Spowiedź królowej/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Spowiedź królowej
Podtytuł Królowie na wygnaniu
Wydawca "Rój"
Data wyd. 1928
Druk „Grafika“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Rois en exil
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Król się bawi.

Godzina trzecia w nocy na zegarze kościoła Św. Ludwika.
Pogrążony w ciszy i mroku pałac de Rosenów śpi kamiennym snem ciężkich przez czas spojonych głazów, masywnych bram owalnych o starodawnej kołatce; a poza spuszczonemi żaluzjami zgaszone lustra odbijają jeno sen wieków, którego zjawami są, rzekłbyś, lekkie na pułapach malowidła, a oddechem nierównym i lotnym — szmer bliskiej gdzieś wody. Ale najmocniej śpi w całym pałacu książę Herbert, który dopiero przed kwadransem wrócił z klubu, wyczerpany, zmożony, klnąc uciążliwy żywot viveura minio woli, dzięki czemu pozbawiony jest tego, co najwięcej kocha: koni i żony. Króla bowiem nie pociąga zgoła czynne życie na powietrzu, życie sportowca; a ponieważ król i królowa spędzają czas zdala od siebie, spotykając się tylko w godzinach posiłku, więc adjutant i dama dworu podporządkowują się temu trybowi, oddzieleni niby dwoje powierników w tragedji. Księżna udaje się do Saint-Mandé na długo przed obudzeniem się męża; gdy wraca on w nocy, śpi już, zamknąwszy się szczelnie. A gdy książę się skarży, Koleta odpowiada mu majestatycznie, choć uśmiech tai się w jej dołeczkach: „Tę ofiarę winniśmy naszym władcom“. Sroga to klęska dla zakochanego Herberta: pozostawiony w samotności wielkiej komnaty na pierwszem piętrze, widzi o cztery metry nad sobą pułap, a nad drzwiami malowidła Bouchera; wielkie zwierciadła wpuszczone w ściany odbijają jego postać w nieskończonych perspektywach.
A jednak, nieraz, będąc tak jak dziś znużony, mąż Kolety doznaje jakiegoś egoistycznego błogostanu; wyciąga się w łóżku, wolny od rozmówek małżeńskich i wraca do swych miłych nawyczek kawalerskich, okręcając głowę wielkim fularem jedwabnym, w którym nie śmiałby się pokazać drwiącym oczom swojej Paryżanki. Ledwie, znużony nocną włóczęgą, położył adjutant głowę na haftowanej poduszce herbowej, już zapada, niby w wilczym dole, w głębiach zapomnienia i odpoczynku. Lecz nagle wydobywa go stamtąd przykre uczucie światła, przesuwanego kilkakrotnie przed oczyma oraz głosik ostry, świdrujący uszy:
— Herbercie... Herbercie...
— Jak? Co?... Kto tu?
— Ciszej, na Boga!... To ja, Koleta.
Jest to, istotnie, Koleta w peniuarze koronkowym, rozchylonym na szyi i rozciętym u rękawów; włosy ma upięte i skręcone, na karku wije się jasna gęstwa, całą zaś postać oblewa mleczne lśnienie niewielkiej latarki, w którem wynika jej spojrzenie, rozszerzone uroczystym wyrazem; nagle ożywia się na widok wystraszonego Herberta, śmiesznego w fularze o groźnie sterczących rogach; nastroszone wąsy, wysuwając się z nocnego nakształt szaty archanielskiej stroju nadają mu wygląd jakowegoś mieszczucha-zabijaki, zbudzonego z ciężkiego snu. Lecz wesołość księżny jest krótkotrwała. Z powagą stawia na stole lampkę i ma stanowczy wyraz kobiety, gotowej wszcząć scenę; nie licząc się wcale z tem, że książę trwa jeszcze w stanie półdrzemki, skrzyżowuje ramiona, palcami dotykając wgłębień na łokciach i zaczyna:
— I to się nazywa życie, tak!... Wracać codziennie do domu o czwartej nad ranem!... Czy to jest właściwe?... Dla człowieka żonatego!...
— Ależ, moja droga (przerywa raptownie, ściągając sobie z głowy fular, który odrzuca precz), to nie moja wina... Ja niczego tak nie pragnę jak wracać możliwie wcześnie do swej Koletki, do ukochanej żony, którą...
Mówiąc to, usiłuje nieco przyciągnąć ku sobie ten śnieżny peniuar o kuszącej bieli, lecz spotyka się z szorstką odprawą.
— Właśnie o ciebie tu chodzi!... Pewnie! Znany jesteś, ty wcielona niewinności, niezdolna do najmniejszego... Chciałabym, żeby było inaczej... Ale król... jego stanowisko!... Pomyśl tylko, jaki skandal sprawia takie postępowanie!... Gdyby jeszcze był wolny, nieżonaty... Młodzi ludzie muszą się bawić... choć i tu — wyżyny, jakie zajmuje, dostojeństwo wygnania... (Koletka, wyprostowana na wysokich obcasikach, prawiąca o dostojeństwie wygnania). Ale — jest żonaty. I nie pojmuję, że królowa... Ta kobieta nie ma więc w żyłach krwi!
— Koleto...
— Tak, tak, wiem... Ty, jak i twój ojciec... Wszystko, co czyni królowa... Otóż według mnie jest równie winna, co i on... To ona doprowadziła do tego swoim chłodem, obojętnością...
— Krolowa nie jest chłodna: jest dumna.
— Słowa! Czy kobieta bywa dumna, gdy kocha?... Jeśliby go kochała, pierwsza noc spędzona poza domem byłaby ostatnią. Trzeba się odezwać, grozić, wystąpić. Nie wolno zachowywać tego tchórzliwego milczenia w obliczu win, niosących zagładę... To też obecnie król spędza noce na bulwarach, w klubie, u księcia Axela, Bóg wie, w jakiem towarzystwie!
— Koleto... Koleto...
Lecz któż zdoła powstrzymać Koletę, skoro już puściła wodze wymowie, obfitej jak u każdej mieszczki wychowanej w owym pełnym podniet Paryżu, gdzie nawet lalki mówią.
— Ta kobieta, powiadam ci, nie kocha nikogo, nawet syna... Czyżby inaczej powierzyła go temu dzikusowi?... Oni zamęczają to biedactwo pracą!... Podobno recytuje łacinę w nocy przez sen... Opowiadała mi margrabina... Królowa nie opuszcza ani jednej lekcji... We dwoje pastwią się nad tem dzieckiem... Żeby panowało!... Ależ je przedtem uśmiercą... O, nienawidzę tego twojego Méraut!
To jednak dobry chłopiec... Mógł mi sprawić wiele przykrości w związku z książką... A przecież nie pisnął słówkiem.
— Istotnie?... Otóż mogę cię zapewnić, że gdy ktoś winszuje ci wobec królowej, ona spogląda na ciebie ze szczególnym uśmieszkiem. Ale ty jesteś tak naiwny, mój biedny Herbercie!
Widząc zagniewaną minę męża, który zaczerwienił się nagle, wydąwszy usta w dziecięcym dąsie, księżna doznaje lęku, że posunęła się zbyt daleko i nie zdoła uzyskać tego, po co przyszła. Ale czy podobna gniewać się na tę śliczną kobietkę, co siedzi na krawędzi łóżka, napół odwróciwszy głowę ruchem pełnym kokieterji, każąc podziwiać młodą i jędrną pod koronkami kibić, gładką krągłość szyi, oko wyzywająco filuterne pośród rzęs! Poczciwe oblicze księcia odzyskuje rychło wyraz uprzejmości, nawet zaczyna się szczególnie ożywiać pod wpływem ciepłego dotyku tej rączki i subtelnego zapachu kochanej kobiety... Czegóż to chce się dowiedzieć Koletka?... Drobiazg, pewna informacja... Czy król ma kochanki, czy też nie?... Czy pociąga go namiętność gry, czy tylko upodobanie do rozkoszy i gwałtownych rozrywek?... Adjutant waha się z odpowiedzią. Towarzysz na wszystkich placach boju lęka zdradzić się, opowiadając tajemnicę zawodową. Ale trzymana rączka tak jest pieszczotliwa, tak prosi i nalega, że adjutant Chrystjana II przestaje się opierać:
— A więc, tak, król ma obecnie kochankę.
Rączka Kolety staje się w jego dłoni wilgotna i zimna.
— I któż jest tą kochanką? pyta młoda kobieta głosem stłumionym, zdyszanym.
— Jest to aktorka z Bouffes... Amy Férat.
Koleta zna dobrze ową Amy Férat, nawet uważa, że jest okropnie szpetna.
— Oh! mówi w formie usprawiedliwienia Herbert, — Jego Królewska Mość nie ma zamiaru tego przeciągać.
A Koleta — z widocznem zadowoleniem:
— Doprawdy?
Wówczas Herbert, zachwycony swym sukcesem, ośmiela się nawet musnąć satynową kokardę chwiejącą się przy dekolcie peniuaru i lekkim tonem ciągnie dalej:
— Tak, lękam się, że któregoś dnia otrzyma Amy Férat swoją małpkę.
— Małpkę?... Jakto?...
— No tak, zauważyłem, a i inni, znający króla bliżej, wiedzą równie dobrze, że gdy jakaś miłostka zaczyna mu ciążyć, król posyła jedną ze swych małpek... To jego szczególny sposób rozstania się z kobietą, której już nie kocha...
— A, to dopiero! — woła oburzona księżna.
— Święta prawda!... W klubie nie mówi się już: porzucić kochankę, lecz — posłać jej małpkę.
Przerywa osłupiały widząc, że księżna wstaje gwałtownie, bierze latarkę i wyprostowana wychodzi z alkowy.
— Ależ... Koleto!.. Koleto...
Księżna odwraca się z pogardą.
— Ach, dosyć mam tych obrzydliwych historyj!... Czuję wstręt...
I podniósłszy portjerę, pozostawia w osłupieniu niefortunnego króla gogusiów, który wyciągnąwszy ramiona, pełen zdumienia i serdecznej troski, nie może zrozumieć powodu tej spóźnionej wizyty ani błyskawicznego odwrotu. Szybkim krokiem wyjść teatralnych Koleta zmierza do swego pokoju na przeciwległym krańcu pałacu, zmiąwszy w ręku powłóczysty tren peniuaru. Na poduszce o wschodnim hafcie, śpi na szezlongu rozkoszne zwierzątko o włosiu szarem, jedwabistem niby pióra, długim i puszystym ogonie, dźwigające srebrny dzwoneczek przywiązany dokoła szyi na różowej wstążce. Jest to przemiła małpka, przysłana kilka dni temu przez króla w koszyku z południowej słomy a przyjęta z wdzięcznością jako dowód hołdu. Ach, gdyby znała sens tego upominku! Chwyta z wściekłością zwierzę, kłębek żywego jedwabiu uzbrojonego w pazury, pośród którego błyszczy para oczu ludzkich, zbudzonych ze snu. Otworzywszy gwałtownie okno woła:
— Ty... wstrętna bestio!
Małpka stacza się na dół, a wraz z nią znika, by zamrzeć wśród nocy — delikatne i równie kapryśne marzenie biednej istotki, która rzuciwszy się twarzą na łóżko łka, wciśnięta w poduszki.
Romans ich trwał prawie rok, całą wieczność dla tego dziecka, płochego jak motylek. Wystarczyło jedno jego skinienie... Koleta de Rosen, olśniona, oczarowana padła w ramiona królewskie, ona co została dotychczas uczciwą kobietą nie z miłości do męża, lecz że w tym ptasim móżdżku tkwiła troska o czystość piórek, chroniąca od upadku, który bruka. A wreszcie i dlatego, że była istotnie Francuską, że pochodziła z rasy kobiet, które Moljer określił, o wiele wcześniej niż współcześni fizjologowie, jako pozbawione temperatury, i obdarzone wyłącznie wyobraźnią oraz próżnością.
Mała Sauvadon oddała się nie Chrystjanowi, lecz — królowi Ilirji. Przyniosła siebie w ofierze owemu idealnemu djademowi, jaki widziała, poprzez legendy, lekturę banalną i romantyczną, — niby aureolę — nad egoizmem i zmysłowością swego kochanka. Podobała mu się, dopóki widział w niej zabawkę nową, o delikatnych barwach, zabawkę paryską, która miała go wtajemniczyć w intensywniejsze rozrywki. Lecz okazała zły smak, traktując poważnie swe stanowisko „kochanki królewskiej“. W ambitnych jej marzeniach, jaśniej od prawdziwych klejnotów lśniły wszystkie postacie kobiet napół historycznych, cały ten stras korony. Nie godziła się być Dubarry, ale — Châteauroux tego Ludwika XV w opałach, I tematem wszystkich jej rozmów z królem stało się odzyskanie Ilirji, snucie konspiracyj, kierowanych poruszeniem wachlarza, zamachy, bohaterskie lądowania. Widziała już siebie na czele rewolty narodowej, zmuszoną kryć się w zagrodach i zbożach, jak owe słynne amazonki Wandei, których przygody musiały czytać w klasztorze Sacré-Couer. Wymyśliła sobie nawet strój pazia — strój bowiem odgrywał zawsze pierwszą rolę w jej pomysłach — ślicznego pazika renesansowego, — co ułatwiłoby widzenie z królem o każdej porze i nieodstępne towarzyszenie mu. Chrystjan niezbyt lubił te egzaltowane marzenia; bystrość umysłu wskazywała mu szybko cały fałsz tego i naiwność. Zresztą miał kochankę nie do toczenia rozmów politycznych, i gdy trzymał na kolanach wśród pieszczot i miłosnego oddania swoją Koletkę o miękkich ramionach i różowem pysiu, przypomnienie niedawnych postanowień Sejmu w Lublanie lub ostatniej proklamacji rojalistowskiej napełniało serce jego drżeniem, niby nagła zmiana temperatury i przymrozki kwietniowe wśród kwitnącego ogrodu.
Wówczas zjawiły się skrupuły i wyrzuty sumienia, skrucha skomplikowana i naiwna Słowianina i katolika. Zadowoliwszy kaprys, zaczynał odczuwać potworność tego stosunku, tak blisko królowej, niemal w jej oczach, niebezpieczeństwo spotkań chyłkiem, pośpiesznie, w hotelach, gdzie incognito ich mogło być poznane, i okrucieństwo tkwiące w zdradzaniu istoty, równie dobrej, jak ów poczciwiec Herbert, który o żonie mówił z tkliwością nigdy niezaspokojoną i nie przypuszczał, spotykając się z królem w klubie, widząc jego wzrok błyszczący, cerę rozpaloną i humor udatnego przedsięwzięcia, że — wraca z objęć Kolety. Lecz najbardziej ze wszystkich krępował go książę de Rosen, pełen nieufności wobec zasad synowej, z innej pochodzącej kasty, oraz — niepokoju o syna, który miał według niego minę „rogacza“, — mówił to jak stary wyga, — tembardziej, iż czuł się odpowiedzialny, bowiem jego to skąpstwo spowodowało ów mezaljans. Śledził więc Koletę, przywoził ją rano i odwoził wieczorem, i nie odstępowałby ani chwili, gdyby ta zręczna osóbka nie wyślizgiwała mu się wciąż z szorstkich palców. Był to stan cichej wojny. Stary książę, siedząc w biurze, widział nie bez troski, przez okno intendentury, jak piękna synowa obmyślała wraz z swym krawcem urocze toalety, jak wciskała się w róg powozu, zaróżowiona poza szybą zamgloną, albo osłonięta parasolką z frendzlą w dni słoneczne.
— Wychodzisz?
— Sprawy królowej! — odpowiadała triumfująco z poza woalu mała Sauvadon. Była to prawda: Fryderyka trzymała się zdała od wrzawy Paryża, zlecając chętnie wszystkie sprawunki swej damie dworu, nie mogła bowiem zrozumieć próżności, skłaniającej do wygłaszania w modnym magazynie nazwiska i tytułów królewskich pośród uniżoności personelu i badawczej ciekawości obecnych kobiet. To też zbywało jej na popularności światowej. W salonach nie rozprawiano nigdy o kolorze jej włosów lub oczu, o jej postawie majestatyczne], choć nieco sztywnej, i swoistym sposobie noszenia mód paryskich.
Pewnego dnia zrana, książę widząc Koletę wychodzącą z Saint-Mandé, pełną sztucznej powagi, z pod której wynikała wyraźnie właściwa jej egzaltacja gryzetki, zaczął instynktownie, nic nie wiedząc — prawdziwi myśliwi mają takie nagłe olśnienia — iść za nią długo, bardzo długo, aż do słynnej restauracji na quai d‘Orsay. Dzięki zręcznej pomysłowości, księżnie udało się uwolnić od ceremonialnego posiłku przy stole królowej, i teraz dążyła na śniadanie z kochankiem, w oddzielnym gabinecie. Siedzieli przy niskiem oknie, skąd rozciągał się wspaniały widok: Sekwana złocąca się w słońcu, nieco ztyłu Tuilerje — masa kamieni i drzew, a tuż obok krzyżujące się maszty szkolnej fregaty wśród zieleni ocieniającej płyty wybrzeża, ozdobione kawałkami niebieskiego szkła. Czas wymarzony na spotkanie: łagodność pięknej pogody i orzeźwiające podmuchy. Nigdy Koleta nie śmiała się równie serdecznie; śmiech był triumfem perlistym jej wdzięku, i Chrystjan uwielbiając ją, gdy była tylko czarująca kokietką, którą w niej kochał, rozkoszował się wykwintnem śniadaniem w towarzystwie swej kochanki, Nagle spostrzegła nawprost na trotuarze teścia, przechadzającego się tam i z powrotem, krokiem miarowym, i zdecydowanego na długie wyczekiwanie, niby szyldwach, strzegący drzwi, — które, jak wiedział, były, jedynym wejściem do restauracji, — oraz pięknych oficerów zgrabnych i zaciśniętych w mundury, nadchodzących z sąsiednich koszar kawałerji. Bowiem, jako były generał honwedów, uważał wojskowych za nieodpartych i nie wątpił, że synowa jego nawiązała intrygę z kimś co nosi ostrogi i pałasz.
Niepokój Kolety i króla był istotnie wielki i przypominał zakłopotanie uczonego siedzącego na palmie, pod którą przeciągał się krokodyl. Wiedzieli przynajmniej, pewni dyskrecji i nieprzekupności personelu, że krokodyl nie dostanie się do środka. Lecz, jak stąd wyjść? Mniejsza zresztą o króla. Miał czas pokonać cierpliwość bestji. Ale Koleta! Królowa czekać będzie na nią, może przyłączy do podejrzeń starego Rosena, swoje własne. Gospodarz zakładu, którego Chrystjan zawezwał i wtajemniczył w całą sprawę, oświadczył po długim namyśle, że trzeba przebić mur w sąsiednim domu, jak w czasie rewolucji, poczem wymyślił prostszy sposób. Księżna przebierze się w strój piekarczyka, toaletę zaś zwinąwszy zabierze w niecce, umieszczonej na główne; następnie przebierze się u kasjerki zakładu, która mieszka w sąsiedztwie. Z początku Koleta nie chciała słyszeć o tej szpetnej maskaradzie w obecności króla! Nie było jednak rady i — pod grozą gorszej jeszcze katastrofy — świeżo uprasowany strój czternastoletniego urwisa przeistoczył księżnę de Rosen z domu Sauvadon w najładniejszego i najwdzięczniejszego z piekarczyków, jacy przebiegają ulice paryskie w godzinach świeżego wypieku. Lecz jakże daleko było tej mycce z białego płótna i dziecięcym trzewikom, w których pływała jej noga, tej kurtce o kieszeniach, dzwoniących miedziakami napiwków, do stroju bohaterskiego pazia, co w wysokich butach, ze sztyletem o rękojeści z perłowej macicy miał, — w ambitnych planach — towarzyszyć swemu Larze!... Książę, nie spodziewając się niczego, patrzył, jak go mijały dwa piekarczyki, z koszami na głowie, a smakowity zapach świeżego pieczywa wzbudzał w nim w sposób okrutny pierwsze kurcze głodu — biedak był naczczo! W gabinecie, król, wprawdzie uwięziony, lecz wolny od ciężkiej troski, czytał, popijając Roederera i spoglądając przez uchyloną portjerę, czy krokodyl jest jeszcze.
Powróciwszy wieczorem do Saint-Mandé, stary Rosen ujrzał na ustach księżny najniewinniejszy z uśmiechów. Zrozumiał, że go wyprowadzono w pole i nie pisnął ani słówkiem o całej przygodzie. Rzecz stała się jednak głośna. Kto wie, przez jakie szpary w salonie czy przedpokoju, lub uchylone okno karety, dzięki jakiemu echu, między głuchą ścianą, a niememi drzwiami szerzy się w Paryżu skandaliczna pogłoska, zanim wyjrzy na szeroki świat, to jest dotrze do pierwszej kolumny modnego dziennika, a stamtąd do tłumu, wciskając się w tysiące uszu, stając się publiczną hańbą, tak jak była dotychczas zabawną anegdotą w ciasnem kole? W ciągu tygodnia Paryż bawił się historją małego piekarczyka. Nazwiska szeptane możliwie najciszej ze względu na tak wielkie osoby nie przeniknęły grubego naskórka Herberta. Lecz królowa domyślała się przygody, bowiem ona, która od czasu strasznej sceny zrobionej w Lublanie nigdy nie czyniła królowi wyrzutów, pewnego dnia, gdy wstawali od stołu, wzięła go na stronę.
— Opowiadają dużo, — rzekła poważnie, nie patrząc nań, o jakiejś skandalicznej historji, w którą zamieszana jest twoja osoba. O, proszę się nie bronić!... Nie chcę nic więcej słyszeć... ale pamiętaj o tem, co ci zostało powierzone. (Wskazywała ręką koronę o przysłoniętych w kryształowem puzdrze blaskach). Bacz, aby nie dotknęła jej hańba ani śmieszność... Trzeba, aby nasz syn mógł ją nosić.
Czy znała całą tę historję do gruntu, czy odgadywała prawdziwe nazwisko kobiety przez pół tylko zdemaskowanej, dzięki obmowie? Fryderyka tak była silna, tak nad sobą panowała, że nikt z jej otoczenia nie zdołałby na to odpowiedzieć. Lecz Chrystjan uznał to za ostrzeżenie: w obawie scen i komplikacyj, i czując, jako słaby charakter, potrzebę oglądania wokół siebie uśmiechów, odpowiadających na wieczysty uśmiech jego beztroski, zdecydował się posłać Kolecie najładniejszą i najwdzięczniejszą z małpek. Na listy księżny nie odpowiadał, nie chciał zrozumieć ani westchnień, ani bolejących póz i w dalszym ciągu okazywał w rozmowie tę lekką uprzejmość, którą kobiety w nim lubiły; uwolniony od tego wyrzutu sumienia, coraz cięższego w miarę zmniejszania się kaprysu, nie czując obok siebie tego przywiązania bardziej tyrańskiego niż uczucie żony, rzucił się niepohamowanie w wir rozkoszy, myśląc jedynie o zabawie. Choć etykieta jej się zmieniła, niezmiennie monotonne zostają słynne restauracje, gdzie się to wszystko odbywa, — owe sale zdobne w złocenia i kwiaty, dokąd zaprasza się modne kobietki, oraz — denerwująca banalność uciechy, przechodzącej w orgję, ale niezdolnej do jakiejś inwencji. Niezmienna pozostaje klasyczna głupota tego zbiorowiska gogusiów i półgłówków, stereotypowość ich żargonu i śmiechu, świat, pozbawiony fantazji, równie mieszczański, co i tamten, i równie konwencjonalny, mimo pozorów szaleństwa, przepisowa rozpusta, programowa wesołość wśród nudy ziewającej i znużonej.
Król, przynajmniej, bawił się z werwą czternastoletniego urwisa, przynosząc z sobą to wygłodzenie, które od pierwszego zaraz dnia pociągnęło go do Mabille, i zaspakajał pragnienia długo zaostrzane zdała dzięki lekturze pewnych pism paryskich, podających codzień apetyczne menu życia frywolnego przy pomocy sztuk i powieści, co je idealizują dla prowincji i zagranicy. Stosunek z panią de Rosen powstrzymał go przez jakiś czas na tej pochyłości łatwej rozkoszy, podobnej do wąskich schodków nocnych restauracyj, zalanych światłem; w zejście to, wyłożone u góry dywanem, zstępuje się krok za krokiem, w stanie początkowego podchmielenia, im niżej tem szybciej, w przeciągu otwartych drzwi, aż wreszcie staje się wobec rynsztoka i niepewnej godziny, kiedy grasują męty i rzezimieszki. Chrystjan znajdował się obecnie na tej równi pochyłej, bliski upadku, a odwagi i podniety dodawał mu, w stopniu silniejszym jeszcze niż wina przy deserze, mały dwór, klan, który go otaczał, wykolejeni arystokraci, czyhający na naiwność panujących dziennikarze — hulaki, których opłacane artykuły bawiły go: dumni z tej poufałości ze znakomitym wygnańcem, prowadzili go za kulisy teatrów, gdzie kobiety jego tylko widziały, wzruszone i wyzywające szminką na wybladłych policzkach, udając zgorączkowane zmieszanie. Oswoiwszy się szybko z językiem bulwarów, jego grymasami, wynaturzeniem i słabostkami, mówił, jak urodzony modniś: „Szyk, pierwsza klasa... Kiepska sprawa... Boki zrywać...“ lecz mówił to mniej wulgarnie, dzięki akcentowi cudzoziemskiemu, co uszlachetniał żargon, nadając mu posmak cyganerji. Był też jeden wyraz, który przypadł mu szczególnie do smaku: bajeczny. Używał go przy każdej sposobności, przy każdej ocenie. Sztuki teatralne, powieści, wydarzenia państwowe lub prywatne były dlań bajeczne, lub niemi nie były.
To uwalniało Jego Królewską Mość od rozumowania. Pod koniec jakiejś tam kolacji, Amy Férat, pijana i zirytowana ciągiem powtarzaniem tego słowa, zawołała doń:
— „Hej, ty, Bajeczny!“....
Ta poufałość podobała mu się Przynajmniej ta jedna nie traktowała go, jak króla, Została jego kochanką, i potem nawet po zerwaniu z tą modną aktorką, pozostał mu ten przydomek, podobnie, jak Podkurek, nadany księciu Axelowi, choć nikt nie wiedział zgoła, dlaczego.
Bajeczny i Podkurek, tworzyli parę przyjaciół, nie rozstających się, wspólnie polujących na wszelką zwierzynę, i nawet w buduarach splatały się ich losy, niemal identyczne, bowiem niełaska księcia była prawdziwem wygnaniem. Od dziesięciu lat zapełniał je zabawą, której oddawał się we wszystkich lokalach bulwarowych z zapałem karawaniarza. Król Ilirji uważał pałac Axela na Połach Elizejskich za swój apartament. Zrazu nocował tam kilkakrotnie, potem równie często, jak w Saint-Mandé. Ta nieobecność w domu, pozornie usprawiedliwiona i umotywowana, nie odbierała spokoju królowej, lecz księżnę pogrążała w czarnej rozpaczy. Zapewne pocieszała się w zranionej dumie nadzieją odzyskania tego płochego serca. W tym celu stosowała tysiąc sposobów z dziedziny kokieterji, zmieniając stroje i uczesanie, kombinując krój i barwy, harmonizujące z powabem jej urody. I jakież to było rozczarowanie, gdy z nadejściem godziny siódmej wieczór król nie się zjawił, a Fryderyka, niezmącona w swym spokoju, oświadczywszy: „Jego Królewska Mość nie będzie na obiedzie“, rozkazywała postawić na honorowem miejscu wysokie krzesło małego Zary! Nerwowa Koleta, zmuszona milczeć i stłumić troskę, pragnęła ze strony królowej, jakiegoś wybuchu, któryby je pomścił obie. Ale Fryderyka, ledwie nieco bledsza, trwała w majestatycznym spokoju, nawet gdy księżna wtrącała z okrutną zręcznością kobiecą drażniące aluzje, próbując uczynić rewelacje o klubach paryskich, brutalności gawęd męskich, rozrywkach bardziej jeszcze brutalnych, o szalonej grze, podczas której padały fortuny, niby zamki z kart, ekscentrycznych zakładach, zapisywanych w specjalnej księdze, interesującej, jako złota księga zboczeń ludzkich. Lecz daremne czyniła wysiłki, królowej nie dotykały te ukłócia, nie rozumiała ich lub nie chciała rozumieć.
Raz jeden tylko zdradziła się rankiem, w lasku Saint-Mandé, podczas przejażdżki konnej.
Tego dnia panował przykry chłód marcowy, marszcząc wodę jeziora i pędząc ją ku brzegom, sztywnym jeszcze i bezkwietnym. Ledwie jakiś pąk widniał na nagich krzakach wśród czerwonych jagód zimowych; konie szły obok siebie ścieżką pełną zeschłych gałęzi, które wydawały dźwięczny chrzęst nowych rzemieni w pustynnej ciszy lasku. Obydwie kobiety, doskonałe amazonki, jechały stępa, zatopione w spokojności przejściowej pory, kiedy to zbiera się ponowa w niebie pełnem wody i w ziemi, czarnej od ostatnich śniegów. Jednak Koleta podjęła rychło ulubiony temat, jak zwykle, gdy była sama z królową. Nie śmiała zaatakować króla wprost, lecz brała odwet na otoczeniu, na arystokratach z Grand Clubu, których znała dzięki Herbertowi oraz kronice paryskiej, nie szczędząc ich, zwłaszcza księcia Axela. Doprawdy nie zrozumiała, że gustowano w towarzystwie takiego człowieka, co spędza życie na grze i jedzeniu, przebywa Bóg wie z kim, a wieczorami siaduje na bulwarach obok pierwszej lepszej dziewczyny, pije z każdym do późna, jak dorożkarz, i jest za pan brat z podrzędnymi aktorami, I to ma być następca tronu!... Zapewne sprawia mu przyjemność to poniżenie i brukanie królewskości we własnej osobie.
Brnęła coraz dalej, pełna ognia i gniewu, podczas gdy królowa, umyślnie roztargniona i błądząc wzrokiem, głaskała szyję wierzchowca, przyśpieszając nieco tempo, jak gdyby chciała wymknąć się opowiadaniom swej damy dworu. Ale Koleta nie pozostała w tyle.
— Zresztą, książę Axel miał się w kogo wdać. Zachowanie jego wuja jest tyleż warte. Król, który z całym bezwstydem pokazuje się w towarzystwie kochanek wobec swego dworu, wobec żony... Cóż to za niewolniczy charakter musi tkwić w królowej, znoszącej podobne obelgi!
Tym razem cios był celny. Fredyryka zadrżała, spuściwszy oczy, a twarz jej, w jednej chwili postarzała, przybrała wyraz tak stroskany i bolesny, że Koleta doznała wzruszenia, wadząc cierpiącą kobietę w tej dumnej władczyni, której serca nie mogła dotąd dosięgnąć. Lecz królowa wnet odzyskała spokój:
— Osoba, o której pani mówi jest królową, — rzekła żywo i byłoby niesprawiedliwością sądzić ją, jak inne kobiety. Inne mogą być szczęśliwe lub nieszczęśliwe jawnie, wypłakać wszystkie łzy i krzyczeć, gdy ból zbyt jest dojmujący. Lecz królowe!... Muszą kryć, zdusić w sobie wszystko: cierpienia macierzyńskie, cierpienia małżeńskie... Czy królowa może opuścić dom, gdy doznała obelgi? Czy może się starać o separację, dając w ten sposób widowisko wrogom trenu?... Nie, nawet narażając się na zarzut okrutnej, ślepej, obojętnej, należy trzymać głowę wysoko, aby móc utrzymać koronę. To nie duma nas wspiera, lecz poczucie naszej wielkości. To dzięki niemu ukazujemy się w otwartym powozie, między mężem i dzieckiem, choćby nam groziły strzały spiskowców, dzięki niemu łatwiej znosimy wygnanie i jego poniżenia, oraz znajdujemy dość siły, aby znosić owe okrutne obelgi, o których pani, księżno de Rosen, bodaj czy powinna mi mówić.
Mówiąc to ożywiała się coraz bardziej, dążąc pośpiesznie ku końcowi swej repliki, poczem mocno uderzywszy konia, puściła się galopem przez lasek, w szalonym niby wiatr pędzie, który rozwiewał błękitny woal i fałdy jej amazonki.
Odtąd Koleta zostawiła królowę w spokoju, lecz ponieważ nerwy jej domagały się rozrywki i uspokojenia skierowała gniew swój i drażniące strzały przeciwko Elizeuszowi i przeszła zdecydowanie na stronę margrabiny, bowiem dom królewski dzielił się na dwa obozy. Elizeusz miał za sobą tylko O. Alfeusza, którego mowa szorstka i obcesowa zawsze była gotowa przyjść w razie potrzeby z odsieczą. Ale mnich odbywał częste podróże do Ilirji, obarczony przez zakład macierzysty przy ulicy des Fourneaux misją do klasztorów franciszkańskich w Raguzie i Zarze. Taki przynajmniej był pretekst wyjazdów połączonych z najgłębszą tajemnicą; a wracał z nich z coraz większym zapałem, szybkim i gwałtownym krokiem przebiegając schody, z różańcem w rękach i przeżuwając modlitwę niby jakąś masę. Zamykał się na długo z królową, poczem znów wyjeżdżał, a koterja margrabiny tem swobodniej jednoczyła się przeciwko wychowawcy. Zaczynając od starego księcia, którego nawyk do dyscypliny wojskowej oraz towarzyskiej raził niedbały wygląd i nastroszona czupryna Mérauta, kończąc na kamerdynerze Lebeau, instynktownym wrogu wszelkiej niepodległości, i ostatnim koniuchu lub kuchciku, dworzaninie pana Lebeau, nie wyłączając nawet nieszkodliwego Boskowicza, czyniącego co i inni przez tchórzostwo i poszanowanie ogółu, wszyscy utworzyli istną koalicję przeciwko nowemu guwernerowi. Wyrażało się to mniej przy pomocy czynów, niż — słów, spojrzeń, póz, maleńkich utarczek nerwowych, które powoduje wspólne życie ludzi, co się nie znoszą. A pozy, to specjalność pani de Silvis. Lekceważąca, wyniosła, ironiczna, gorzka, przybierała rozmaite wyrazy w obliczu Elizeusza, celując zwłaszcza w ujawnianiu jakiegoś pełnego czci współczucia, tłumionych westchnień, szczególnych spojrzeń kierowanych w górę ilekroć była w obecności młodziutkiego księcia: „Czy Wasza Wysokość nie jest cierpiący?” Dotykała go długiemi i chudemi palcami, ogarniając drżącą pieszczotą. Wówczas królowa głosem wesołym mówiła:
— Ależ, margrabino, pani gotowa jest wmówić w Zarę jakąś chorobę.
— Uważam, że ma nieco gorące czoło i ręce.
— Wraca z przechadzki... To tylko świeże powietrze...
Poczem zabierała dziecko, nieco zmieszana powtarzanemi wobec niej uwagami, legendą o nadmiernej pracy księcia; służba paryska nie dawała temu wiary, lecz ogromna Petscha i stary Greb, przywiezieni z Ilirji, traktowali to poważnie, obrzucając Mérauta złem spojrzeniem, dręcząc go ową dokuczliwością, antypatją, którą służba z łatwością stosuje wobec osób zależnych i roztargnionych. Odnajdował te same prześladowania, małostki i zazdrość, co w pałacu w X..., to samo rojowisko dusz pełzających dokoła tronu, od czego nie uwalnia, jak się zdaje, wygnanie i niedola. Miał naturę zbyt wspaniałomyślną i szczerą, żeby nie cierpieć wskutek owej uporczywej niechęci; czuł się nią skrępowany, a jego sposób bycia, prosty i przyjazny, jego nawyki artysty — cygana, doznawały ucisku pośród przymusowego ceremoniału, w czasie posiłków przy świetle wysokich świeczników, kiedy mężczyźni we frakach i dekoltowane kobiety zasiadali w oddaleniu dokoła dużego stołu, nie śmiejąc mówić ani jeść, zanim pozwoli król i królowa, pozostając pod obuchem bezlitosnej etykiety, której szef domu cywilnego i wojskowego przestrzegał tem ściślej, im dłużej trwało wygnanie. Zdarzało się jednak, że dawny student z ulicy Monsieur-le-Prince, przychodził na obiad w kolorowym krawacie, mówił bez pozwolenia, rozpoczynając z werwą jedną z owych wymownych improwizacyj, któremi rozbrzmiewały jeszcze ściany kawiarni Woltera. Wówczas to piorunująco spojrzenia, jakie na siebie ściągał, waga, jakiej nabierało najmniejsze wykroczenie przeciwko etykiecie minjaturowego domu, budziły w nim wielką chęć rozstanie się z tem wszystkiem i powrotu do dzielnicy, jak to już raz uczynił.
Ale istniała wszak królowa.
Pozostając w pobliżu Fryderyki, — dziecko stało między niemi, — zapłonął ku niej fanatycznem przywiązaniem, pełnem czci, podziwu i zabobonnej wiary. W jego oczach była streszczeniem i symbolem ideału królewskości, podobnie jak dla chłopa z Zatybrza Matka Boska stanowi wszystką religję. Dla królowej pozostawał tu, dla niej znajdował odwagę w pełnieniu aż do końca ciężkiego obowiązku. Tak, niezmiernie ciężkiego, żmudnego. Ileż się biedził, aby uprzystępnić cośkolwiek główce tego królewskiego dziecięcia! Mały Zara był pełen wdzięku, łagodny i dobry. Nie zbywało mu na chęciach. Odgadywało się w nim poważną, rzetelną duszę matki, a obok — coś nieokreślenie lekkiego, młodszego od jego lat. Umysł widocznie nie dotrzymywał kroku tej małej postaci, postarzałej, skurczonej, której nie nęciła gra, a poddającej się marzeniu, przechodzącemu nieraz w zapamiętanie. Kołysany od najmłodszych lat, — które były dlań okresem długiej konwalescencji — fantastycznem bajaniem wychowawczyni, dostrzegał w zaraniu swego życia to tylko, co przypominało znane opowieści, w których wróżki i dobre genjusze otoczały królów i królowe, wyzwalając ich z ponurych zamczysk i lochów, uwalniając od prześladowań i zasadzek dotknięciem różdżki czarodziejskiej, usuwając szklane ściany, kolczaste wały, smoki, zionące ogniem, i wiedźmy, zmieniające ludzi w zwierzęta. Podczas lekcji, gdy mu objaśniano coś trudnego, mówił: „To, jak w historji o małym krawczyku“, a czytając opis jakiejś wielkiej bitwy dodawał: „Olbrzym Robistor więcej położył trupem“. Poczucie cudowności, tak silnie w nim rozwinięte, napełniało go właśnie roztargnieniem, zdolnem pogrążyć na długie godziny w nieruchomości na kanapie, pośród poduszek: w oczach przewijała się fantasmagorja zmienna i płynna, lśnienie fałszywego światła, cudownych obrazów czarodziejskich. Wszystko to utrudniało rozumowanie, poważną pracę, jakiej od niego wymagano.
Królowa przysłuchiwała się lekcjom, trzymając w ręku haft, lecz go nie robiąc, a w pięknem jej spojrzeniu tkwiła uwaga tak cenna dla mistrza, czującego zrozumienie dla wszystkich swych myśli, nawet tych, których nie wyrażał. Dzięki temu szczególnie nastąpiło zbliżenie, dzięki marzeniom i chimerom, co szybują ponad przekonaniami i szerzą je. Uczyniła go swym doradcą i powiernikiem, udając, że zwraca się doń w imieniu króla.
— Panie Méraut, Jego Królewska Mość pragnąłby wiedzieć, co pan o tem sądzi.
A Elizeusza dziwiło niezmiernie, że król nigdy nie zwracał się osobiście w sprawach tak żywo go interesujących. Chrystjan II traktował go z pewnemi względami, używając tonu koleżeńskiej poufałości, sympatycznego, ale bardzo lekkiego. Nieraz, przechodząc przez pokój szkolny, stawał na chwilę, przysłuchując się, pocze kładł rękę na ramieniu następcy:
— Nie trzeba tak forsować — mówił półgłosem, niby echo opinji krążącej wśród domowników... Nie chce pan chyba, żeby był uczonym...
— Chcę, żeby był królem, odpowiadała dumnie Fryderyka.
A widząc beznadziejny gest męża:
— Czyż nie będzie kiedyś panował? Na co król:
— Ależ tak... tak...
I skłoniwszy się głęboko wychodził, przerywając w ten sposób dalszą dyskusję, a zza drzwi dochodziło nucenie arji z modnej operetki: „Będzie z niego król... będzie z niego król... W rezultacie Elizeusz nie wiedział, co ma myśleć o tym monarsze uprzejmym, powierzchownym i kokietującym, pełnym kaprysów, co nieraz rzucał się na kanapę zupełnie wyczerpany, którego uważał za bohatera Raguzy, władcę energicznego i dzielnego, jakim go czynił Pamiętnik. A przecie, mimo zręczności, z jaką Fryderyka maskowała pustkę tej koronowanej głowy, ukrywając się wciąż za osobą króla, zawsze jakaś nieprzewidziana okoliczność odsłaniała ich prawdziwe oblicza.
Któregoś ranka po śniadaniu Fryderyka przeglądając w salonie dzienniki i pocztę, którą zawsze odczytywała pierwsza, wydała okrzyk tak przeciągły i bolesny, że król, zmierzający ku wyjściu, zatrzymał się, a wszyscy otoczyli w jednej chwili królowę. Podawszy dziennik Boskowiczowi, rzekła:
— Proszę czytać.
Było to sprawozdanie z posiedzenia Sejmu w Lublanie oraz rezolucja, jaką przyjęto w sprawie zwrócenia wygnanym władcom wszystkich dóbr koronnych, a ponadto sumy dwóch miljonów pod wyraźnym warunkiem...
— Brawo!... — zawołał nosowym głosem Chrystjan. — To mi najzupełniej konwenjuje, najzupełniej...
— Proszę czytać dalej, — rzekła surowo królowa.
...Pod wyraźnym warunkiem, że Chrystjan II zrzeknie się dla siebie i swych potomków wszystkich praw do tronu Ilirji.
W salonie nastąpił wybuch oburzenia. Stary Rosen dusił się, policzki O. Alfeusza były śmiertelnie blade, co bardziej jeszcze podnosiło czarność brody i oczu.
— Trzeba odpowiedzieć... nie trwać pod wrażeniem ciosu, — rzekła królowa, szukając nerwowo Mérauta, który od pewnej chwili kreślił coś pośpiesznie pochylony nad stołem.
— Oto co jabym napisał... — odezwał się, występując naprzód, i odczytał dumną proklamację do narodu iliryjskiego w postaci listu do pewnego deputowanego rojalistowskiego.
Ten protest, wypowiedziany na plenum parlamentu, ogłoszony we wszystkich dziennikach, został jeszcze za poradą Elizeusza, wysłany w tysiącach egzemplarzy wraz z bagażami O. Alfeusza, przekraczając komory, jako dewocjonalia obok szkaplerzy oliwnych i róż jerychońskich. Opinji rojalistowskiej dało to mocną ostrogę. Zwłaszcza w Dalmacji, dokąd propaganda republikańska przeniknęła w nieznacznym stopniu, budziła wzruszenie wymowa królewska, głoszona z ambony w wielu wioskach, rozpowszechniana przez kwestarzy franciszkańskich, którzy uchyliwszy sakwy na progu domostw, dawali wzamian za masło i jaja drukowany zwitek papieru. Niebawem pojawiły się adresy hołdownicze, pokrywane podpisami i krzyżami, wzruszającemu w swej nieoświeconej dobrej woli; organizowano pielgrzymki.
Do skromnego domu w Saint-Mandé przybywali rybacy, tragarze z Raguzy, których czarny płaszcz okrywał bogaty strój muzułmański, chłopi niemal zupełnie barbarzyńcy, wszyscy obuci w opanki z baraniej skóry, przymocowane do nóg słomianemi powrósłami. Wysiadali grupami z tramwaju, w którym szkarłatne końce dalmatyk, frondzie szarfy i metalowe guzy kamizelek odcinały się jaskrawo od jednostajnej szarości odzienia paryskiego, pewnym krokiem przechodzili przez dziedziniec, poczem zatrzymawszy się w przedsionku porozumiewali się pocichu, wzruszeni i onieśmieleni. Méraut, obecny przy tych wszystkich prezentacjach, czuł się do głębi wstrząśnięty. Odżywała legenda dziecięctwa w entuzjazmie tych przybyszów zdaleka, i cisnęły się wspomnienia podróży mieszczan z Rey do Frohsdorfu, prywacje i przygotowania przedwyjezdne, niewyznane niepowodzenia powrotu, a zarazem sprawiała cierpienie obojętność i udręka Chrystjana, który po skończonej wizycie wydawał westchnienia ulgi. Króla wyprowadzały z równowagi te pielgrzymki, przeszkadzając przyjemnościom i nawykom, skazując na długie pozostawanie w Saint-Mande. Jednak przez wzgląd na królowę odpowiadał jakiemś banalnem zdaniem na przerywane łzami zapewnienia tych wszystkich biedaków, aby potem powetować sobie tę nudę jakąś facecją, karykaturą skreśloną na rogu stołu w szyderczej myśli, podkreślonej grymasem ust. W ten sposób wyszydził syndyka rybaków z Branizzy, poczciwca o szerokiej twarzy południowej, obwisłych policzkach i okrągłych oczach, zroszonych łzami, kapiącemi na podbródek, drżącego z zazdrości na widok swych monarchów. Nazajutrz arcydzieło krążyło dokoła stołu pośród okrzyków i śmiechu biesiadników. Nawet stary książę, pełen pogardy pospólstwa, skrzywił się na znak niezwykłej wesołości, aż wreszcie rysunek dotarł poprzez hałaśliwe pochlebstwa Boskowicza do Elizeusza. Ten spoglądał nań długo i bez słowa oddał sąsiadowi, a gdy król, z drugiego końca stołu zapytał przez nos tonem impertynenckim:
— Cóż to, pan Méraut się nie śmieje?... A przecie mój syndyk jest ucieszny.
— Nie mogę się śmiać, Wasza Królewska Mości, odparł ze smutkiem Méraut... To jest portret mojego ojca.
W jakiś czas potem Elizeusz był mimowolnym świadkiem sceny, która wyjaśniła mu ostatecznie charakter Cbrystjana i stosunki łączące go z królową. Było to w niedzielę, po mszy. Mały pałacyk, o wyglądzie niezwykle uroczystym, otworzył naoścież bramy od ulicy Herbillon, a cała liberja stała uszeregowana w przedpokoju pełnym zieleni, niby oranżerja. Tego dnia odbywało się przyjęcie niezmiernej wagi. Oczekiwano delegacji rojalistowskiej członków Sejmu, elity i kwiatu stronnictwa, która przybywając z hołdem wierności i oddania dla króla miała zarazem naradzić się z nim nad przygotowaniem powrotu na tron. Prawdziwe wydarzenie, dawno spodziewane i zapowiedziane, którego uroczystość podnosiło wspaniałe słońce zimowe, złocąc i ogrzewając obszerną pustkę recepcyjnego salonu z wysokim fotelem królewskim, budząc wyblyskujące w cieniu niby iskry rubiny, szafiry i topazy korony.
Podczas gdy w domu trwał bezustanny ruch, a na schodach przesuwały się jedwabne treny sukien; gdy młody książę, przybierany w długie pończochy czerwone, aksamitny garnitur i kołnierz z gipiury weneckiej, powtarzał swą przemowę, od tygodnia wdrażaną, a stary Rosen w galowym mundurze, obwieszony orderami, coraz to się prostował na wprowadzenie delegacji, Elizeusz zdała od całego zgiełku, w pokoju szkolnym myślał o skutkach tej uroczystej wizyty. W olśnieniu południowej wyobraźni przygotowywał już triumfalny wjazd swych monarchów do Lubiany pośród salw i dzwonów, ulic zasypanych kwieciem: wysunięty naprzód, niby obietnica dana narodowi, znak przyszłości potęgującej ich dostojeństwo, siedzi jego umiłowany uczeń, młodziutki Zara, rozsądny i poważny ową powagą dzieci przeżywających wzruszenia ponad swój wiek. Blaski tej pięknej niedzieli, radość dzwonów drgających właśnie w promieniach południa, łączyły się dlań z nadzieją uroczystości, podczas której duma macierzyńska Fryderyki może i ku niemu skieruje ponad głową dziecka czarujący uśmiech zadowolenia.
Tymczasem rozlegał się na piasku wśród odświętnie przybranego dziedzińca, rozbrzmiewającego gwarem przybywających, głuchy turkot karet galowych, które przywiozły z hotelu delegatów. Trzasnęły drzwiczki, dywany westibulu i salonu stłumiły kroki: szept słów pełnych uszanowania, poczem zapanowało długie milczenie, które zdziwiło Mérauta, oczekującego przemowy króla, wysiłku nosowego głosu. Cóż to się stało, jakaż to przerwa w ustalonym programie ceremonji?...
W owej chwili oczom jego ukazał się ten, który winien był przewodniczyć w sąsiedniej sali oficjalnemu przyjęciu: przemykając się chyłkiem wzdłuż murów i poczerniałych szpalerów ogrodu, zziębniętego i jasnego, posuwał się krokiem sztywnym i niepewnym. Zapewne wszedł przez furtkę ukrytą w powojach avenue Dausmenil, Pierwszą myślą Elizeusza był pojedynek, jakiś wypadek; utwierdził go w niej łoskot padającego na górnem piętrze ciężaru, łoskot głuchy i przeciągły, jak gdyby powstrzymywany przez meble i draperje, któremu towarzyszył hałas strąconych przedmiotów. Elizeusz udał się szybko do króla. Pokój Chrystjana zajmujący półkole w głównem skrzydle pałacu, był ciepły i obity purpurową materją, zdobną w trofea dawnego oręża; kanapy, niskie meble, skóry niedźwiedzi i lwów nadawały mu charakter przepychu miękkiego, niemal wschodniego, a wśród niego wyróżniało się oryginalnie niewielkie łóżko połowę, na którem król sypiał gwoli tradycji, pielęgnowanej w jego rodzinie, i owej pseudoprostocie spartańskiej, właściwej miljonerom i panującym.
Drzwi były otwarte.
Nawprost nich, Chrysltjan stał oparty o ścianę, w kapeluszu na głowie, blady i zmieniony, a z pod rozpiętego futra widać było nieład ubrania, biały krawat rozwiązany, szeroki gors koszuli zmięty i zbrukany, świadczący o nocy spędzonej na rozpustnem pijaństwie. Obok — królowa, wyprostowana, poważna, drżąca od gwałtownego wysiłku, który hamowała. Głos jej brzmiał głucho i karcąco.
— Trzeba... Trzeba koniecznie... Chodź.
On zaś głosem cichym, zawstydzonym:
— Nie mogę... Widzisz wszak, że nie mogę... Później... Obiecuję...
Poczem bełkotał usprawiedliwienie, śmiejąc się głupkowato, dziecinnie... To wcale nie dlatego, że pił. Nie... Tylko to powietrze, zimne powietrze po wyjściu z kolacji...
— Tak, tak... Wiem... Mniejsza o to!... Trzeba zejść... Muszą cię widzieć, byle tylko widzieć!... Ja do nich przemówię... Wiem, co należy powiedzieć.
A ponieważ stał wciąż nieporuszony, bez słów, pod wpływem snu, biorącego go w swe posiadanie, gniew Fryderyki wybuchnął.
— Ależ zrozum, że tu idzie o nasz los... Chrystjanie, tu waży się teraz twoja korona, korona twojego syna... No, chodź że... Proszę cię, żądam.
Była wspaniała w tym porywie silnej woli, której promienie poprzez szmaragd jej oczu widocznie magnetyzowały króla. Działała nań wzrokiem, usiłując go podtrzymać i wzmocnić, pomagając pozbyć się kapelusza, płaszcza przesiąkniętych odrażającem tchnieniem pijaństwa, oszałamiającym dymem cygar. Przez jedną chwilę wyprostował się na chwiejnych nogach, zrobił niepewnie kilka kroków, opierając rozpalone dłonie na marmurze rąk królowej. Lecz nagle czując, że Chrystjan traci równowagę, cofnęła się przed tem gorączkowem dotknięciem i odepchnęła go gwałtownie, ze wstrętem. A gdy upadł całym ciężarem na kanapę, przeszła, bez jednego zgoła spojrzenia na tę masę zmiętą, bezwładną i chrapiącą, obol Elizeusza; nie widząc go, szepnęła, nawpół przymknąwszy oczy, bolesnym głosem cierpiącej lunatyczki: — Alla fine sono stanca de fare i gesti di queste monarcaccio...[1]




  1. Zmęczyło mnie wreszcie odrabianie gestów za tego marnego króla...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.