Sęp (Nagiel, 1890)/Część szósta/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Zabójca księdza Suskiego.

Ale adwokat „Julek“ milczał!
— Przepraszam... — rzekł w końcu.
— Co pan mecenas rozkaże?
— Niewątpliwie pańskie opowiadanie tłumaczy wiele, nawet wszystko. Ale ma ono i wady...
— Słucham.
— Najpierw, nie zawsze opiera się na dokumentach, lecz na źródłach osobistych, których dokładnie sprawdzić trudno; powtóre, dokumenta jakie pan posiadasz, mogą mieć cechę wiarogodności dla nas, ale wątpię, ażeby zadowolniły sąd; po trzecie, idzie nam tymczasem najpilniej o sprawę Stefka Polnera, a doprawdy nie jest podobieństwem przedstawiać sądowi całego tego romansu, który, jakkolwiek prawdziwy, wydaje się przecież mało prawdopodobnym, a wreszcie nie zawsze wprost i ściśle związanym z zabójstwem księdza Suskiego.
Na ustach „Frygi“ błądził nieco złośliwy uśmiech.
— Ależ zgoda, najzupełniejsza zgoda, panie mecenasie.
— A wiec?...
— A więc przypominam, że przed chwilą dodałem, iż to tylko pierwsza, historyczna, że tak powiem, część moich wyjaśnień. Nie jest to bynajmniej przeznaczone dla sądu, lecz dla nas, ażebyśmy widzieli jasno w wypadkach... Dla sądu mam co innego i równie ciekawego!...
— Tak nam mów, panie Józefie...
„Fryga” namyślał się przez krótką chwilę, poprawił się w krześle i znowu zaczął:
— Pan mecenas zauważył słusznie, że w mojem opowiadaniu istnieje pewna luka. Objaśniłem, w jaki sposób powstał spisek przeciwko Stefkowi Polnerowi, nie przedstawiłem jednak bezwzględnych, przekonywających sąd dowodów jego niewinności. Pan mecenas pamięta, że za taki dowód uważałem zawsze wynalezienie prawdziwego winowajcy. Tymczasem dotąd nie wspomniałem o nim ani słowem. Zrobiłem to naumyślnie, ażeby nie wprowadzać zamieszania do mojej opowieści...
To wyjaśnienie wywołało uśmiech zadowolenia na usta adwokata.
— Teraz przystępuję i do tego punktu... Krótko mówiąc, zabójca księdza Suskiego jest jego kuzyn, obywatel ziemski i urzędnik banku, pan Aleksander Jastrzębski...
— Czy podobna? — wołał Stawinicz.
— Ja zawsze tak myślałem! — mruknął „Julek.“
Solski i doktór Zerman byli niemniej zdziwieni niż Stawinicz.
— Umyślnie prosiłem pana mecenasa, ażeby był łaskaw prosić na obecną konferencję panów, będących w stosunkach znajomości z panem Jastrzębskim... Będziemy musieli rozstrzygnąć o jego losie.
Głos „Frygi“ dźwięczał surowo i poważnie.
— Ależ dowody, gdzie dowody?... — pytał Stawinicz.
— Są... i to aż nadto dostateczne — odrzekł „Fryga.“ — Pozwólcie jednak panowie, że opowiem, jak to było... Znacie o tyle o ile pana Jastrzębskiego, bywacie z nim razem w towarzystwach, wiecie, że to człowiek dobrze wychowany, pochodzący z dobrej rodziny i nie potrzebujący rachować się z groszem... Wiecie, że posiada folwarczek pod Warszawą i jest jednocześnie urzędnikiem banku. Znacie w ten sposób zewnętrzną, dostępną dla wszystkich stronę jego życia. Pan Jastrzębski jest nie gorszym, i nie lepszy, niż większość młodych ludzi, którzy kończą następnie przez przyzwoity ożenek... Jest nawet od nich lepszym. Nie widzieliście panowie, ażeby kiedykolwiek brał do rąk karty. Nie słyszeliście, aby robił szaleństwa dla kobiet...
— W samej rzeczy...
— Są to tylko pozory. Pan Jastrzębski ma dwie straszne namiętności: jest graczem i rozpustnikiem najgorszego gatunku...
Tym razem doktór Zerman pokręcił z niedowierzaniem głową.
„Fryga“ ciągnął dalej:
— Jeśli trzeba dowodów, mogę panom wskazać tajemną szulernię na Podwalu, w której pan Jastrzębski, nie biorący w towarzystwie kart do ręki, przepędzał całe noce nad grą... Sam go widziałem wchodzącego tam trzy czy cztery razy. Jeśli panowie chcecie zajść na ulicę Piękną pod Nr XX., znajdziecie tam elegancko umeblowany lokal pewnej pośredniczki, który odwiedza równie często. Mówię „pośredniczki,“ nie chcąc użyć innego słowa. To pewna, że to, co się odbywa w owym lokalu, mogłoby dać powód do interwencji prokuratora i sądu... Śledztwo mogłoby to wszystko sprawdzić z niezmierną łatwością.
— Przypuśćmy... — zauważył Stawinicz — ale od tego do zabójstwa jeszcze daleko...
— Nie tak bardzo, jak pan sądzi. Prostem następstwem podobnego życia musiała być dla pana Jastrzębskiego ruina materjalna. Istotnie, dawno już stracił własny majątek i nawet zjadł dwa spadki... Zajrzyjcie panowie do hypoteki. Sobolówka jest obciążona długami trzy razy po nad wartość. Oprócz tego niema bodaj w Warszawie lichwiarza, któremu by pan Jastrzębski nie był coś winien. Jego meble w Sobolówce są zawsze zajęte przez komorników...
— No... no... — powtarzał doktór Zerman.
— To też oddawna kredyt pana Jastrzębskiego był zachwianym... Stało się dlań niepodobieństwem znaleźć jeszcze jednego naiwnego wierzyciela. Wtenczas ten człowiek upadł jeszcze niżej... Sfałszował weksle z poręczeniem jednego ze swych zwierzchników, kasjera Żulskiego, i dyskontował je żydowi. Na co liczył? Zapewne przypuszczał, że się odegra, że odzyska to, co stracił, i weksle zapłaci... Fortuna jeszcze raz była dlań nie łaskawa. Przegrał. Tymczasem zbliżał się termin zapłaty. Była to ostateczna katastrofa: hańba i rozbicie wszystkiego. Wówczas przyszła mu fatalna myśl uratowania się od skutków występku przez zbrodnię.
— Straszne, lecz prawdopodobne... — zrobił uwagę adwokat.
— Ksiądz Suski pomagał mu już kilkakrotnie; ostatecznie jednak, powziąwszy wiadomość o jego sposobie życia, zabronił raz na zawsze wstępu do siebie. Udawać się tedy do księdza o zapomogę byłoby rzeczą bezskuteczną. Tymczasem spadek po księdzu Suskim wchodził ciągle w finansowe jego rachuby. Na nadzieję tego spadku zaciągał lichwiarskie pożyczki. Nie było wcale niepraktycznem znaleźć u księdza pieniądze na zapłacenie fałszywego wekslu i razem przyśpieszyć sobie chwilę odebrania spadku. Przedstawiała się jedna trudność: ksiądz rzadko miał u siebie w domu znaczniejsze pieniądze. Ale fatalny traf usunął i tę trudność. Na tydzień przed płatnością wekslu Jastrzębski, znajdując się w hypotece, za swojemi interesami, dowiedział się, że ksiądz poprzedniego dnia odebrał sumę hypoteczną, kilkanaście tysięcy rubli... To go zdecydowało. Zbrodnia została spełniona, a pieniądze skradzione...
— Ależ dowody, dowody?!... — wołał niecierpliwie Stawinicz.
— Jeśli się zresztą nie mylę — zauważył doktór Zerman, — Jastrzębski był właśnie ciężko chory i leżał w łóżku w chwili spełnienia zbrodni... Opowiadał mi o tem sam, mówił nawet, że musiał złożyć w biurze świadectwo lekarskie.
„Fryga“ uśmiechnął się.
— Przechodzę właśnie do tego świadectwa... Jest to pierwszy dowód jego winy.
— A...
— Opiewa ono, że pan Jastrzębski zachorował 8-go kwietnia, a miał chorować kilka tygodni. Tymczasem widziano go 12-go w Wrocławiu, zmieniającego listy zastawne, a 14-go w Łodzi... Zapłacił tam w kantorze Halbsingera i Sp. dwa weksle po 750 rs. każdy, wystawione przez niego samego, żyrowane przez kasjera Żulskiego... Jest na to dowód w księgach kantoru, są wreszcie dwaj świadkowie, którzy go tam widzieli... Przypominam, że zbrodnia spełniona została 10-go i że zabójca skradł za kilkanaście tysięcy listów zastawnych. Czy to nie dowodzi, że choroba była zmyślona i że zabójcą jest pan Jastrzębski?
Przez chwilę panowało milczenie. Wreszcie adwokat odezwał się:
— Niema co mówić... dowód.
— A jeśli tego mało, mam jeszcze coś lepszego...
— Ten człowiek jest niewyczerpany — mruknął Stawinicz.
„Fryga“ wziął do ręki z kupy papierów wielką kopertę.
— Tutaj oto, rzekł — znajduje się — ani mniej, ani więcej, tylko jeden z listów zastawnych, skradzionych przez zabójcę księdzu Suskiemu...
Wiadomość tę przyjęto okrzykiem niedowierzania.
— Sprawdzić łatwo... Numera listów były zanotowane przez osobę, wypłacającą należność księdzu Suskiemu... Koperta zaś jest zapieczętowana herbem pana Jastrzębskiego i nosi napis następujący: „Wewnątrz znajduje się list zastawny na rs. 1,000, który zastawiam p. Onufremu Leszczowi na warunkach umówionych (podpisano) A. Jastrzębski.“ Widocznie przez zapomnienie lub z innego powodu, zabójca nie zmienił tego listu w Wrocławiu i próbował go zużytkować następnie.
„Fryga“ obrzucił obecnych wzrokiem, w którym przebijał się mimowoli tryumf.
— Czy tego dość? — pytał.
— Aż za dużo...
— To też dla porządku tylko wspomnę o listach, przysłanych panu mecenasowi i pannie Władysławie przez zabójcę, widocznie dręczonego wyrzutami sumienia. Pomimo usiłowań zmienienia charakteru, napis na kopercie widocznie przypomina ich adresy... Wreszcie dodam, że świadectwo lekarskie, złożone w biurze, zostało wydane przez lekarza, przyjaciela Jastrzębskiego, w przekonaniu, że idzie tu o ukrycie intrygi miłosnej... Lekarz jest to człowiek uczciwy; zapytany przez sąd, zrozumiawszy położenie, odrazu rzecz przyzna. Skończyłem.
Teraz przez długą chwilę panowało milczenie. Każdy z obecnych pogrążony był w myślach. Adwokat „Julek” przechadzał się szybko po pokoju, zacierając ręce. Był to dowód wielkiego zaaferowania z jego strony.
Zatrzymał się wreszcie przed byłym ajentem policyjnym.
— Słuchaj, panie Józefie — rzekł, wyciągając doń ręce. — Przebacz mi...
— Pan mecenas żartuje... Co?
— Wszystko. Trzeba ci wiedzieć, że w duszy oskarżałem cię ciągle o opieszałość... Obawiałem się nadto niepowodzenia. Zdawało mi się, że nie posiadasz już tyle sił co dawniej...
„Fryga“ uśmiechał się tylko łagodnie.
Adwokat, nie krępując się żadnemi względami, przycisnął „Frygę“ do serca.
— Tymczasem jesteś pan prawdziwym czarodziejem, a przedewszystkiem dobroczyńcą mego klijenta Obdarzasz go pan wolnością i życiem...
Lutek Solski ze swej strony składał byłemu ajentowi policyjnemu podziękowanie w imieniu Jadwigi. Doktór Zerman i Stawinicz łączyli powinszowania.
— Jeszcze jedno... — zapytał adwokat — czy nie możnaby wiedzieć, w jaki sposób stałeś się pan posiadaczem tych cennych dokumentów, jak to wszystko odkryłeś?...
— O, byłoby to zbyt długo opowiadać... Pomogła ni trochę wprawa, więcej traf.
— Opowiedz pan jednak — nalegał doktór Zerman.
— To dość proste — protestował „Fryga.“ — Jak nakazują elementarne zasady sztuki policyjnej, począłem badać przeszłość i życie indywiduów, podejrzanych o udział w zbrodni i intrydze, a nad Leszczem, który zdawał mi się ogniskować wszystkie nici, rozciągnąłem ścisły nadzór.
— W jaki sposób?
„Fryga“ uśmiechnął się.
— O, chcielibyście panowie, abym wam zdradził profesyjny sekret... Wreszcie niech będzie... Przed dwoma tygodniami do kamienicy Leszcza wprowadził się mały szewczyna... Tym szewcem byłem ja. Moja izdebka znajdowała się nad gabinetem komornika. Zająwszy ją, nie miałem nic pilniejszego, jak zrobić w podłodze otwór, w który wpuściłem rodzaj telefonu... Dziwi to panów?
Rzeczywiście adwokat skierował na „Frygę“ pytające spojrzenie.
— Trzeba panom wiedzieć, że jeden z naszych inżynierów w fabryce pracuje nad ulepszeniem telefonu i mikrofonu. Ja mu często pomagałem w tych pracach przez ciekawość... Obecnie to mi się przydało. Dość, że, dzięki swemu przyrządowi, słyszałem wszystko, co się działo w gabinecie Leszcza. Ten człowiek, tak silny, ma jedną wadę: lubi rozmawiać sam ze sobą.
— Dowcipne... — mruknął Stawinicz.
— Wkrótce potem — ciągnął „Fryga,“ nieco rumieniąc się — znalazłem sposób przeglądania jego korespondencji... W ten sposób dowiedziałem się, że ten ptaszek, wypuściwszy z rąk pannę Jadwigę, postanowił poprawić swą grę w inny sposób. Mianowicie posłał swego adherenta, Robaka, do Paryża z misją skradzenia papierów „Sępa.“ Liczył, i słusznie, że znajdzie w nich wskazówki co do fortuny bliźniąt, którą przeczuwał. Misja została uwieńczona powodzeniem. Wczoraj, a właściwie onegdaj, w Toruniu Robak doręczył Leszczowi, w zamian za paczkę banknotów, dziennik „Sępa,“ z którego czytałem panom wyjątki...
— Czy i pan byłeś w Toruniu?
— Rzecz prosta... Nie mogłem przecież opuścić mego ananasa. Poprzedniego jeszcze dnia traf, który niewątpliwie jest najlepszym w świecie policjantem i sędzią, dał w ręce Leszcza dwa ciekawe odkrycia, o które się ubiegał oddawna. Mówiłem już panom, że były komornik ma córkę, dla której marzy o milionach. Ten dzieciak zakochał się w Jastrzębskim, a Leszcz, zbierając informacje o tym, którego chciał zrobić swym zięciem, trafił na dowody jego winy. Trzeba wiedzieć, że dla Leszcza nazwisko zbrodniarza równie stanowiło dotąd tajemnicę. Ze zwykłą swą energią i ryzykownością były komornik przystąpił odrazu do wyjaśnień. Dwaj łotrzy szybko porozumieli się. Zdecydowali odrazu, że Jastrzębski zostanie zięciem Leszcza. Przy okoliczności Leszcz dowiedział się, że panna Jadwiga pozostaje chora w domu Jastrzębskiego i że w woreczku, który przy niej znaleziono, znajduje się cenna książka do nabożeństwa... W chwili wyjazdu byłego komornika do Torunia Jastrzębski, stosownie do zrobionej poprzedniego dnia obietnicy, doręczył mu tę książkę razem z woreczkiem. Oto dla czego nie znaleźliście jej państwo przy pannie Jadwidze...
— Rozumiem — rzekł adwokat.
— W ten sposób, jak przewidywałem, wszystkie nici zbiegły się w ręku Leszcza. On posiadał również wszystkie dokumenta. Odtąd zadanie stawało się niezmiernie prostem. Należało mu zabrać owe papiery. Mogłem wprawdzie pójść wprost do naczelnika z ratusza, który zawsze ma dla mnie pewne względy, i zawiadomić, że w worku podróżnym pana Onufrego Leszcza znajduje się list zastawny, pochodzący z kradzieży u zabitego księdza Suskiego... Wołałem jednak nie mieszać policji do naszych spraw. Dla czego?... zaraz wyjaśnię...
— A więc jak pan sobie postąpiłeś? — pytał ciekawie adwokat.
— W sposób dość prosty. Pojechałem za panem Onufrym do Turonia. Mówiąc nawiasem, razem ze mną pojechał ajent policyjny, który w tej chwili przytrzymał już zapewne przy pomocy władz pruskich zabójcę z Nowej Pragi, Robaka... Pojechałem tedy do Torunia i w powrotnej drodze zabrałem worek i papiery Leszczowi...
— Zabrałeś pan! — wykrzyknął z pewnem wahaniem w głosie Stawinicz.
— Zabrałem. Było to tak: Siedzieliśmy dziś raniutko w sali drugiej klasy w Aleksandrowie. Poczęstowałem Leszcza cygarem; Leszcz zasnął, a ja najspokojniej wziąłem jego worek, tak jak gdyby takowy stanowił moją własność. Wsiadłem do wagonu i przyjechałem do Warszawy kurjerem o trzeciej... Leszcz śpi zapewne do tej chwili, ponieważ, przyznam się panom, cygaro było napojone narkotykiem. Miałem je od czasu, gdy prowadziłem śledztwo w sprawie Złotej Rączki, która przy pomocy tego środka usypiała zwykle swe ofiary na kolei...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.