Sęp (Nagiel, 1890)/Część czwarta/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Widmo.

Znów upłynęło kilka dni.
Robak był teraz codzień stałym gościem knajpy. Przychodził tam codzień wieczorem około ósmej i przesiadywał do późna w noc. Zajmował stałe miejsce w ostatniej izbie niedaleko małych drzwiczek...
Siedział, nie mówiąc ani słowa, oparłszy twarz na dłoniach. Pił dużo... Raz czy dwa razy pijany zwalił się z krzesła pod stół; następnie znów się podnosił. Zresztą może udawał tylko pijanego...
Jakkolwiekbądź, garson usługujący w tym pokoju przyzwyczaił się do tego nowego gościa i nawet traktował go z pewnemi względami. Nie dawał nań obecnie specjalnego baczenia, a sama „Mama Gilotyna“, która niekiedy znikała w małych drzwiczkach, prowadzących do jej prywatnych apartamentów, patrzyła na dobrego gościa z pobłażaniem.
W tej ostatniej izbie panował zawsze względny spokój.
Zawsze bywało tu niewiele osób.. A ci, którzy przychodzili, wytrawni zbrodniarze, nie bardzo lubiący towarzystwo lub pijacy, niedbający o nic, siedzieli w milczeniu. Ten pokój opróżniał się także najwcześniej. Nieraz około jedenastej nie było już tu nikogo.
Widocznie Robak, szukał jakiejś sposobności.
Dowodziły tego niespokojne spojrzenia, rzucane do koła, gdy się na jaką chwilę znalazł w izbie sam... Wówczas jego oczy traciły wyraz pijacki i nie zdawały się zamglonemi od trunków. Widocznie jednak chwila, której oczekiwał stary złoczyńca, jeszcze nie nastąpiła...
Było to na czwarty dzień.
Na zegarze sąsiedniego kościoła wybiło wpół do dwunastej. W brudne szyby, wysoko położonych okien uderzały krople deszczu. Tego wieczoru nie wiele gości znajdowało się w knajpie.
Izba, stanowiąca główną kwaterę Robaka, powoli opróżniała się.
Robak położył się na stole i po sześciu czy siedmiu absyntach — spał... Może zresztą udawał, że śpi. W drugim końcu pokoju siedział jakiś stary żebrak, otaczając się kłębami tytuniowego dymu... U góry zaledwo połyskiwały gazowe kinkiety.
W sąsiednim pokoju, od którego drzwi były na pół przymknięte, panowało również milczenie. Siedziało tam zaledwo kilku gości... Atmosfera była ciężka, zaduszona, powietrze zaścielały kłęby tytuniowego dymu.
Garson już z pół godziny nie wchodził do ostatniego pokoju.
Upłynęło kilka chwil.
Stary żebrak podniósł się w swoim kącie, wytrząsnął fajkę o stół, następnie przeciągnął się, mruknął między zębami coś w rodzaju przekleństwa — i wyszedł...
Wychodząc, machinalnie przymknął za sobą drzwi.
Teraz nastąpiła dogodna chwila.
Głowa Robaka podniosła się od stołu... Oczy, błyszczące jak nigdy, rzucały badawcze spojrzenie przed siebie... Jednocześnie ręka szukała coś w kieszeni.
Jedna chwilka...
Robak znalazł się przy drzwiczkach. Włożył klucz w zamek i zakręcił. Drzwi otworzyły się bez szelestu. Robak wsunął się wewnątrz. W tej sekundzie drzwi zamknęły się za nim znowu...
W izbie panowało milczenie.
W kwadrans dopiero wszedł do stancyi nieco rozespany garson. Był trochę zdziwiony, nie zastawszy obudwu gości.
— A... — mruknął pod nosem — poszli sobie...
Zagasił kinkiety gazowe i poszedł do bufetu.
Idźmy za Robakiem.
Zamknąwszy drzwi, znalazł się on w ciemności. To jednak nie zakłopotało go bynajmniej. Posuwał się powoli, macając po ścianach rękoma. Widoczna zresztą, że miejscowość, gdzie się znajdował, nie była dlań nieznaną. I w samej rzeczy... Tędy zaprowadziła go kiedyś na pierwsze spotkanie z „Sępem“ gospodyni „Czarnego Domu“; tędy najczęściej przybywał na tajemnicze schadzki z drem Ericksenem.
Wkrótce Robak znalazł się przy drzwiach, prowadzących do znanego mu gabinetu „Sępa“.
Drzwi były zamknięte. Ale to nie mogło powstrzymać takiego specjalisty, jak Robak... Wytrych zaskrzypiał — i drzwi stanęły otworem.
Dotąd Robak kierował się w ciemności...
Teraz wydobył z nieskończenie głębokich swych kieszeni ślepą latarkę. Dyskretne światło padło na znany już nam pokój antresoli, nizki, o zamkniętych oknach... Postawił latarnie na gierydonie i wrócił do drzwi.
— Należy je zamknąć — szepnął. Trzeba mieć bądź co bądź odwrót zabezpieczony!..
Próbował zamknąć drzwi jednym z kluczy, a gdy to się nie udało, wbił w ramę jakieś dwa haczyki, które utworzyły rodzaj zasuwki.
— Teraz dobrze, — mruknął z obrzydliwym uśmiechem na ustach.
Robak rozejrzał się po pokoju. Pewnym krokiem skierował się do stojącego nieopodal biurka, przy którem zwykle siadywał sam „Sęp“. Postawił na biurku latarnię, następnie wyjął z kieszeni i położył obok niej wielki rewolwer oraz bokser.
Z szyderczym uśmiechem spoglądał na te dwa przyrządy.
— Ładne zabaweczki — zrobił uwagę sam do siebie.
Usiadł przy biurku. Przez krótką chwilę był zamyślony. Spoglądał w przestrzeń.
Namyślał się, jak przystąpić do roboty...
Ta tajemnicza „robota“, którą miał teraz wykonać, a do której przystępował z taką zimną krwią, uśmiechała mu się. Pierwszą myśl rzucił mu Onufry, przed kilku dniami na Woli. Ta myśl łatwo się przyjęła w mózgu starego łotra. Od razu zrozumiał całą jej doniosłość i wszystkie korzyści.
Czego chciał Onufry?
Znamy energję i pomysłowość byłego komornika. W chwili, kiedy w skutek niezręczności Robaka, wszystko zdawało się stracone, kiedy nie można było myśleć ani o wynagrodzeniu, przyrzeczonem przez „Sępa“ za shańbienie dziewczęcia, ani o wydarciu mu tajemnicy, do której klucz znaleźć by zapewne można w książce do nabożeństwa, stanowiącej pamiątkę po matce, — p. Onufry postanowił obrócić rzecz na swoją korzyść w inny sposób.
Okoliczności splatały się tak, że Onufry był pewny, iż pomiędzy sprawą „Sępa“ a kartką znalezioną w hotelu w Piotrkowie istniał ścisły związek. Inaczej być nie mogło. Prześladowanie skierowane przeciwko Jadzi Lipińskiej, w której posiadaniu znajdowała się właśnie książka, mająca być kluczem tajemnicy, dowodziło tego najwidoczniej. Gdy więc nie można było dojść do rozplątania węzłów zagadki, za pośrednictwem dziewczęcia, należało poszukać innej drogi.
Onufry wyrozumował, że trzeba znaleźć rozwiązanie zagadki u „Sępa“.
Rzecz prosta, nie mogło być nadziei, ażeby „Sęp“ zgodził się na to osobiście. Należało wydobyć mu je gwałtem, lub podstępem. To też obfitemu w pomysły Onufremu przyszło na myśl okraść „Sępa.“ Robak nie jednokrotnie opowiadał mu o mieszkaniu dra Ericksena w „Czarnym domu“. Tam musiały być jego wszystkie tajemnice, wszystkie papiery, notaty, dokumenta, słowem ten cały materjał, którego człowiek w rodzaju „Sępa“ nigdy nie niszczy...
Gdyby się znaleźli w posiadaniu tych papierów, mieliby sprawę podwójnie w ręku. Najpierw — otrzymaliby klucz do zagadki, którą przedstawiała kartka znaleziona w hotelu. Powtóre trzymaliby w ręku „Sępa“. Pod groźbą odkryć i pokrzyżowania planów, mogliby od niego dostać wszystko, co by tylko chcieli. Rzeczywiście, kombinacja była korzystna...
To też jak widzieliśmy, Robak przystał na nią od razu.
Nie zwracał uwagi na trudności wykonania. Między innemi uśmiechała mu się jeszcze jedna myśl: „Sęp“ musiał mieć w biurku pieniądze... Przekonywamy się iż, potrafił trudności te przezwyciężyć.
W tej chwili był u celu, w gabinecie „Sępa“.
Namysł Robaka trwał krótko.
Z głębokich swych kieszeni wydobył całą kolekcję różnych narzędzi dziwnego kształtu. Były tu dłuta, klucze, haczyki, wytrychy, kółka, pilniczki... Nie spiesząc się, powoli przystąpił do otwierania wszystkich bez wyjątku szuflad i szufladek biurka. Robił to z zupełnie zimną krwią, bez najmniejszej gorączki. Do szuflad nie zaglądał... Był cały zajęty otwieraniem.
Skończył wreszcie.
Przeszukał jeszcze biurko, ażeby się przekonać, czy nie zawiera ono jakiej skrytki. Następnie obejrzał się po pokoju, w głębi na stoliku stała nie wielka żelazna szkatułka, a obok znajdowała się szafa. Robak z zupełnym spokojem przystąpił do otwarcia i tych zamków. Najwięcej pracy wymagała szkatułka; w kwadrans i ona jednak została otwartą.
— Uf!.. — mruknął Robak, obcierając pot z czoła — zmęczyłem się.
Odsapnął głośno.
— Napiłbym się czego... W gardle mi zaschło.
Roześmiał się po cichu i mówił sam do siebie:
— Wiesz, Robaczku, że zaczynasz być wprost niemożebny... Chciałbyś ze sobą na grandę cały bufet wozić!.. Do roboty.
Po tej apostrofie, rzeczywiście wziął się do dalszej „roboty“.
Najpierw przejrzał uważnie zawartość szafy. Nie było tu zresztą nic ciekawego. Szafa mieściła oryginalną kolekcję garderoby: bluzy, płaszcze, czapki i kapelusze różnej formy i barwy. Po za tem — nic. Szkatułka była daleko ciekawsza. Zawierała ona szeregi złotych i srebrnych monet, oraz paczki banknotów.
Oczy Robaka zaświeciły się na ten widok, jak węgle.
Niby drapieżny ptak, rzucił się na pieniądze. Ładował je do kieszeni, wsuwał za pazuchę... Przesiewał sztuki złota przez palce! Na jego twarzy jaśniał błogi uśmiech. Za chwilę wszystko było skończone.
Szkatułka została opróżniona...
Robak skierował się teraz w stronę biurka. Szedł powoli, niedbale... Banknoty, które łaskotały mu jedwabistem swem dotknięciem skórę za pazuchą, złoto, które przelewało się po kieszeniach, dawały mu jakąś niewypowiedzianą pewność siebie...
Usiadł przed biurkiem i, nie spiesząc się, począł przeglądać papiery.
Rzucał na nie okiem i odkładał na kilka kupek. W ten sposób wypróżniał wszystkie szuflady. Następnie znów przeglądał z uwagą papiery każdej kategoryi. Trwało to dość długo, może godzinę, może nawet więcej...
Jak dotąd, rezultaty badania nie musiały być zbyt pomyślne.
Na twarzy Robaka nie odbijały się żadne wrażenia. Mruczał tylko pod nosem:
— To wszystko nie mówi jeszcze nic...
W tej chwili trafił na rodzaj zeszytu, zwiniętego i związanego sznureczkiem. Rozwinął go i zaczął czytać.
— A... — rzekł zaraz po pierwszych paru wierszach — ciekawe!
Zagłębił się przez chwilę w czytanie; następnie przerzucał tylko kartki. Na twarzy jego ukazał się złośliwy uśmiech. Rzekł sam do siebie:
— Pokazuje się, że nawet największe łotry robią czasem głupstwa... Exemplum — „Sęp“. Pisać pamiętnik... fi!.. Sentymentalne, niemodne, a przedewszystkiem — kompromitujące.
Znów czytał coś w zeszycie.
— Widzisz, Robaczku, — ciągnął, sam grożąc sobie na nosie — masz naukę moralną... Niby jesteś mądry, a możesz tak samo wpaść... Pamiętaj!
Roześmiał się głośno.
— Dość tego — rzekł wreszcie.
Teraz ostatecznie przystąpił do podziału papierów.
Niektóre wprost wrzucał do szuflad biurka.
— To rachunki z zarządu domem... Niepotrzebne mruczał pod nosem.
Z drugiej kupki wybrał dwa lub trzy papiery, a resztę odrzucił.
— To rachunkowość z „Mamą Gilotyną“... Weźmy parę kawałków na pamiątkę. Zawsze to kompromituje trochę sławnego doktora Ericksena, szwedzkiego uczonego... — roześmiał się głośno — że się bawi w takie przedsiębiorstwa, jak szynk Maison Noire!..
Resztę zagarnął całą masą i zawinął w wydobytą z kieszeni gazetę.
— To się przyda! — mruczał pod nosem. — Jakieś zygzaki, zawroty głowy... cyfry... listy... słowem coś czego nie rozumiem ani w ząb. Tem lepiej!.. Musi być ciekawe. Zresztą to już rzecz Onuferka — spenetrować, co to takiego... A ma kanalja do tego łeb!
Schował zwiniętą paczkę do kieszeni.
— Wreszcie — kończył, wsuwając czytany poprzednio rękopism za pazuchę — oto rzecz najmniejsza... pamiętnik... Zanim to oddam Onuferkowi, potargujemy się...
Wstał od biurka i obejrzał się po pokoju.
— Wszystko rzekł półgłosem. Można iść!..
Gdyby kto patrzył w tej chwili na Robaka z boku, te ostatnie dwa słowa mogłyby go pobudzić do serdecznego śmiechu. Śmiały łotr mówił sobie: „można iść“ z taką zimną krwią, jak gdyby wybierał się z własnego mieszkania na spacer i jak gdyby u dołu schodów czekał go zgięty w pół lokaj, gotowy do odprowadzenia pana do bramy.
Tymczasem w istocie rzecz nie przedstawiała się w sposób tak łatwy.
Blizko dwugodzinny pobyt Robaka w tajemniczym gabinecie doktora Ericksena, dowodził, że jego przybycie tutaj nie obudziło żadnych podejrzeń. Dotąd dobrze.
Ale jak wyjść?
Kwestja odwrotu przedstawiała się znacznie gorzej.
Wprawdzie Robak miał swój plan i to plan, który mógł się powieść, ale bądź co bądź ten plan przedstawiał wiele niebezpieczeństw. Wchodząc Robak był pewny, że w przejściu nikogo nie spotka; „Mama Gilotyna“ i Ernest znajdowali się w bufecie. Teraz nie wiadomo...
Nie potrzebował wracać przez knajpę, która zresztą w tej chwili musiała być zupełnie albo na pół zamknięta. Podczas poprzednich niegdy swych wizyt u „Sępa“ na ciemnych schodach, prowadzących na antresolę zauważył okno, zawsze zamknięte żaluzjami, ale nie zabite. To okno wychodziło na jakieś małe podwóreczko, które musiało się komunikować z dużem podwórzem; w każdym razie z jednej przytykało ono do muru, stanowiącego granicę sąsiedniej posesji. Nic łatwiejszego, jak przesadzić ów mur...
To też plan Robaka był nader prosty.
Znaleźć się z powrotem na schodach, otworzyć okno, wyskoczyć na podwóreczko, a ztamtąd albo przez mur do sąsiedniej posesji, albo, gdyby istniała dogodna komunikacja, na wielkie podwórze „Czarnego domu“ — oto wszystko.
Z podwórza jednej lub drugiej posesji wyjść już łatwo...
Nadaje się do tego sposób, w jaki zazwyczaj w nocy odźwierni w Paryżu wpuszczają lub wypuszczają lokatorów z domu. Na wołanie danej osoby, odźwierny pociąga za sznurek, brama się otwiera mechanicznie — i rzecz skończona.
Całą trudność stanowiło przejście przez schody.
Dotąd Robak nie żenował się wcale. W gabinecie „Sępa“ nie zachowywał ostrożności, ponieważ wiedział dobrze, że drzwi, obite materacem, nie przepuszczały na zewnątrz żadnego dźwięku.
Teraz trzeba być ostrożnym...
Lada fałszywy krok, lada stukniecie mogły mu sprowadzić na kark „Mamę Gilotynę“ i całą jej służbę. Już pięści megery były coś warte, a cóż dopiero mówić o możebnem zetknięciu z policją i przedstawicielami prawa.... Wreszcie cała gra zostałaby straconą. Trzebaby się nazawsze pożegnać z banknotami i złotem, którego miły ciężar czuł w kieszeniach — i z urzeczywistnieniem projektów Onufrego...
To też twarz Robaka przybrała wyraz serjo.
Serce mu biło mocniej niż zwykle, gdy przy pomocy małych obcążków wydobywał z futryny drzwi przytrzymujące je haczyki. Drzwi były otwarte.
Przysłuchiwał się przez chwilę, czy na schodach nie słychać żadnego szmeru. Nic...
Jeszcze raz zwrócił spojrzenie w stronę pokoju.
Na biurku stała lampka, obrzucając wązkim pasmem światła część pokoju; reszta gabinetu była pogrążona w ciemności. Obok lampki leżał rewolwer i bokser.
Robak skierował się do biurka i wziął wszystkie trzy narzędzia.
Powoli, starając się robić jak najmniej hałasu, ale krokiem zdecydowanym, posunął się ku drzwiom.
Raz należało ztąd wyjść.
Wziął już za drzwi... — Gdy wtem do uszu jego doleciał jakiś szmer. Robak zatrzymał się. Na jego twarzy wybił się żywy niepokój. Nie mógł na razie określić, zkąd ów szmer dochodził...
Upłynęła sekunda śmiertelnej niepewności.
Nagle — Robak nie wierzył własnym oczom i uszom! dał się słyszeć skrzyp drzwi tuż obok biurka, przy którem przed chwilą siedział. Z za portjery, ukrywającej drzwi, któremi zwykle, jak o tem Robak wiedział, wchodził przez oddzielną sionkę w podwórzu „Sęp“, ukazał się promyk światła.
Krew zlodowaciała w żyłach bandyty.
— „Sęp“! — pomyślał.
Ścisnął silniej w ręku rewolwer. Latarkę postawił na ziemi — i oczekiwał. Wysiłkiem woli przywołał do głowy cała zimną krew.
— Będzie co będzie! — mówił sobie.
Powoli, bardzo powoli czyjaś ręka rozgarnęła portjerę.
I Robak ujrzał dziwny, nieoczekiwany widok...
W drzwiach pośród uchylonej draperji portjery trzymała się prosto, ze świecą w ręku, wysoka dziwna postać kobieca... Blada, jak płótno, z wielkiemi błędnemi oczyma i długiemi, rozpuszczonemi na plecy włosami, zdawała się jakiemś milczącem, ponurem widmem.
Robak zadrżał; włosy stanęły mu na głowie.
To widmo miało rysy jego ofiary, nieszczęśliwej Jadzi, która z tak straszną zaciekłością, prześladował przed tygodniem, od której owej strasznej nocy oddzielił go — piorun.
Znamy dobrze Robaka. Wiemy, że przerazić go nie łatwo...
A jednak tym razem drżał.
To niespodziewane zjawisko, ta twarz dziewczęcia, które zostawił o setkę mil po za sobą, wreszcie wspomnienie owej strasznej nocy i spełnionej wówczas zbrodni, przejęły go zabobonnym strachem... Oczekiwał, że lada chwila ukaże się blada postać starego szewca z zakrwawioną skronią!
Chciał posunąć się naprzód i rzucić na widmo. Nie mógł.
Próbował coś bełkotać...
Nie był w stanie.
Nagle poczuł szaloną, niepohamowaną chęć do ucieczki. Trząsł się ze strachu. Coś go pchało w stronę drzwi.
Z jego drżących dłoni z łoskotem wypadły na podłogę rewolwer i żelazny bokser.
On sam, nie myśląc o niebezpieczeństwie nie pomnąc na nic, jak szalony, rzucił się na schody...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W jaki sposób wydostał się na ulicę?
Sam nie wiedział. Dość, że w godzinę, jak gdyby gnany przez wszystkie Furje, wracał do siebie do domu.
Nazajutrz o szóstej rano wyjeżdżał z Paryża.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.