którego olbrzymie dochody ze źródeł naftowych ginęły schłonięte przez Paryż. I całe masy nababów, wszystkich kolorów, żółtych, brunatnych, czerwonych, olśniewających swym blaskiem teatry i miejsca schadzek. A górowała jedna tylko myśl: byle prędzej wydawać i używać, jak gdyby przewidywali, że należy do dna wyczerpać ten wielki rezerwoar przyjemności, zanim nastąpi straszliwy wybuch, co zerwie dachy i rozniesie go w strzępy.
A J. Tom Levis był w tych rozrywkach niezbędym pośrednikiem: nie zmieniono ani jednego ludwika, któregoby on uprzednio nie oberznął; a do klijenteli cudzoziemskiej połączyło się jeszcze kilku ówczesnych viveurów paryskich, amatorów rzadkiej zwierzyny, kłusowników w strzeżonych ostępach, którzy zwracali się do przyjaciela Toma, jako do agenta najbardziej sprytnego i zręcznego, bowiem poza jego barbarzyńską francuszczyzną i ciężką wymową tajemnice ich były — jak się zdawało — bardziej bezpieczne. Pieczęć J. T. L, spoczęła na wszystkich skandalicznych historjach z końca cesarstwu. W imieniu J. T. Levisa rezerwowano zawsze lożę numer dziewiąty w Operze Komicznej, gdzie baronowa Mils co wieczór słuchała przez godzinę swego tenora, unosząc, po kawatynie, jego chustkę, pełną blanszu peruzyjskiego. W imieniu J. T. Levisa został wynajęty pałacyk dla jednej i tej samej kobiety przez dwóch braci Sismondo, — jeden nie wiedział o drugim, — wspólników, — bankierów, nie mogących wyjść jednocześnie z biura, ówczesne księgi agencji były to piękne powieści w paru wierszach;
Dom o dwóch wejściach na drodze do Saint-Cloud. — Wynajem, urządzenie, odszkodowanie dla lokatora..., tyle to“.
A pod spodem:
Prowizja dla generała..., tyle to“.
Posiadłość wiejska w Petit-Valtin pod Plombieres. — Ogród, remiza, dwa wejścia, odszkodowanie dla lokatora..., tyle to“.
I zawsze: „Prowizja dla generała...“ Duże miejsce zajmuje ten generał w rachunkach agencji!
Jeżeli Tom zbogacił się w owym czasie, to niemało też wydawał, nie na grę, konie lub kobiety, lecz dla zaspokojenia swych kaprysów dzikusa i dziecka, najszaleńszej, jaka może istnieć, wyobraźni, nie czyniącej przedziału między rzeczywistością i marzeniem. To zapragnął mieć w swej posiadłości w Courbevoie aleję akacjową, a że drzewa rosną powoli, więc w ciągu tygodnia można było widzieć, jak przez wzgórki nadsekwańskie, nagie w tych stronach i poczerniałe od dymu fabryk, ciągnęły wielkie wozy, dźwigając akacje, których zielone kity chwiały się w takt kół i rzucały na wodę drżące cienie. Ta posiadłość przedmiejska, gdzie J, Tom Levis, wzorem wielkich kupców londyńskich, mieszkał przez cały rok, zrazu niby pakamera, — parter i strychy, — stała się dlań źródłem straszliwych wydatków. W miarę prosperowania i rozwoju interesów, rozszerzał ją w odpowiednim stopniu, i został stopniowo, w drodze dokupowania, posiadaczem parku z przyległościami, terenów ornych i zarośli, dziwacznej mieszaniny, która ujawniała jego smak, ambicje i ekscentryczność angielską, zniekształconą i pokurczoną wskutek mieszczańskich pomysłów i nieudatnych prób artystycznych. Do zwykłego domu, o widocznie nadbudowanych piętrach, przyłączono włoski taras z marmurową balustradą, a z boków dwie wieże gotyckie; kryty most łączył tę budowlę z inną, wzorowaną na willi szwajcarskiej z półbalkonami, obrośniętemi pnączami powoju. Wszystko to było pokryte stiukiem lub ceglastą barwą, pełne aż do zbytku wieżyczek, blanków, chorągiewek, krat; w parku zaś wynikały kioski, belwedery, szklarnie i sadzawki, oraz ciemna masa ogromnego rezerwoaru, doprowadzającego wodę do młyna, z którego dochodził przy najlżejszym wietrze bezustanny chrzęst.
Na niewielkiej przestrzeni, jaką przebywają pociągi obwodowe przedmieść paryskich, przewija się przed szybą okna niejedna willa cudaczna, niby wizja fantastyczna wysilony koszmar mózgu kramarskiego, brykającego na wolności. Żadna jednak nie wytrzymuje porównania z szaleństwem Toma Levisa, jeżeli nie liczyć willi jego sąsiada Sprichta, wielkiego Sprichta, słynnego krawca damskiego. Ta wyniosła osobistość przebywa w Paryżu również tylko dla interesów w ciągu trzech godzin popołudniowych, kiedy to udziela porad elegancji w swych wielkich zakładach na bulwarach, poczem wraca natychmiast do Courbevoie. Tajemnica tego przymusowego wygnania tkwi w fakcie, że drogi Spricht, dear wszystkich pań, choć posiada w szufladach, pośród cudownych próbek swych wyrobów ljońskich, wzory ścisłego pisma najzręczniejszych rączek paryskich, musiał jednak poprzestać na tej intymnej korespondencji i nie bywa przyjmowany w żadnym z domów, które ubiera; z drugiej zaś strony miłe te stosunki popsuły mu wszelki przyjazny kontakt ze światem kupieckim, do którego należy. Wskutek tego prowadzi życie odosobnione, okrążony jeno, jak wszyscy parwenjusze, chmarą biednych krewnych, których podejmuje po królewsku. Jedyną jego rozrywkę, niezbędne dopełnienie tego żywota emerytowanego kata, stanowi sąsiedztwo i rywalizacja z Tomem Levisem, nienawiść i pogarda, jaką sobie wzajem poprzysięgli, sami nie wiedząc zresztą dlaczego, co właśnie uniemożliwia wszelkie pojednanie.
Gdy Spricht wznosi wieżyczkę, — Spricht jest Niemcem, lubi romantyczność, zamczyska, parowy, ruiny, lubuje się w średniowieczyźnie, — J. T. Levis buduje zaraz werandę. Kiedy Tom burzy jakiś mur, Spricht wycina wszystkie żywopłoty. Tu należy wspomnieć dzieje pewnego pawilonu, wzniesionego przez Toma, na linji, zamykającej Sprichtowi widok ku Saint-Cloud. Krawiec podniósł wówczas galeryjkę swego gołębnika. Tamten odpowiedział nowem piętrem. Spricht nie uznał się za pobitego, i obie budowle wznosiły się w dalszym ciągu z wielkim nakładem materjałów i pracy, aż którejś nocy pod naporem wiatru runęły z łatwością, zważywszy kruchość konstrukcyj. Powróciwszy z podróży do Italji, Spricht przywiózł z Wenecji gondolę, prawdziwą gondolę, którą umieścił w maleńskim porcie u stóp swej posiadłości. W tydzień później zjawił się na przystani Toma Levisa śliczny jacht, na żagle i motor, poruszając odbite w wodzie dachy, wieżyczki i blanki willi.
Kontynuowanie takiego trybu wymagałoby długotrwałego istnienia cesarstwa, a tymczasem zbliżała się jego ostatnia godzina. Wojna, oblężenie, wyjazd cudzoziemców przyniosły obu przemysłowcom prawdziwą ruinę, szczególnie T. Levisowi, którego posiadłość uległa zniszczeniu, podczas gdy Sprichta — ocalała. Lecz po zawarciu pokoju walka rozgorzała nanowo między rywalami, tym razem prowadzona nierównemi środkami, gdyż wielki krawiec odzyskał całkowicie swoją klijentelę, a biedny Tom czekał daremnie na swoją. Artykuł: „Informacje — dyskrecja, pośpiech“ nie przynosił nic lub prawie nic; tajemniczy generał nie pobierał już potajemnych gratyfikacyj w biurach agencji. Każdy inny na miejscu Levisa dałby już spokój; ale ten uparty człowiek miał niepohamowane nawyki do wydatków, i coś przeszkadzało rękom jego zamknąć się. A przytem istnieli obok Sprichtowie, pełni ponurości od czasu tragicznych wydarzeń, przepowiadając rychły koniec świata. W głębi parku wznieśli budowlę z ruin ratusza miejskiego, poczerniałych od ognia, i w niedzielę wieczór przy świetle ogni bengalskich, cała rodzina głośno biadała dokoła tego budynku. Widok był złowieszczy. J. Tom Levis, przeciwnie, został republikaninem z nienawiści do rywala, czcił odrodzoną Francję, zorganizował festyny, regaty, wieńczenie zwycięzców, i któregoś dnia w lecie, — uniesiony zbytkiem radości — sprowadził z Pól Elizejskich muzykę, przybyłą do Courbevoie na jachcie, i wśród rozwiniętych żagli grającą na wodzie.
Talu tryb życia powiększał długi, lecz Anglik nie trapił się tem. Nikt, tak jak on, nie potrafił dezorjentować wierzycieli zuchwalstwem i bezwstydną pewnością siebie. Nikt — nawet urzędnicy jego agencji, tak przecież wytresowani, — nie posiadał tej umiejętności przeglądania rachunków z szczególną ciekawością, niby palimpsestów, oraz rzucania ich z wyrazem wyższości do szuflad; nikt podobnie jemu nie umiał tak działać, by zyskać na czasie. Na to właśnie liczył Tom Levis w poszukiwaniu jakiejś korzystnej afery, którą nazywa — „wielkiem posunięciem“ w obrazowym żargonie cyganerji finansowej. Lecz daremnie przemierzał gorączkowo Paryż, pilnie wypatrując i ostrząc zęby, tropiąc spodziewaną zdobycz: mijały lata, a wielkie posunięcie nie nadchodziło.
Pewnego popołudnia, gdy w agencji roiło się od publiczności, do głównego okienka zbliżył się, pytając o Toma Levisa, wysoki i młody człowiek, o wygladzie wyniosłym i znudzonym, drwiącem spojrzeniu i cienkim wąsie na twarzy bladej i nabrzmiałej, lecz ładnej. Urzędnik zwiedziony rycerskiem obejściem, podkreślającem żądanie, pomyślał, że ma przed sobą wierzyciela, i zamierzał już przybrać co najpogardliwszy wyraz twarzy, gdy przybyły głosem ostrym, o brzmieniu nosowem, wysoce impertynenckiem, oświadczył tej nadętej figurze, aby natychmiast powiadomiono właściciela, że król Ilirji chce się z nim rozmówić „Wasza Królewska Mości...“ Z odruchem ciekawości poruszył się kosmopolityczny tłum w kierunku bohatera Raguzy. Ze wszystkich boksów wysypał się pociesznie rój urzędników, chcąc towarzyszyć Jego Wysokości i wprowadzić go do Toma Levisa, który niechybnie zaraz nadejdzie.
Po raz pierwszy Chrystian zjawił się w agencji, gdyż dotychczas stary książę de Rosen załatwiał wszystkie sprawy maleńkiego dworu. Lecz dzisiaj chodziło o rzecz tak ściśle prywatną i delikatną, że król nie śmiałby jej poruczyć nawet dyskrecji swego adjutanta... Należało wynająć willę dla pewnej cyrkówki, następczyni Amy Férat, — pomieszczenia umeblowane, ze służbą i stajnią, w miejscu dogodnem i — natychmiast. Jadna z tych sztuk, do których była zdolna tylko agencja Levisa.
Salon, w którym wypadło mu czekać, zawierał dwa duże fotele, kryte skórą, wąski piecyk gazowy, którego reflektor promieniował ciepło jakby z sąsiedniego pokoju, niewielki gierydon; na nim — niebieska serweta i almanach Bottina. Połowę pokoju zajmowały wysokie kratki, zadrapowane również niebieską materją, odgradzające wygodnie umieszczone biurko, na którem znajdowała się otwarta księga główna, o stalowych na brzegach okuciach, a obok linje, skrobaczki, wycieraczki, długa półka, pełna jednakowej wielkości ksiąg, — ksiąg agencji, — zwróconych naprzód zielonemi grzbietami, niby żołnierze pruscy na paradzie. Ład, panujący w tym skupionym zakątku, świeżość wypełniających go przedmiotów, przynosiły zaszczyt sędziwemu kasjerowi, w tej chwili nieobecnemu, którego skrzętna egzystencja tu zapewne przemijała.
Król wciąż czekał, wyciągnąwszy się w fotelu i wytknąwszy nos z futrzanego kołnierza, gdy nagle poza kratą zaskrzypiało lekko i żwawo pióro, choć nikt, zda się, nie otwierał oszklonych drzwi, prowadzących do magazynu, i zasłoniętych wielką portjerą algierską z otworami, niby kurtyna teatralna. Ktoś siedział przy biurku, lecz nie był to stary księgowy o siwej głowie wilka, do którego ta wnęka najbardziej pasowała, lecz czarująca osóbka, najmilsza z istot, jakie kiedykolwiek wertowały księgi handlowe. Zauważywszy zdumiony gest Chrystjana, odwróciła się, ogarniając go pełnem słodyczy, powłóczystem spojrzeniem, w którego kącikach zabłysły iskierki. Ten wzrok rozświetlił cały pokój, który jednocześnie wypełniła czarująca melodja głosu wzruszonego, niemal drżącego, co szeptał: „Mąż mój długo daje na siebie czekać Waszej Królewskiej Mości“.
Tom Levis, jej mąż!... Mąż tej istoty o profilu delikatnym i bladym, pełnej wdzięku niby posążki Tanagry... Jakto, była sama tu, w tej klatce, wertując grube księgi, których białość odbijała się na jej cerze matowej, i drobnemi paluszkami z trudem przerzucając karty? I to w słoneczny dzień lutowy, kiedy na bulwarach skrzą się uśmiechy i wdzięki spacerujących kobiet! Zbliżywszy się do niej, rzekł jakiś banalny madrygał, w którym znalazły wyraz różnorodne wrażenia, lecz mówił z trudem, bowiem serce biło mu gwałtownie w piersi, rozpalonej tak gwałtowną i nieokiełzaną żądzą, jakiej dotąd nie doświadczyło jeszcze to duże dziecko, pieszczone i znudzone. Ten typ kobiety między dwudziestym piątym a trzydziestym rokiem życia był dlań absolutną nowością, obcy zarówno niesfornym kędziorom Koletki de Rosen, pewności siebie i szmince bezwstydem podkrążającej oczy Férat, jak i krępującemu go i dostojnie smutnemu majestatowi królowej. Nic z kokieterji, ze śmiałości, dumnej rezerwy, nic z tego, co spotykał w prawdziwym świecie lub w swych stosunkach z renomowanym półświatkiem. Ta piękna osoba, o wyrazie spokojnym i zrównoważonym, włosach pięknych, gładko zaczesanych, najwidoczniej od samego rana na cały dzień, w sukni wełnianej, barwy fijołkowej, mająca w uszach dwa wielkie brylanty — dzięki czemu trudno ją było uważać za skromną urzędniczkę — wydała mu się w tem zaciszu pracy biurowej niby karmelitka za kratą klasztorną, lub odaliska wschodnia, śląca błagalny wzrok poprzez złoconą przegrodę tarasu. A miała właśnie korny lęk niewolnicy o pochylonym profilu, zaś bursztynowe tony karnacji, nazbyt prosta linja brwi, rozchylone usta, nadawały tej paryżance charakter azjatycki. Chrystjan w obliczu niej myślał o bezwłosem ciemieniu i małpim wyglądzie męża. W jakiż to sposób znajdowała się we władzy tego potwora? Czy nie był to występek, krzywdzącą niesprawiedliwość?
A głos łagodny ciągnął powoli, jak gdyby tłumacząc się: „Przykra sprawa... Toma nie widać... Gdyby Wasza Królewska Mość chciał mi powiedzieć, co go sprowadza... Mogłabym może...“
Zaczerwienił się, nieco zażenowany. Nie śmiałby za nic tej kobiecie czystej i tak uprzejmej powierzyć dość ciemnej sprawy, jaką zamyślał. Wówczas jęła nalegać, uśmiechnąwszy się: „O, Wasza Królewska Mość może być spokojny... Ja tu prowadzę książki agencji“.
I powaga jej w firmie była widoczna, gdyż co chwila w otworze, łączącym biuro kasjerki z magazynem, zjawiała się twarz urzędnika, pytającego o najrozmaitsze informacje. „Przyszedł ktoś w sprawie fortepianu pani Karitides... Przysłano z hotelu Bristol...“ Wszystko wiedziała, odpowiadała jedncm słowem, jedną cyfrą, a król, pełen niepokoju, zadawał sobie pytanie, czy ten anioł w atmosferze sklepiku, ta istota eteryczna znała rzeczywiście sprawki i sztuczki Anglika.
— Dziękuję pani, interes, jaki mnie tu sprowadził, nie jest naglący... w każdym razie już nie jest... Plany moje uległy w ciągu tej godziny dużej zmianie...“
Szepcząc te słowa, nachyla się głęboko wzruszony ku kracie, lecz potem wyrzuca siebie śmiałość wobec tej, spokojnie pracującej kobiety, której długie rzęsy muskają stronice księgi, podczas gdy pióro biegnie równo i miarowo. Ach, jakżeby pragnął wyrwać ją z tej oto klatki, unieść daleko w ramionach, otoczyć cichą, kołyszącą pieszczota, jaką się koi małe dzieci. Pokusa staje się tak wielka, że król zmuszony jest odejść, pożegnać się gwałtownie, nie czekając na J. T. Levisa.
Zapadała noc, mglista i zimna. Król, tak zwykle na to wrażliwy, teraz nie zwraca uwagi; odesławszy powóz, poszedł do Grand-Clubu pieszo, szerokiemi ulicami, wiodącemi od Madeleine do placu Vendome, tak podniecony i pełen entuzjazmu, że wgłos z sobą rozmawiał, a przed oczyma, na które zsuwały mu się włosy, skakały płomienie. Niekiedy można otrzeć się na ulicy o takich wyjątkowych szczęśliwców, dążących krokiem lekkim, z podniesioną głową; wydaje się, że bije od nich jakaś fosforescencja, promieniując na przechodniów. Do klubu przybył Chrystjan w świetnym humorze, mimo smutku sal, ciągnących się w amfiladzie, w tej niewyraźnej godzinie zmierzchowej, melancholijnej, gdy gęstnieją cienie w lokalach napoi publicznych, pozbawionych intymności i ciepła mieszkalnego. Zaczynano zapalać światła. Z głębi dochodził łoskot partji bilardu, rozgrywanej bez werwy wśród głuchego huku kul z kości słoniowej, szelestu czytanego dziennika i chrapania jakiegoś gościa, śpiącego na otomanie w dużym salonie. Przybycie króla wyrwało go z bezwładu: odwrócił się, ziewając przeciągle; przeciągając chude ramiona, pytał ponurym głosem:
— Czy bawimy się dziś wieczór?...
Chrystjan wykrzyknął z radością:
— Ach, książę! Jak to dobrze!
Bo książę Axel, popularnie zwany Podkurkiem, zbijając od lat dziesięciu bruki paryskie, wiedział wszystko, co się tu dzieje, zaczynając od tarasu Tortoniego, a kończąc na rynsztoku, i mógł z pewnością udzielić mu potrzebnych informacyj. To też znając jedyny środek, zdolny skłonić Jego Wysokość do mówienia i ożywić ten umysł oziębły, którego dobre wina francuskie — zresztą przez księcia nadużywane — nie zdołały poruszyć, podobnie, jak ferment winogronowy nie podbije, niby balonu, ciężkiej kadzi, opasanej obręczą, Chrystjan zażądał szybko kart. Jak dowcip bohaterek moljerowskich tkwi w wachlarzu, trzymanym przez nie w ręce, tak i w księcia Axela wstępowało życie, gdy brał do ręki „karcięta“. Upadły król i popadły w niełaskę następca, dwie znakomitości klubowe, rozpoczęły przed obiadem partję bezika chińskiego, najdurniejszą w świecie grę, która nie męczy umysłu i pozwala najbardziej niezręcznemu graczowi przegrać zgoła bez wysiłku olbrzymie sumy.
— To Levis jest żonaty? — zapytał niedbale Chrystjan, przecinając karty. Tamten popatrzył nań martwym wzrokiem.
— Nie wiedzieliście?
— Nie... Cóż to za kobieta?
— Sefora Leemans... znakomitość...
Król zadrżał na dźwięk tego imienia:
— Czy jest Żydówką?
— Prawdopodobnie.
Przez chwilę panowało milczenie. Widocznie silne musiało być wrażenie, uczynione przez Seforę, jej owalną i matową twarz odaliski, błyszczące źrenice, gładkie włosy uwodzicielskie, skoro zwyciężało przesądy i trwało w mózgu Słowianina i katolika, od dziecka osaczonym przez szatańskie rozboje i wykroczenia żydów — cyganów z jego kraju. Pytał dalej. Na nieszczęście książę przegrywał, i pochłonięty grą, mruczał w swą długą i żółtą brodę:
— Ależ ja brnę... Brnę...
Niepodobna było wydobyć zeń coś więcej.
— No!... Otóż i Wattelet... Chodź tu, Wattelet... — zwrócił się król do wysokiego mężczyzny, który właśnie wszedł, żywo i hałaśliwie, niby wesoły psiak.
Wattelet, malarz Grand — Clubu i high-life’u, o twarzy dość pięknej zdaleka, lecz rysach zmęczonych, naznaczonych hulaszczem życiem, był typem nowoczesnego artysty, zgoła niepodobnym do płomiennej tradycji z roku trzydziestego. Poprawnie ubrany i uczesany, bywalec salonów i kulis, zachował z mistrza palety jedynie tylko smukłą sylwetkę nieco niezgrabną w stroju światowca, w umyśle zaś, jak i w mowie tę samą elegancką niedbałość, grymas beztroski i lekki. Zjawiwszy się któregoś dnia w klubie aby dekorować salę jadalną, tak przypadł wszystkim do serca i stał się niezbędny, że został domownikiem, dożywotnim organizatorem rozrywek i festynów nieco monotonnych, wnosząc do miejscowej atmosfery wyskoki fantazji malarskiej i edukacji nabywanej wskroś wszystkich sfer społecznych, „Drogi Wattelet... Kochany Wattelet,..“ Niepodobna było obejść się bez niego, stał się doradcą wszystkich członków klubu, ich żon i kochanek. Rysował na jednej stronie kartonu strój dla księżny de V... na nadchodzący bal w ambasadzie, a na drugiej szkicował powiewną spódniczkę na cielisty trykot dla panny Alzire, pachnącego bawidełka księcia. W czwartki pracownia jego otwierała się naoścież dla tych wszystkich dostojnych klijentów, szczęśliwych z wolności niekrępującej tego domu, pełnego fantazji i ruchu, barw łagodnych sączących się z dywanów, bibelotów, mebli lakowych i płócien artysty, — sztuki, podobnej do niego, eleganckiej lecz odrobinę szelmowskiej, — z portretów kobiecych, które wykonywał przeważnie z myślą nawskroś paryską pofiglowania, zmieniając karnację, rozwichrzając włosy. Było to malarstwo na temat kosztownych szmatek, pełnych fałd, buf, i trenów, o którem mawiał Spricht z lekceważącą protekcjonalnością kupca-dorobkiewicza wobec malarza na dorobku: „Tylko ta szelma potrafi malować kobiety, które ja ubieram“.
Usłyszawszy, o co chodzi, Wattelet zaśmiał się:
— Wasza Królewska Mości, toż to mała Sefora!
— Znasz ją?
— Na wylot.
— A więc...
I gdy dwaj książęta ciągnęli grę, malarz, wielce dumny z intymności, do jakiej go dopuszczono, siadłszy okrakiem na krześle, przybierał pozy, kaszlał i głosem znawcy, objaśniającego obraz w budzie jarmarcznej, zaczął:
— Sefora Leemans, urodziła się w Paryżu w roku tysiąc osiemset czterdziestym piątym, szóstym albo siódmym... w rodzinie handlarza starożytności z ulicy Eginharda, w Marais... plugawa uliczka, pełna pleśni, między pasażem Charlemagne i kościołem św. Pawła, serce ghetta... Któregoś dnia, wracając z Saint-Mandé, Wasza Królewska Mość powinien zboczyć w ten labirynt ulic... Tam można obejrzeć szczególny Paryż... domy, twarze, mieszanina Alzatczyków i Hebrajczyków, sklepiki, jaskinie szmaciane, gdzie leżą stosy gałganów przed każdemi drzwiami, a staruchy o nosach haczykowatych przebierają je, lub obdzierają stare parasole. Obok psy, robactwo, odory, istne ghetto średniowieczne, mrowiące się w domach z tamtych jeszcze czasów, o żelaznych balkonach i wysokich oknach pociętych prętami... Ojciec Leemans nie jest jednak Żydem. Jest to Belgijczyk z Gandawy, katolik, a mała, choć się nazywa Sefora, jest typem mieszanym, ma oczy i cerę rasową, lecz nie ma nosa nakształt drapieżnego dziobu, przeciwnie — nosek prosty i śliczny. Nie wiem, skąd też go sobie wytrzasnęła, bo ojciec Leemans to — buzia. Swój pierwszy medal w Salonie zdobyłem właśnie za tę buzię... Dobry Boże! Tak, w jednym z kątów tej szpetnej nory przy ulicy Eginharda, stary poczciwiec pokazuje swój portret, sygnowany: Wattelet, i nie jest to wcale najgorszy z moich obrazów. Dzięki temu udało mi się wślizgnąć do budy i smalić cholewki do Sefory. To pewna, że nie ja jeden się paliłem. Przez cały dzień odbywała się istna procesja do magazynu przy ulicy de la Paix. Muszę bowiem rzec Waszej Królewskiej Mości, że ojciec Leemans miał w owym czasie dwa pomieszczenia. Bardzo sprytny, stary zrozumiał, że w dziedzinie bibelotu zaszła zmiana w ciągu ostatnich lat dwudziestu. Romantyczny starożytnik szpetnych dzielnic, według modły Hoffmanna lub nawet Balzaka ustąpił miejsca handlarzowi osobliwości w zbytkowym Paryżu, mającemu witrynę i oświetlenie. Dla siebie zachował Leemans zgniliznę przy ulicy Eginharda, i amatorzy odwiedzali ją w dalszym ciągu. Ale dla publiczności i spacerowiczów, dla Paryża, który bywa i smakuje, tworzył w samym środku ulicy de la Paix wspaniały magazyn starożytności, którego stare złoto, i ciemne srebro dawnych klejnotów, pożółkłe koronki o tonach mumji zaszkodziły świetnym sklepom nowoczesnych jubilerów i złotników, olśniewającym bogactwem na tej samej ulicy. Sefora miała wówczas piętnaście lat, a młodzieńcza i spokojna jej uroda dobrze wyglądała w ramach tej starzyzny, A tak była zmyślna, tak zręczna w tej branży, jak ojciec, i podobną jak ona miała pewność oka w ocenie wartości bibelotów. Niemało przychodziło tam amatorów wprost dla przyjemności muśnięcia jej palców i lśniącego jedwabiu włosów, gdy nachylali się razem nad tą samą witryną. Matka nie była sroga: staruszka o podkrążonych tak silnie oczach, iż zdawało się nosiła okulary, zawsze tkwiła nosem w jakiejś gipiurze lub starych kawałkach dywanów, i zgoła nie zajmowała się córką... I miała rację! Sefora była to osoba poważna, której nic nie mogło zwrócić z drogi.
— Doprawdy? — rzekł król, jak się zdawało, zachwycony.
— Wasza Królewska Mość może sam osądzić. Matka Leemans spała w magazynie. Córka wracała około godziny dziesiątej do domu, ażeby stary nie był sam. Otóż ta zachwycająca istota, której słynną piękność opiewały wszystkie dzienniki, która mogłaby jednem skinieniem głowy wywołać z pod ziemi karocę niby Kopciuszek, szła co wieczór na przystanek omnibusów Madeleine i wracała wprost do sowiego gniazda ojcowskiego. Zrana, ponieważ omnibusy jeszcze nie kursowały, dążyła pieszo bez względu na pogodę w czarnej sukni pod nieprzemakalnym płaszczem, i można zaręczyć, że w tym tłumie dziewcząt, co śpieszą do magazynów ulicą Rivoli-Saint-Antoine, wśród bladych lub roześmianych twarzyczek, świeżych pyszczków eskortowanych przez kawalerów, ani jedna nie mogła iść z nią w paragon.
— O której godzinie — wyjście? mruknął książę następca, mocno rozpalony.
Lecz Chrystjan przerwał niecierpliwie:
— Trzeba mu dać skończyć... I cóż?
— Otóż, Wasza Królewska Mości, udało mi się bywać w domu mojego anioła i zacząłem powoli działać... W niedzielę organizowano loteryjkę familijną wraz z kilkoma handlarzami z pasażu Charlemagne... Zacne towarzystwo! Wracałem do domu z pchłami. Ale siadałem obok Sefory, manewrując pod stołem kolanem, a ona spoglądała na mnie wzrokiem tak anielskim i czystym, że byłem gotów wierzyć w nieświadomość i niewinność prawdziwej cnoty.... Otóż pewnego dnia, przybywszy na ulicę Eginharda, znajduję sklepik skotłowany: matka we łzach, ojciec wściekły, manipuluje koło starego muszkietu, którego chciał użyć przeciwko nędznikowi... Córeczka uciekła z baronem Sala, jednym z najbogatszych klijentów ojca Leemansa, który — dowiedziałem się o tem później, — sam przehandlował córkę, niby jakiś starożytny okaz... W ciągu dwóch czy trzech lat Sefora ukrywała swe szczęście miłosne z tym siedemdziesięcioletnim starcem w Szwajcarji, Szkocji, nad blękitnemi jeziorami. Potem dowiaduję się pewnego pięknego dnia, że wróciła i mi „family hotel“ na samym końcu avenure d’Antin. Biegnę. Odnajduję swoją dawną miłość, wciąż zachwycającą i pogodną, prezydującą przy dziwacznym table d‘hote, złożonym z Brazylijczyków, Anglików, kokot. Połowa gości zajadała jeszcze sałatę, a druga już zakładała róg obrusa, żeby grać w bakarata. Tam poznała J. Toma Levisa, który zgoła nie był piękny, i prócz tego bez solda. Czego jej zadał? Tajemnica. Ale rzeczą pewną jest, że sprzedała dla niego swój pensjonat, wyszła zamąż, pomagając założyć agencję, która z początku miała powodzenie, a teraz podupadła. Wskutek tego Sefora, nigdzie nie oglądana, bowiem niby w zamknięciu, mieszkała w dziwacznej posiadłości, którą nabył Tom Levis, — przed kilkoma miesiącami wróciła do świata i ludzi, w postaci czarującego księgowego... Dalibóg, klijentela nie pozostała nieczuła! Kwiat klubów daje sobie rendez-vous przy ulicy Royale. Flirtuje przy kratkach kasy, jak ongi w magazynie starożytności łub w pokojach „family“. Co do mnie, trzymam się zdaleka. Ostatecznie czuję wobec tej kobiety lęk. Od dziesięciu lat wciąż ta sama, ani jednej zmarszczki, a pod długiemi spuszczonemi rzęsami na końcu zagiętemi, oczy wciąż młode i żywe. I ten mąż groteskowy, którego uwielbia!... No, to może zniechęcić i wystraszyć najbardziej zakochanych.
Król zmiął z pasją karty.
— Cóż znowu! Czy to możliwe?.. Szpetna małpa, jak ten Tom Levis... łysy... o piętnaście lat starszy... jakaś podejrzana kreatura...
— Bywają kobiety, które to lubią.
A następca tronu odezwał się tonem powolnym i szelmowskim:
— Tu niema nic do zrobienia... Dosyć długo gwizdałem przed semaforem... Ani drgnął... Linja zamknięta...
— Do licha! Wiemy, w jaki sposób książę Axel uskutecznia gwizdanie, rzekł po chwili Chrystjan, zrozumiawszy, o co chodzi... Nie macie, panie, cierpliwości... Lubicie miejsca nieobronne... Raz, dwa, trzy... Lecz ja twierdzę, że jeśli się znajdzie człowiek, który zada sobie trud zakochania się w Seforze, którego nie zrazi milczenie, pogarda.... to kwestja jednego miesiąca. Nie więcej.
— Zakład, że nie, rzekł Axel.
— Ile?
— Dwa tysiące ludwików.
— Trzymam... Wattelet, poproś o księgę.
Owa księga, gdzie zapisywano zakłady Grand-Clubu była równie ciekawa i pouczająca w swoim rodzaju, co i księgi jaskini Levisa. Największe nazwiska arystokracji francuskiej uświęcały tu co najdziwaczniejsze, co najśmieszniejsze zakłady. Książę de Courson-Launay, naprzykład, założywszy się i przegrawszy całe owłosienie na ciele, musiał kazać je sobie usunąć i w przeciągu dwóch tygodni nie mógł ani chodzić, ani siedzieć. Inne pomysły były jeszcze szczególniejsze, i nazwiska bohaterów, uwiecznione na stu sławnych pergaminach, doznawały poniżenia uszczerbku w tym albumie szaleństwa.
Dokoła zakładających się stanęło z wyrazem uszanowania kilku członków klubu. I ten zakład, śmieszny i cyniczny, wybaczalny może pośród wesołości i podchmielenia rozkiełznanej młodzieży, tu wobec powagi tych łysych głów i godności, jakie reprezentowały, wobec waloru heraldycznego zaangażowanych podpisów, przybierał pozór międzynarodowego traktatu, regulującego losy Europy.
Brzmiał, jak następuje:
„Dnia trzeciego lutego roku tysiąc osiemset siedemdziesiątego piątego. Jego Królewska Mość Chrystjan II założył się o dwa tysiące ludwików że posiądzie Seforę L... przed upływem bieżącego miesiąca.
„Jego Książęca Wysokość książę Axel zakład przyjmuje“.
„Może właśnie wypadało podpisać Bajeczny i Podkurek!..“ mówił do siebie Wattelet, odnosząc księgę i złośliwy uśmiech zjawił się na twarzy tego klowna światowca“.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.