Spowiedź królowej/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Spowiedź królowej
Podtytuł Królowie na wygnaniu
Wydawca "Rój"
Data wyd. 1928
Druk „Grafika“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Rois en exil
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Niedole wygnania.

— Dobrze! Dobrze! Znamy się na tem!... „O!.. Yes... Goddam... Shoking...“ Posługujecie się tą monetą wówczas, kiedy nie chcecie ani płacić, ani odpowiadać... Ale z Bibi to nie chyci. Uregulujmy nasze rachuneczki, stary figlarzu...
— Master Lebeau, w istocie rzeczy pan przemawiać do mnie bardzo gwałtownie!..
I J. Tom Levis, dumny z bogactwa swego słownika (ostatni wyraz powtórzył raz po raz trzykrotnie) krygował się w swym żabocie, tonąc w olbrzymim białym krawacie pastorskim, który mu ściskał szyję. Jednocześnie oko jego zaczęło drgać, mącąc w ten sposób nieodgadniony wyraz tego spojrzenia, podczas gdy wzrok przeciwnika z pod opuszczonych powiek odpowiadał na szelmowską wymowę Anglika błyskami wściekłości, malującej się jeszcze na wąskiej i gładkiej fizjognomji. Mistrz Lebeau miał w całej poprawności swej podejrzanej postaci o włosach jasnych, ufryzowanych i ułożonych, w czarnym stroju poważnym i surowym, coś z prokuratora dawnego Châtelet, Lecz w owej chwili — zważywszy, iż właśnie debaty o interesach uwydatniają prawdziwą naturę — ten człowiek tak dobrze wychowany i gładki, jak i jego paznokcie, smakowity Lebeau, dawny lokaj w Tuilerjach, ujawniał swój charakter szpetnego sługusa, chciwego zarobku i zysku.
Chroniąc się przed wiosenną ulewą, rzęsiście zmywającą dziedziniec, obaj kumotrowie ukryli się w dużej remizie, świeżo pobielonej, której ściany wyłożono do połowy grubemi matami dla zabezpieczenia od wilgoci licznych i wspaniałych pojazdów. Uszeregowane obok siebie stały tam karoce galowe, pełne szyb i złoceń, i wygodne „for in hand“, używane w czasie polowań, i lekkie faetony wiozące na wyścigi, a nawet sanie, któremi w czasie mrozów królowa jeździła po jeziorze. Obecnie — w stanie spoczynku — wszystkie te wehikuły zachowywały w półcieniu remizy masywny lub żwawy wygląd zbytkownych zwierząt, połyskujących i kosztownych, niby fantastyczne rumaki legend asyryjskich. Sąsiedztwo stajni, z której dochodziło parskanie i głośne szmery, półotwarty skład uprzęży o nawoskowanej podłodze, gdzie stały w przegrodach wszystkie baty, chomąta, siodła na kozłach, niby trofea lśniące od okuć stali, i zwoje lejców, dopełniały tego wrażenia komfortu i zbytkownego życia.
Tom i Lebeau rozprawiali w kącie, a podniesione ich głosy mieszały się z pluskiem wody, spadającej na asfalt trotuarów. Zwłaszcza krzyczał mocno kamerdyner, wielce pewny na swoim gruncie. Ten filut Levis jest poprostu niezrozumiały!.. I któżby się mógł spodziewać takiego podejścia?,. Gdy Ich Królewskie Mości przejechały z Hotelu pod Piramidami do Saint-Mandé, to czyż to nie było zasługą, dziełem jego Lebeau, dokonanem mimo ogólnego sprzeciwu, zgoła nieukrywanego?.. A jaka była umowa? Czyż nie mieli się dzielić do połowy wszystkiemi dochodami, łapówkami dostawców? No tak, czy nie?..
— O.. yes... Całkiem tak..
— Więc czemu teraz kręci?
— No... no... nigdy kręcić..., mówił J, Tom Levis, z ręką na żabocie.
— Tak, tak, stary łgarzu... Wszyscy dostawcy dają ci czterdzieści procent, mam tego dowody... A mnie jegomość powiedział, że dostaje tylko dziesięć... Znaczy to, że na miljon który kosztowała instalacja w Saint-Mandé, jak mam tylko swoje pięć od sta, to jest pięćdziesiąt tysięcy franków, podczas gdy wy macie trzydziesty piąty procent, co czyni trzysta pięćdziesiąt tysięcy franków... trzysta pięćdziesiąt tysięcy franków, trzysta pięćdziesiąt...
Dusił się z wściekłości, a cyfra ta niby ość sterczała mu w gardle, Tom próbował go uspokoić. Przedewszystkiem, jest to mocno przesadzone... A następnie agent miał olbrzymie koszta... Podniesiono mu komorne przy ulicy Royale... Tyle otwartych rachunków, a pokrycie bardzo trudne... Nie mówiąc już o tem, że jest to dla niego interes jednorazowy, podczas gdy Lebeau pozostaje stale na miejscu, a wszak nie brak okazyj w domu, gdzie się wydaje dwieście tysięcy franków tocznie.
Lecz kamerdyner patrzył na to inaczej. Jego sprawy nikogo nie obchodzą i naturalnie nie pozwoli się skubać temu przybłędzie angielskiemu.
125 — Panie Lebeau, pan mi mówić impertynencje...Ja nie chcieć z panem dłużej...
Tom Levis skierował się ku wyjściu. Lecz tamten zagrodził mu drogę. „Jakto, odchodzi nie zapłaciwszy!.. O, co to, to nie..“ Pobladłe usta Lebeau drżały, a wykrzywiona wściekłością twarz przysunęła się ku Anglikowi, pełnemu wciąż takiego spokoju i zimnej krwi, że kamerdyner, tracąc panowanie nad sobą, wyciągnął pięść, obrzydliwie zakląwszy. Wówczas Anglik odepchnął ją szybkim, niby parada szpady, ruchem ręki, właściwym nietyle bokserom, co drapichróstom i rzekł najczystszym akcentem dzielnicy Antoine:
— Odknaj, Lizetko... bo przetrącę.
Efekt tych słów był magiczny. Lebeau, osłupiały, zrazu obejrzał się machinalnie, szukając tego, kto to powiedział; potem, skierowawszy spojrzenie na Toma Levisa, który nagle poczerwieniał, mrugając okiem, wybuchnął tak szaloną wesołością, że nie zdołał się jej oprzeć i agent od interesów.
— Oh, filucie, filucie... Powinienem był się domyślić... Więc to taki z nas Anglik!...
Śmieli się wciąż, nie mogąc nabrać tchu, gdy poza nimi otworzyły się nagle drzwi i zjawiła się królowa, Wszedłszy przed jakąś chwilą do sąsiedniej stajni, aby własnoręcznie przywiązać ulubioną klacz, nie straciła z całej rozmowy ani słowa. Oszustwo, zapoczątkowane tak nisko, niewiele ją wzruszało. Wiedziała dobrze, co sądzić o Lebeau, lokaju-świętoszku, świadku wszystkich jej nędz i poniżeń; tamtego, dostawcę ledwie znała. Lecz dowiedziała się od nich rzeczy poważnych. Więc instalacja w Saint-Mandé kosztowała miljcn, a życie, które uważali za tak skromne i ograniczone, pochłaniało rocznie dwieście tysięcy franków wówczas, gdy mieli ledwie czterdzieści tysięcy. Jakże mogła być tak długo ślepa wobec tego trybu życia, niedostateczności ich prawdziwych zasobów!... Któż więc łożył na to wszystko? Kto opłacał cały zbytek, dom, konie, powozy, nawet toalety i działalność dobroczynną!... Na myśl tę wstyd palił jej policzki, i szybko pod deszczem skierowawszy się przez dziedziniec, weszła na ganek intendentury.
Rosen, zajęty klasyfikowaniem rachunków, na których piętrzyły się stosy ludwików, zdumiony zerwał się odruchowo na jej widok.
— Nie... Siedź pan.... rzekła urywanym głosem. I pochyliwszy się ku biurku księcia wyciągnęła rękę ruchem zdecydowanym, naglącym, autorytatywnym.
— Książę, z czego żyjemy od dwóch lat?... Tylko bez wykrętów... Wiem, że wszystko co uważałam za wynajęte zostało kupione w naszem imieniu i zapłacone... Wiem, że samo Saint-Mandé kosztuje nas miljon, a miljon przywieźliśmy akurat z Ilirji... Proszę mi powiedzieć, kto nas wspomaga od owego czasu i z czyich rąk pochodzi ta jałmużna?..
Przerażona twarz starca, drżenie wszystkich jego zmarszczek pozwoliło królowej domyślić się prawdy.
— Pan!.. To pan!..
Nigdyby nie przypuszczała. I gdy on tłumaczył się, bełkocząc: „obowiązek... wdzięczność... wzajemność...”, rzekła gwałtownie.
— Książę, król nie odbiera tego, co dał, a królowej nie można utrzymywać, niby jakąś tancerkę.
Z oczu jej trysnęły, zda się, iskry, duże łzy, łzy dumy, które nie spadły.
— Oh! Proszę o łaskę... przebaczenie...
Był tak pokorny, całował końce jej palców z takim wyrazem smutnego żalu, że królowa nieco łagodniej dodała:
— Drogi książę, proszę przygotować zestawienie tych wszystkich sum. Otrzyma pan pokwitowanie, a król uiści się możliwie szybko... Co do wydatków na przyszłość, zajmę się niemi sama, będę czuwała, żeby nie przekraczały naszych dochodów... Sprzedamy konie i powozy. Zmniejszy się służbę. Królowie na wygnaniu winni zadowalać się małem.
Stary książę wykrzyknął z zapałem:
— Złudzenie, Wasza Królewska Mości... Właśnie na wygnaniu musi być zachowany całkowity prestige... O, gdyby mnie słuchano, Wasze Królewskie Mości nie zamieszkałyby tutaj, na przedmieściu, w warunkach zdatnych co najwyżej na sezon kąpielowy. Ja pragnąłbym mieszkania w pałacu, w obliczu wielkiego Paryża, będąc przekonany, że wydziedziczeni królowie obawiać się winni najwięcej zobojętnienia, które ogarnia ich wówczas, gdy się zniżają do poziomu ulicy i jej poufałości,,. Wiem, wiem... Nieraz uważano, że jestem śmieszny w tych kwestjach etykiety, rygoru dziecinnego i przestarzałego. A tymczasem formy te są w najwyższym stopniu ważne, pomagając zachować dumę wyglądu, tak łatwo zanikającą w nieszczęściu. To — nieugięta zbroja, dzięki której żołnierz się trzyma, nawet będąc śmiertelnie raniony.
Przez chwilę milczała, opanowana jakąś myślą. Poczem podniosła głowę:
— To niemożliwie... Istnieje duma wyższa jeszcze od tamtej... Należy od dziś zaprowadzić zmiany tak, jak to powiedziałam.
Wówczas de Rosen tonem niemal błagalnym rzekł:
— Niech Wasza Królewska Mość raczy pomyśleć... Sprzedaż koni, powozów... Poprostu bankructwo królewskie... Jakiż to będzie rozgłos! Jaki skandal!
— To co się dzieje jest hardziej jeszcze skandaliczne.
— Kto o tem wie?.. Kto się bodaj domyśla? Jakże przypuścić, że ten stary sknera de Rosen... Nawet Wasza Królewska Mość... Oh, błagam cię, pani, racz przyjąć to, co nazywasz mojem oddaniem... Zresztą byłoby to niemożliwe. Wszak roczny dochód wystarczyłby zaledwie na podręczną kiesę króla, na grę.
— Król przestanie grać, mości książę!
Powiedziała to takim tonem, z takim wyrazem oczu, że Rosen już nie nalegał. Pozwolił sobie jednak dodać:
— Uczynię jak sobie Wasza Królewska Mość życzy. Lecz błagam, aby zechciała pamiętać, że wszystko co posiadam należy do niej, i że zasłużyłem, aby w razie potrzeby raczyła się do mnie zwrócić.
Był pewny, że to nastąpi niezadługo.
Następnego dnia zaczęły się zapowiedziane reformy. Odprawiono połowę służby, zbędne pojazdy odesłano do Tatersalu, gdzie zostały niezgorzej sprzedane, prócz karoc galowych zbyt krępujących dla osób prywatnych. Udało się jednak zbyć je dzięki Cyrkowi amerykańskiemu, który rozgościł się w Paryżu, rozwijając ogromną reklamę. I wspaniałe karety, które Rosen kazał wykonać, aby zapewnić swym władcom nieco utraconej pompy, a zarazem karmiąc się odległą nadzieją powrotu do Lubiany, zaczęły służyć pokazom chińskich karlic i uczonych małp, historycznych kawalkat i apoteoz à la Franconi. Pod koniec przedstawienia, na piasku areny przy porywających dźwiękach orkiestry, oglądano te książęce pojazdy o herbach ledwie zatartych, trzykrotnie okrążające tor-, podczas gdy z ich otwartych okien wychylała się wykrzywiona lub groteskowa postać albo też bezmyślna o krótkiej fryzurze głowa słynnego akrobaty w różowym trykocie, skłaniającego przed tłumem lśniące od pomady czoło. Jakimż prognostykiem dla idei królewskiej był ten strzęp koronacyjny włóczony w atmosferze szychu i woltyżu pośród koni i tresowanych zwierząt.
Ta sprzedaż w Tatersalu, gdy równocześnie inne afisze zapowiadały sprzedaż brylantów królowej Galicji w hotelu Drouot, wywołała nieco hałasu. Lecz Paryż nie zatrzymuje się długo nad jedną sprawą, idąc śladem bieżących kronik pism. O tych dwóch wydarzeniach mówiono w ciągu dwudziestu czterech godzin, nazajutrz już o nich nie myślano. Chrystjan II przyjął bez oporu reformy, wymagane przez królowę; od czasu swej smutnej eskapady, był wobec niej niemal zakłopotany. Cóż zresztą obchodziły go reformy domowe? Jego życie, składające się z marnotrawstwa i rozrywek upływało poza domem. Rzecz zadziwiająca: w ciągu sześciu miesięcy nie kołatał ani razu do sakiewki Rosena. Podnosiło go to nieco w oczach królowej, zadowolonej pozatem, że nie widzi na dziedzińcu fantastycznego cabu Anglika i nie spotyka na schodach służalczego uśmiechu wierzyciela — dworaka.
Jednak król wydawał dużo, bawiąc się więcej jeszcze niż dotąd. Skąd czerpał pieniądze? Elizeusz dowiedział się o tem w zgoła szczególny sposób od wuja Sauvadona, poczciwca którego dawniej „oświecał“ w różnych sprawach. Od chwili sprawowania obowiązków przy ulicy Herbillon z nim jednym z pośród dawnych znajomych utrzymywał stosunki, i od czasu do czasu udawał się na śniadanie do Bercy, przynosząc mu wówczas wiadomości o Kolecie, której staruszek — jak się skarżył — nie widywał. Koleta była jego adoptowanem dzieckiem, córką ubogiego brata, którego tkliwie kochał i wspierał aż do jego śmierci. Bezustannie nią zajęty, łożył na piastunki i wyprawki, potem zaś na internat w Paryżu — co najbardziej arystokratyczny, Dziewczyna była jego słabostką, żywą dumą, pięknem marzeniem, które zdobił we wszystkie kaprysy, rojące się w prostackiej głowie miljonera — dorobkiewicza, A gdy w rozmównicy Sacré-Coeur mała Sauvaaon szeptem mówiła do swego wuja: „Matka tej jest baronową, albo margrabiną...” wuj miljoner ruchem ramion odpowiadał: „Ty będziesz czemś więcej”. W osiemnastym roku życia została księżną. W Paryżu nie brak Wysokości będących w poszukiwaniu posagu; agencja Levisa posiada ich cały asortyment; chodzi tylko o cenę. I Sauvadon uważał, że dwa miljony nie jest to zbyt wiele, aby figurować w kąciku salonu, gdzie przyjmowała wieczorami młoda księżna de Rosen, aby, ukrywszy się w jakiejś wnęce, mieć prawo promienieć szerokim uśmiechem wśród krótkich faworytów wyszłych z mody od czasu Ludwika-Filipa. Żywe oczki szare i skrzące się, — oczy Kolety, łagodziły naiwną i niepoprawną mowę tych ust grubych, ciosanych niedołężnie, oraz widok rąk kwadratowych, co nawet w rękawiczkach kanarkowych pamiętały, że kiedyś toczyły na wybrzeżu beczki.
Z początku był nieufny, nic nie mówił, zadziwiał, przerażał ludzi swem milczeniem. Do kaduka! Wszak to nie w Bercy, handlując winem, odpowiednio mieszanem i barwionem, może się nauczyć człek pięknej mowy. Potem, dzięki Mérautowi, zdobył kilka gotowych poglądów, śmiałych aforyzmów, na temat bieżących wydarzeń, modnych książek. Wuj przemówił, i to nie najgorzej, jeśli nie liczyć kilku okropnych „kiksów“, od których omal nie spadł żyrandol, oraz niepokoju, jaki budziły wokół tego woziwody w białej kamizelce niektóre teorje a la de Maistre, malowniczo wypowiedziane, I oto nagłe władcy Ilirji porywają mu dostawcę idej, odbierając zarazem możność popisu. Koleta, zajęta obowiązkami damy dworu, nie opuszcza Saint-Mandé; a Sauvadon zbyt dobrze znał szefa domu cywilnego i wojskowego, by móc liczyć na bywanie u dworu. Nawet nie wspomniał o tem. Czy można go sobie wyobrazić tam, wprowadzonego przed oblicze wyniosłej Fryderyki!... Handlarz win z Bercy! I to nie handlarz — emeryt, lecz, przeciwnie, w pełni działalności, gdyż, mimo milionów, mimo błagań bratanicy, Sauvadon pracował nalej, zatknąwszy pióro za ucho, pędząc życie w składzie, na wybrzeżu, pośród tragarzy, wynoszących i wnoszących baryłki, albo też pod olbrzymiemi drzewami starego parku przetrzebionego już i zniszczonego, gdzie w hangarach ciągnęły się szeregi nieskończone beczek — jego bogactwo. „Umarłbym, gdybym stanął“, mawiał. I, rzeczywiście, żył tym łoskotem przetaczanych baryłek i mocnym zapachem wina, idącym z magazynów w wilgotnych piwnicach, gdzie przed czterdziestu pięciu laty rozpoczynał swą karierę.
Tam niekiedy odwiedzał Elizeusz swego dawnego pupila i rozkoszował się pod konarami drzew lub w sklepionej piwnicy śniadaniem, jakie umieją przygotowywać tylko w Bercy: winem z beczki, rybką, trzepoczącą się dopiero co w akwarjum, i potrawą według przepisów lokalnych, jak w głębi Langwedocji lub w Wogezach. Teraz, skoro nie odbywały się zebrania u Kolety, nie było już mowy o „ideach“, lecz poczciwiec lubił słuchać Mérauta i spoglądać, jak je i pije obficie, gdyż zawsze miał przed oczyma klitkę przy ulicy Monsieur-le-Prince i uważał Elizeusza za prawdziwego rozbitka życiowego. Wzruszająca życzliwość człowieka, który poznał głód, wobec innego, biednego, Méraut przynosił wiadomości o bratanicy, o życiu w Saint-Mandé, odblaski wielkości, które tyle kosztowały zacnego winiarza, a nie mogły być przezeń oglądane. Zapewne czuł się dumny na myśl o młodej damie dworu, dotrzymującej towarzystwa królom pośród ceremonjału dworskiego; ale wzrastał zły humor i uraza do starego Rosena o to, że nie mógł jej oglądać.
— Czemże się to tak pyszni? Nazwiskiem, tytułem?... Ależ mając pieniądze mogłem sobie i ja na to pozwolić... A co do wstęg i orderów... Będę je również miał, skoro zapragnę... Nie wiesz zapewne, mój drogi Méraut... Od czasu naszego widzenia wydarzyło mi się coś przyjemnego.
— I cóż takiego, mój wuju?
Nazywał go „wujem“ wskutek serdecznej życzliwości właściwej Południowi, i chęci nadania odpowiedniej etykiety tej szczególnej sympatji, jaką czuł do starego handlarza.
— Mam, mój drogi, Lwa Iliryjskiego... komandorię z krzyżem... Książę tak jest dumny ze swej Wielkiej Wstęgi!... W Nowy Rok, gdy udam się z wizytą zawieszę ją sobie... będzie miał nauczkę...
Elizeusz nie chciał wierzyć Order Lwa! Jeden z najstarszych i najbardziej w Europie poszukiwanych... dany wujowi Sauvadon, „mojemu wujowi“!... Za co?... Za to, że sprzedawał w Bercy mieszane wino?
— O, to sprawa bardzo prosta, rzekł tamten, mrużąc małe, siwe oczki, kupiłem sobie godność komandora podobnie jak tytuł książęcy... Dając trochę więcej, miałbym wielką wstęgę orderu, gdyż była również do nabycia.
— Gdzie? zapytał Elizeusz, blednąc.
— W agencji Levisa przy ulicy Royale... Wszystkiego dostanie u tego szelmy Anglika... Mój krzyż kosztował dziesięć tysięcy franków... wielka wstęga zaś była za piętnaście tysięcy...! znam takiego, co ją sobie zafundował... Wiesz, kto? Biscarat, słynny fryzjer z bulwaru Capucines... Ależ o tem wie cały Paryż... Proszę się przejść do Biscarat. W głębi wielkiej sali, gdzie urzęduje pośród swych trzydziestu pracowników, wisi ogromna fotografja, na której wyobrażono go, jako Figara, z brzytwą w ręce, i wielką wstęgą opasującą pierś... Taki sam rysunek zdobi wszystkie flakony w jego sklepie... Gdyby generał to zobaczył, wąsy podniosłyby mu się... o, tak.
Próbował naśladować grymas generała, ale że nie miał wąsów, nic z tego nie wyszło.
— Czy wuj ma dyplom?... Mógłbym zobaczyć?...
Elizeusz łudził się jeszcze, że tkwiło w tem jakieś oszustwo, podrobienie podpisu, którym agencja Levisa kupczyła bez skrupułu, Nie! Wszystko odznaczało się poprawnością, skoncypowane zgodnie z formułą, opieczętowane herbem Ilirji obok podpisu Boskowicza i sygnowane przez Chrystjana II. Nie było wątpliwości. Za wiedzą króla odbywał się handel orderami i wstęgami; zresztą aby się przekonać, dość było, wróciwszy do Saint-Mandé, udać się do radcy.
W rogu wielkiego hallu, położonego na górnem piętrze hotelu, i mieszczącego gabinet Chrystjana — którego nigdy nie używano, — salę rycerską, gimnastyczną oraz bibljotekę, znalazł Boskowicza pośród pudełek, grubych kopert, arkuszy papieru, na których suszyły się rośliny z ostatnich zbiorów. Od początku wygnania uczony zapoczątkował sobie kolekcję okazów z Lasku Bulońskiego i Vincennes, posiadających najbogatszą we Francji florę. Potem udało mu się po śmierci jakiegoś słynnego przyrodnika nabyć jego album. I pogrążywszy się w badaniu swych nowych bogactw, pochyliwszy nad powiększającem szkłem lupy twarz, bez krwi i wieku, podnosił ostrożnie, jedną po drugiej, ciężkie stronice, między któremi widać było rośliny rozłożone na płasko od korzenia do kielicha i odbarwione na brzegach. Z ust jego wydzierał się okrzyk radości i zachwytu, skoro okaz był nietknięty i dobrze zachowany; spoglądał nań długo, odczytując głośno nazwę łacińską i uwagi zanotowane u dołu. To znowu wymykał mu się gniewny pomruk na widok kwiatu uszkodzonego przez niedostrzegalnego robaczka, dobrze znanego zbieraczom, który — atom zjawiony w pyle roślin — stanowi niebezpieczeństwo, a często zagładę kolekcji. Łodyga trzymała się jeszcze, lecz za poruszeniem stronicy, wszystko rozsypywało się w proch i ulatywało w delikatnym obłoczku.
— To robak... robak... mówił Boskowicz, pochylony nad lupą, zatroskany i dumny zarazem, pokazując maleńki otworek, niby od świdra, świadczący o przejściu szkodnika. Człowiek ten niezdolny był do żadnego występku, ale też nie potrafił okazać oporu, Na wzmiankę o orderach, zaczął drżeć, spoglądając z pod okularów wzrokiem strwożonym i podejrzliwym... Cóż to mu prawią? Zapewne, w ostatnich czasach król polecił mu przygotować in blanco mnóstwo dyplomów różnych stopni, ale nic nad to nie wiedział i nie śmiałby o nic pytać.
— A więc, panie radco, rzekł Elizeusz poważnie, uprzedzam pana, że Jego Królewska Mość wraz z agencją Levisa uprawia handel temi odznaczeniami.
I tu opowiedział mu historję o golibrodzie-Gaskończyku, którą bawił się cały Paryż. Boskowicz wydał okrzyk ostry, kobiecy. W istocie rzeczy niezbyt się tem przejął, ile że poza obrębem jego manji nic go nie interesowało. Zielnik, pozostawiony w Lublanie, był dla niego straconą ojczyzną, a ten, który przygotowywał — wygnaniem we Francji.
— Ależ to niegodne... żeby taki człowiek jak pan przykładał rękę do podobnie ohydnej frymarki.
A radca, zrozpaczony, że gwałtem otworzono mu oczy na sprawy, których nie chciał widzieć, jąkał:
Ma che... ma che... cóż ja tu mogę uczynić, drogi panie Méraut?... Król jest królem... Skoro mówi: Boskowicz, napisz to... ręka moja posłuszna jest bez wahania... Zwłaszcza, że Jego Królewska Mość tak jest dla mnie dobry i wspaniałomyślny. On to, widząc moją rozpacz po stracie zielnika, dał mi w upominku ten... Tysiąc pięćset franków, wspaniała okazja... A prócz tego dostał mi się jeszcze Hortus Cliffortienus Linneusza, pierwsze wydanie.
Z naiwnym cynizmem obnażał nieszczęsny sumienie. Wszystko było tam suche i zamarłe, jak w zielniku. Manja, okrutna niby niedostrzegalny robaczek przyrodników, wszystko przegryzła i przebiła na wylot. Dopiero gdy Elizeusz zagroził mu interwencją królowej, wzruszył się nieco. Dopiero wówczas manjak porzucił lupę, i zaczął czynić wyznania, szeptem, ciężko wzdychając, niby penitentka przy konfesjonale. Przed jego oczyma przesuwała się niejedna sprawa, której nic mógł zapobiec, bolejąc nad nią równocześnie... Król miał złych doradców... E poi cha volete? Nie ma powołania do rządów... upodobania do tronu... I tak zawsze było... Dawno to, jeszcze za życia Leopolda... Kiedy król dostał po raz pierwszy ataku, a Chrystjanowi powiedziano, że prawdopodobnie będzie następcą swego wuja, dziecko — miał wówczas ledwie dwanaście lat i grał w owej chwili w ogrodzie pałacowym w krokieta — zaczęło płakać... tak płakać, że trudno je było uspokoić... I tonąc we łzach, mówił: Ja nie chcę być królem... nie chcę być królem... Niech zamiast mnie będzie mój kuzyn Stanisław...“ Często odnajdowałem w oczach Chrystjana II ten sam wyraz lęku i niepokoju, z jakim owego ranka, ściskając oburącz młotek krokietowy, wołał przerażony, że go zaniosą do sali tronowej: „Ja nie chcę być królem!...“
Anegdota ta tłumaczyła całkowicie charakter Chrystjana. Nie był to, zapewne, człowiek zły, ale człowiek — dziecko, zbyt wcześnie ożeniony, pełen wrzących namiętności i wad dziedzicznych. Życie, jakie wiódł, noce spędzone w klubie, kobietki, kolacyjki, był to w pewnych sferach normalny tryb mężów. Wszystko komplikowała rola króla, w której nie umiał się utrzymać, i owa odpowiedzialność ponad jego miarę i siły, a wreszcie zwolna demoralizujący wpływ wygnania. Charaktery tęższe od niego nie potrafiły oprzeć się rozprzężeniu wynikłemu z wykolejonych nawyków, z ciągłej niepewności, w połączeniu z szalonemi nadziejami, i zdenerwowaniem oczekiwania. Wygnanie, podobnie jak morze, miewa chwilę ciszy, która przytłacza i obezwładnia. Jest to okres przejściowy. Nudę długich podróży rozprasza określone zajęcie lub godziny pracy programowej. Lecz czem zająć się może król, pozbawiony narodu, ministrów, rady, nie mając nic do decydowania, nic do podpisywania, o umyśle zbyt sceptycznym, by bawić się w parodję tego wszystkiego, a niezdolny, przez swą ignorancję, spróbować jakiejś innej pracy? A przytem wygnanie to zarazem katastrofa, w której ulegają zmieszaniu wszyscy pasażerowie, zarówno pierwszej klasy jak i pokładów. I trzeba posiadać niebyłe jaką godność, prawdziwy temperament królewski, żeby nie dać się wciągnąć w stosunki poufałości i poniżającego spospolicenia, które potem wywołują wstyd i udrękę, — żeby pozostać królem pośród prywacyj, niedoli, zbrukania, co skłębią w jedno wszystkie warstwy nędznej ludzkości.
Dom iliryjski zaczęła, niestety, ogarniać ta zmącona fala, przed którą książę Rosen bronił tak długo kosztem wielkich ofiar. Król chwycił się sztuczek, aby móc pokrywać swe uciechy. Zaczynał wystawiać zobowiązania, niby jakiś syn marnotrawny, uważając, iż jest to równie proste, a dzięki pomocy Toma Levisa dogodniejsze od „bonów do naszej kasy“, kierowanych przezeń dawniej do szefa domu cywilnego i wojskowego. Nadchodził termin zobowiązań, zjawiały się bez liku prolongaty, aż któregoś dnia Tom Levis, zostawszy sam bez centyma, wymyślił ten handel dyplomami, ile że stanowisko króla bez narodu i listy cywilnej nie miało innych źródeł. Nieszczęsnego lwa iliryjskiego poćwiertowano, niby trzodę, i porąbano na kawałki, sprzedawano z licytacji, wyznaczając cenę na grzywę i podgardle, na lędźwie i łapy. A był to dopiero początek. W cabie Toma Levisa królowi nie uda się zatrzymać na pół drogi. Tak mówił do siebie Méraut, wyszedłszy od Boskowicza. Widział, że niepodobna było polegać na radcy, łatwo pochwytnym, jak człowiek, dotknięty manją. On sam był w tym domu zbyt świeżym i obcym przybyszem, aby mieć jakikolwiek wpływ na Chrystjana. Gdyby się tak zwrócić do starego Rosena? Lecz na pierwszą wzmiankę generała, książę ciska mu straszliwe spojrzenie, niby jakiemuś świętokradzcy. Król, jakkolwiekby upadł nisko, pozostawał zawsze królem. Nie można też było liczyć na mnicha, którego drapieżne oblicze ukazywało się w długich odstępach czasu, między dwiema podróżami, coraz bardziej opalone i wychudłe...
Królowa?... Lecz od kilku miesięcy trawił ją jakiś smutek i gorączka, a wyniosłe czoło pokrywana chmura troski; podczas lekcyj słuchała roztargniona, daleka myślą, ręce opuściwszy bezwładnie na haft. Pochłaniały ją poważne sprawy, dotąd nieznane, kłopoty pieniężne, uczucie poniżenia wobec tych wszystkich rąk wyciągniętych, których nie mogła napełnić. Naglili dostawcy, towarzysze wygnania i niedoli, bo smutne rzemiosło królewskie ma obowiązki nawet wtedy, gdy nie ma już praw. Wszyscy, którzy zdołali trafić do tego domu w dobie dostatku, teraz oczekiwali w ciągu długich godzin w przedpokojach, i często, znużeni oczekiwaniem, obchodzili, mrucząc słowa, których, nawet nie słysząc, królowa domyślała się z niezadowolonych ruchów i postawy ludzi, trzykrotnie odprawianych z niczem. Bo istotnie usiłowała w nowym trybie życia zaprowadzić ład; lecz prześladowało ją nieszczęście, skutki złych lokat i unieruchomionych wartości. Biedna królowa Fryderyka, której się zdawało, że poznała wszystkie cierpienia: brakowało jeszcze trosk, od których się więdnie, twardego, raniącego dotknięcia pospolitości życia codziennego. Zdarzało się nieraz pod koniec miesiąca, że nie sypiała po nocach drżąc z obawy, niby szef jakiejś firmy handlowej. Ponieważ zalegano z wynagrodzeniem służby, lękała się dostrzec wyraz niezadowolenia w spojrzeniu nieco mniej pokornem, w niedość szybkiem wypełnieniu rozkazu. Poznała wreszcie, czem są długi, żądania coraz to napastliwsze, przekraczające w swem zuchwalstwie najwyższe progi i drzwi najgrubiej złocone. Stary książę śledził, w powadze i milczeniu, wszystkie te troski, krążył dokoła królowej, jak gdyby mówiąc: „Czuwam“. Lecz była zdecydowana raczej wyczerpać wszystkie sposoby niż zwrócić się do tego, którego zmiażdżyła tak wyniosłą nauczką.
Któregoś wieczora siedzieli w dużym salonie, gdzie panowała ta sama wciąż monotonja pod nieobecność króla — poza domem, jak zwykle. Pod srebrnemi świecznikami toczyła się partja wista, tak zwana gra królowej: książę naprzeciw Jej Królewskiej Mości, madame Eleonora i Boskowicz jako para przeciwników, Księżna cicho grała na fortepjanie owe „echa iliryjskie“, których Fryderyka mogła wciąż słuchać bez zmęczenia, a za najmniejszym gestem zachęty palce grającej nadawały im mocne akcenty pieśni wojennej i brawury. Te wspominki, budząc na twarzach słuchaczy uśmiech rozmarzenia lub wyraz bohaterstwa, ożywiały nieco atmosferę rezygnacji wygnania i ustalonych nawyków w tym bogatym salonie mieszczańskim, będącym teraz królewską siedzibą.
Wybiła godzina dziesiąta.
Miast udać się do swych apartamentów, jak co wieczór, — było to sygnałem do rozejścia się, — królowa potoczyła wokół roztargnionym wzrokiem, mówiąc:
— Możecie państwo odejść. Ja mam jeszcze sprawy z panem Méraut.
Elizeusz, zajęty przy kominku lekturą, skłonił się i, zamknąwszy książkę, przeszedł do sąsiedniego pokoju po papier i pióra.
Gdy wrócił królowa była sama, wsłuchana w turkot odjeżdżających powozów, za któremi zamykano dużą bramę; tymczasem na korytarzach i schodach pałacu rozlegały się zmieszane kroki, poprzedzające chwilę spoczynku mieszkańców ludnego domu. Zapanowała wreszcie cisza, którą pogłębiał wokół dwumilowy lasek, chłonąc szumem wiatru i liści dalekie odgłosy Paryża. Pusty salon, pełen jeszcze światła, czekał, zda się, w spokoju i samotności, na jakąś tragiczną scenę. Fryderyka, oparłszy się o stół, odsunęła ręką przygotowany przez Mérauta papier, mówiąc:
— Nie... nie... Nie mamy nic do pisania... To był pretekst... Niech pan siada...
Potem, ciszej:
— Chcę pana o coś prosić...
Lecz to co miała do powiedzenia kosztowało ją widzocznie dużo, gdyż trwała przez chwilę w skupieniu, napół przymknąwszy cezy; głęboko bolesny wyraz, który Elizeusz spostrzegł już kilkakrotnie, podnosił jeszcze piękność tej twarzy, znacząc czystość jej linij brózdami poświęcenia i ofiar, najwznioślejszemi uczuciami królowej i kobiety. Budziła w nim wówczas cześć religijną... Wreszcie, odzyskując całą odwagę, Fryderyka zapytała go głosem cichym, nieśmiałym, wyraz po wyrazie, niby stawiając bojaźliwe kroki, czy nie znał w Paryżu... jakiegoś miejsca, gdzie... pożyczają pod zastaw...
Pytała Elizeusza, tego dużego cygana, któremu znane były wszystkie lombardy paryskie, dokąd od lat dwudziestu zanosił zimą letnie ubrania, a latem — zimowe!... Czy znał ciotunię!... Wraz z wspomnieniami młodości wracał ten żargon, wywołując przez jedną chwilę uśmiech na jego twarzy. Lecz królowa ciągnęła dalej, podnosząc nieco głos:
— Chciałabym panu powierzyć coś do zaniesienia... klejnoty... Bywają chwile kłopotliwe...
Piękne jej oczy, teraz wzniesione, jawiły głęboką otchłań boleści cichej a nadludzkiej.
Nędza królów, — wielkość w poniżeniu!... Czyż to było możliwe!...
Méraut skinął głową na znak, że gotów jest podjąć się sprawy.
Gdyby był wyrzekł słowo, stłumiłoby je łkanie, gdyby był uczynił gest, musiałby paść do stóp tej królewskiej niedoli. A jednak do podziwu zaczęła przyłączać się litość. Teraz widział królowe nieco mniej wyniosłą, mniej górującą nad pospolitością życia, jak gdyby w smutnem wyznaniu przez nią uczynionem usłyszał akcent cyganerji, coś, co było początkiem upadku i zbliżenia ku niemu.
Nagle wstała i wziąwszy z kryształowego puzdra zapomnianą relikwię, położyła ją na serwecie, niby garść olśniewających klejnotów.
Elizeusz zadrżał... Korona!...
— Tak, korona... Sześćset lat jest już w domu iliryjskim... Dla jej obrony umierali królowie, płynęły strumienie krwi szlacheckiej... Teraz musi pomóc nam żyć... To jedno tylko pozostało.
Był to wspaniały, kuty w starem złocie djadem, którego koliska, pełne ozdób, łączyły się z sobą ponad podbiciem ze szkarłatnego aksamitu, Na okuciach, na filigranowej forsadzie, we wnętrzu każdego pąka imitującego koniczynę, na wierzchu podtrzymujących je ażurowych łuków, jaśniały wszystkie odmiany znanych kamieni: przezroczysty błękit szafirów, aksamit turkusów, zorza topazów, płomień wschodnich rubinów, i szmaragdy, niby krople wody na liściach, kabalistyczne opale, i mleczne, mieniące się, perły. Lecz górując nad wszystkiem rozsiane tam i sam brylanty drgały tysiącem zmiennych ogni, niby rozproszony pył świetlany, obłok przepojony słońcem, łagodząc lśnienie wypolerowanego przez wieki djademu dyskretnemi blaski różowej w głębi sanktuarjum lampy.
Drżący palec królowej dotknął korony w paru miejscach:
— Trzeba wyjąć kilka kamieni.. z pośród większych...
— Czem?
Rozmawiali półgłosem, jak złoczyńcy. Lecz Fryderyka nie widząc w salonie nic, coby się do tego nadawało, rzekła:
— Niech mi pan poświeci...
Przeszli na oszkloną werandę, gdzie wysoka lampa, przesuwana w różne strony, rzucała fantastyczni cienie i długą smugę światła ginącą na trawnikach w mrokach ogrodu.
— Nie... nie... szepnęła widząc, że się kieruje ku jej pudełku z robótką... Próbowałam nożyczkami... za słabe.
Znaleźli wreszcie nóż ogrodniczy na skrzyni, z której wynikały ku księżycowej poświacie cienkie gałęzie granatu. Powróciwszy do salonu, Elizeusz spróbował wyważyć ogromny szafir, wskazany mu przez królowę. Lecz kamień, mocno osadzony, opierał się i wymykał żelazu, niezachwiany w uścisku oprawy. Zresztą ręka operatora, lękając się uszkodzić kamień lub nadwerężyć złoto, na którem widoczne już były rysy, ślady poprzednich prób, nie miała dość siły, ani pewności. Rojalista cierpiał, oburzając się na obelgi, jakie musiał wyrządzać koronie. Zdawało mu się, że klejnot drży, opiera się, walczy.
— Nie mogę... Nie mogę... rzekł, ocierając spocone czoło.
— Trzeba, — odparła królowa.
— Ależ to będzie widoczne!
Uśmiechnęła się dumnie, z ironją:
— Widoczne!... Czyż się kto na nią patrzy?... Czy prócz mnie o tem myśli i się interesuje?...
I podczas gdy Elizeusz blady, z pochyloną głową, miażdżył ściskany kolanami djadem królewski, który nóż ogrodniczy rozrywał na sztuki i strzępy, Fryderyka, trzymając wysoko lampę, pilnowała tego zamachu, równie zimna jak lśniące na stole wraz z kawałkiem złota, kamienie, nietknięte i wspaniałe, mimo wydarcia jakiemu uległy. Nazajutrz Elizeusz, nieobecny od rana, wrócił dopiero w porze śniadania. Zasiadł do stoły wzruszony, niespokojny, ledwie wtrącając się do rozmowy, której był zwykle punktem środkowym. Ten niepokój udzielił się królowej, nie zamącając zresztą jej uśmiechu ani pogody głosu; po skończonym posiłku długo jeszcze nie mogli zbliżyć się do siebie ani swobodnie rozmawiać, strzeżeni przez etykietę i panujące w domu przepisy, obecność damy dworu i zazdrosną opiekę pani de Silvis. Wreszcie nadeszła pora lekcji. Podczas gdy młody książę przygotowywał książki, królowa zapytała:
— Co panu jest?... Czy znowu się co stało?...
— Ach! Wasza Królewska Mości, wszystkie kamienie są sztuczne...
— Sztuczne!...
— Bardzo starannie naśladowane... Jak to się stało? Kiedy? Czyż byłby w domu jakiś złoczyńca!
Zbladła straszliwie, słysząc to słowo; nagle, zacisnąwszy zęby, szepnęła targana gniewem i rozpaczą:
— To prawda. Jest tu złoczyńca... I znamy go dobrze oboje: i ja, i pan...
Potem, ruchem gorączkowym i gwałtownym pochwyciwszy rękę Elizeusza, jak gdyby dla zawarcia im tylko znanego układu, dodała:
— Lecz nie wydamy go nigdy, nieprawdaż?
— Nigdy.... odparł, odwracając głowę; bowiem zrozumieli się w jednej chwili.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.