Sąd nad Antychrystem/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Sąd nad Antychrystem
Wydawca Ilustrowany Kurier Codzienny
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Ilustrowanego Kuriera Codziennego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
W nocnym dancingu.

Mróz od wczesnego rana trzymał miasto w ostrych okowach. Mokre wczoraj jeszcze chodniki i jezdnie błyszczały teraz jak tafla luster, po których ludzie stąpali wolno i ostrożnie, z trudem utrzymując równowagę. Mróz przylepił na konarach i gałęziach drzew grube pokłady śniegu, które w poświacie ulicznych żyrandoli iskrzyły się, jak drobne brylanty, ułożone na puchu waty. Od czasu do czasu wiatr starał się zburzyć dekorację drzew i dął z całej siły w rozłożyste gałęzie, rozpylając pokłady śniegu w suchy ostry pył, który siekł boleśnie twarze i uszy przechodniów. Ludzie jednak nie uciekali do swych mieszkań. Przeciwnie, mimo późnej godziny, szli wolno, wsłuchani w miarowy skrzyp, który wydawał śnieg pod naciskiem ich nóg.
Karnicki szedł wolno przez Plac Małachowskiego, przystanął przed Zachętą, patrzył na białą koronkę, utkaną ze śniegu na szczerniałych gałęziach, potem patrzył na płomienie latarń. Dziwił się dlaczego zdają się być otoczone mglistą kulą, a zakończone niebieskim otokiem. Otok zaczął mu wirować przed oczyma, tak, że Karnicki z niechęcią odwrócił wzrok od promienia lampy. Spojrzał na zegarek, lecz zamiast białej tarczy wirowały mu przed oczyma rdzawo-niebieskie pierścienie. Natężył wzrok, dojrzał, że dochodzi pierwsza. Do domu nie miał ochoty wracać. Bał się teraz tego samego pokoju, który przed kilku jeszcze miesiącami wydawał mu się zaciszną przystanią.
Od ulicy Mazowieckiej toczyła się, po wyślizganym asfalcie, melancholijna dorożka. Woźnica rozglądał się na wszystkie strony, szukając zapóźnionego gościa. Karnicki skinął. Woźnica w lot zrozumiał, bo podciął batem starego konia. Koń przyśpieszył kroku, potem na szeroko rozstawionych nogach zatoczył łuk i całą siłą mięśni pozrywanych nóg zatrzymał się przed chodnikiem.
— Do „Białego Pawia“, — rozkazał Karnicki i usadowił się w mocno wygniecionych poduszkach.
Dorożka potoczyła się wolno przez Plac Saski. Koń sunął kopyta w takt jakiegoś poloneza, potykając się co chwila i grożąc upadkiem na zamarzniętą jezdnię.
Karnicki patrzył ze współczuciem na nieszczęśliwe zwierzę, które zapadniętemi bokami i potworną głową przypominało raczej końskiego upiora z „Lenore“, niż normalne zwierzę pociągowe. Byłby chętnie coś uczynił, aby ulżyć doli nieszczęśliwego zwierzęcia. — Ale co? — pytał sam siebie. — Dam dorożkarzowi suty napiwek... — koń nie będzie miał z tego żadnego pożytku. Chyba wysiądę i będę popychał ten wehikuł — i uśmiechnął się do siebie na myśl, jak pociesznie wyglądałby, popychając tą skrzywianą w resorach landarę, zakończoną łbem zagłodzonego konia.
— Chyba dam się spokojnie zawieźć — pomyślał — i odwrócił wzrok od nieszczęśliwego zwierzęcia.
Dorożka zatrzymała się na Senatorskiej przez jaskrawo oświetlonem wnętrzem. Karnicki wysiadł i wolno skierował się przez schody do garderoby. Gdy obrócił drzwi wahadłowe do sali dancingu, uderzyła go nieznośna atmosfera. Woń terpentyny, którą prawdopodobnie niedawno oczyszczono parkiety, mieszała się z zapachem perfum i pudru. Nad tem górował zapach rozmaitego gatunku papierosów i mdła woń spoconych ciał ludzkich. Gęste kłęby dymu tytoniowego otaczały, jak niebieska mgła, każdy kąt barokowej sali, pozwalając dopiero po chwili rozpoznawać sylwetki obecnych.
U wejścia ustawiono podest z krzykliwemi festonami, na którym murzyński jazz-band, podniecał tańczących saxofonem, kotłami i drewnianemi grzechotkami. Jakiś ochrypły śpiewak starał się przez metalową tubę przekrzyczeć tony jazz-bandu i tenorowym głosem wykrzykiwał:

„Wallencjo, cudny kwiecie,
Tyś na świecie jedną jest,
Wallencjo, w twoim łonie
Żar namiętny ciągle płonie

Jazz-band wystukiwał ostro każdy takt tej monotonnej piosenki, jakby przygrywał do tańca głuchoniemym. Splecione ze sobą ciała drgały konwulsyjnie na miejscu w takt shimmy. Gorąco, tony instrumentów i wir tańca rozpalały umysły do niepoczytalności.
Wokoło tańczących wiły się różnokolorowe węże corriandoli, oplatały tańczących, przesuwały się długiemi pasmami u ich nóg, a wreszcie strzelały ku górze, ku kryształowym pająkom i zwisały bezwładnie na ich mosiężnych ramionach. W powietrzu uderzały jedne o drugie kolorowe baloniki, kołysząc się w prądzie powietrza razem z tańczącemi.
W ciżbie uwijali się kelnerzy, wkładając coraz to nowe flakony wina w niklowe kubełki.
Karnicki stał u drzwi wejściowych, rozglądał się wkoło, czy nie zobaczy kogoś ze znajomych. Nagle otarła się o niego kobieta o silnie wydekoltowanych plecach.
— Pan nie tańczy? — roześmiała się wyzywająco.
— Cały dzień tańczę, a wieczór odpoczywam — odrzucił kwaśno.
— To musi pan być froterem z firmy „Blask“ — odcięła brutalnie i zmieszała się w tłumie tańczących.
Jazz-band umilkł. Pary tańczących zaczęły odchodzić do stolików. Teraz Karnicki zobaczył w kącie sali Wiencka i dziennikarza Goetlicha. Przecisnął się, aby dojść do ich stołu. Obydwaj rozmawiali z ożywieniem, pociągając ze szklanek zielony płyn przez słomkę. Przywitali go z ogromną serdecznością. Wiencek nie mógł się nadziwić.
— Ludwiku! — wykrzyknął — chyba ze dwa miesiące nie widziałem cię. Wiem, że po premjerze unikałeś „gratulantów “, a teraz spadłeś jak meteor i to między dziewczęta. Chyba po nastroje erotyczne dla swoich dzieł...
— Dość ma erotycznych nastrojów u siebie w domu, wystarczy mu na sto dramatów i komedji — burknął podpity Goetlich.
— Zanadto rekomendujesz Krzeszównę — wybuchnął rubasznym śmiechem nie mniej podpity Wiencek.
Karnicki przygryzł wargi. Teraz żałował, że przysiadł się do nich, skoro przekroczyli już stan poczytalności. Goetlich spostrzegł niezadowoloną minę młodego autora i starał się nietakt naprawić serdecznym tonem prośby:
— Ale napijesz się Ludwiku z nami Pepermintu?
— Dziękuję, nie lubię, przypomina mi eliksir do zębów...
— Przecież nie będziesz siedział i tylko na nas patrzył?
— Naturalnie, byłaby to samobójcza atrakcja, ale mogę z wami wypić flaszkę wina, jeśli zrzekniecie się łobuzerskich dowcipów.
— Mówisz niby o Goetlichu? — spytał przez nos Wiencek.
— Mówię o was — wyraźnie zaakcentował Karnicki i odwrócił się do kelnera, żądając spisu win. Wybrał flaszkę wysokiego gatunku.
— No. No! — dziwił się Wiencek — na to pozwolić sobie może tylko autor, którego sztuka idzie czterdziesty raz przy pełnej widzowni. „Antychryst“ napędza ci pieniędzy do kieszeni...
— Co ma „Antychryst“ do pijaństwa? — mruknął Karnicki. Lepiej skończcie pić wasz eliksir i opowiedźcie, co zajmującego mówił przed chwilą redaktor. Widzę, że Wienckowi aż oczy z orbit omal nie wyskoczyły.
— Twierdziłem, że Warszawa jest papugą, a twierdzenie swoje udowadniałem...
— Czem udowadniałeś?
— Oczywiście argumentem, nie pięścią...
— Słuszność swego twierdzenia udowadniał... balonikami — przerwał Wiencek.
— Doskonały argument, jak na nietrzeźwy stan — kąśliwie zauważył Karnicki.
— Otóż mylisz się. Jestem zupełnie trzeźwy i zaraz powiem, o co mi chodzi. Widzisz te baloniki, jak miarowo kołyszą się nad pustemi głowami tańczących. Każdy kawaler uważa za swój obowiązek kupić danserce taki balonik i przyczepia go na sznureczku do jej ręki...
— A do czego ma jej przyczepić? — przerwał udając powagę Karnicki.
— Nie przeszkadzaj — zniecierpliwił się Goetlich. Naturalnie, że nie do ręki. Zeszłego roku wprowadzono tę balonikową modę w Paryżu, ale tam ma ona swój cel. Tam w dancingu na Montmartrze zbliża się kawaler z balonikiem w ręce do dziewczyny i prosi ją o shimmy. Gdy ona się zgadza, danser przyklęka i przymocowuje sznureczkiem balonik do jej kolana. Teraz mieszają się z tłumem tańczących, również z balonikami. Para, która potrafi w tłoku ocalić swój balonik, otrzymuje nagrodę. Oczywiście, że w czasie tańczenia każda para stara się zgnieść balonik sąsiadów. W ten sposób powstają nieraz bardzo śmieszne sytuacje, baloniki pękają z trzaskiem i dodają jeszcze kolorytu jazz-bandowi. Para ze zgniecionym balonikiem zostaje bezzwłocznie zdyskwalifikowana i musi opuścić tłum tańczących. Na końcu zostaje tylko tryumfator ze swoją partnerką, a publiczność sprawia im wrzaskliwą owację, przypija do nich szampanem. Znacie Francuzów — więc możecie sobie wyobrazić, jak znakomicie bawią się przy tych konkursach. Tu w Warszawie, kupi taki balonik, przywiąże go do ręki swej dziewczyny i podskakuje z nim, jak zepsuty aeroplan, nie rozumiejąc nawet, po co nad nim balonik się kołysze. Chcemy imitować Paryż, tylko nie wiemy jak...
— Doskonale! Twój argument przemówił mi do przekonania. Widzę, że masz głowę pełniejszą od balonika — przytakiwał Karnicki.
Tymczasem na estradzie ukazała się jakaś przystojna, silnie wydekoltowana śpiewaczka. Nagie, białe ramiona odcinały się pięknie od czarnej sukni. Blada twarz, otoczona silnie ondulowanemi włosami, miała w sobie jakiś smutek. Oczy zadawały kłam wyzywająco obnażonym plecom i wykarminowanym, jak rana, ustom.
Akompaniator uderzył kilka akordów na rozklekotanym pianinie. Tony uderzyły w ściany nieakustycznej sali i pobiegły zduszone i zdławione między słuchaczy. Śpiewaczka miłym, cichym głosem śpiewała opowieść o kwiaciarce ulicznej, akcentując słowa piosenki miękką rosyjską wymową:

„O Sennora, Sennoritta,
Jestem piękna Carmencitta.
Cała pachnę fijołkami,
I obdarzam was kwiatami,
O Sennora, Sennores!“

A gdy upłynęły lata i kwiaciarka sprzedała wszystkie świeże kwiaty i oddała ulicy swą młodość, wtedy strącono ją jak podarty łachman z chodnika. Nie wzruszała już nikogo jej prośba:

„Byłam piękna Carmencitta,
Pachłam dawniej fijołkami
Obdarzałam was kwiatami,
O Sennora, Sennores!...“

Nikt starej nie wetknął solda do zeschłych palców, bo ulica uśmiecha się tylko do kwiatów, pokrytych rosą świeżości.
W oczach śpiewaczki błysły łzy, jakby sama przeżywała nieszczęście starej kwiaciarki. Przy ostatnim refrenie zdawało się, że głos jej wyłamie się z ram bezdusznego akompanjamentu, a pieśń zakończy się prawdziwym szlochem.
Skończyła się pieśń o biednej kwiaciarce ulicznej, akompanjament przeszedł w rosyjską romancę. Śpiewaczka wdychiwała gorące powietrze, przepełnione dymem tytoniowym, traciła oddech. Sala miała dość tej tragifarsy, czekano z niecierpliwością na ostatnią zwrotkę, by zacząć tańczyć. Kilku podpitych młodzieńców rzucało w kierunku sceny uszczypliwe uwagi. Romanca wreszcie się skończyła, śpiewaczka uwolniła siebie i publiczność z kłopotliwej sytuacji. Zeszła z estrady na salę.
— Wiesz, ta czarna Rosjanka może się podobać, zauważył Goetlich.
Śpiewaczka zgrabnie mijała tańczących, szła na koniec sali. Karnicki wstał, podszedł do niej i prosił:
— Może pani uszczęśliwiłaby nasz stolik... Siedzę z dwoma przyjaciółmi w ponurym nastroju, a obecność pani niewątpliwie przełamałaby ten nastrój...
— Niestety, swego własnego przełamać nie jestem w stanie, a cóż dopiero pana i aż dwóch towarzyszy — powiedziała, mieszając wyrazy polskie z rosyjskiemi — zresztą mam już towarzysza... Wskazała oczyma jeden z bliskich stolików...
— Kim jest ten pani towarzysz?
— Kandydat na stałego przyjaciela — zaśmiała się i pożegnała go lekkim skinieniem głowy.
Karnicki spojrzał na towarzysza nieznajomej. Nagle zetknął się z jego zimnym, ostrym wejrzeniem. Oczy nieznajomego zdradzały jakąś dziwną moc, wpiły się w Karnickiego, jak dwa ostre świdry. Zdawało się, że człowiek ten oczyma może przeniknąć ściany. Karnicki aż się cofnął pod wpływem tego dziwnego spojrzenia.
— A co? dostałeś kosza? — śmiał się Wiencek.
— Dostałem...
— Za wysoką stawiała ofertę?
— To nie, ale ma przyjaciela, jakiegoś strasznego chama o bardzo niemiłych oczach.
Wiencek i Goetlich odwrócili głowy w kierunku stolika Rosjanki.
— Rzeczywiście, wygląda jak pogromca białych niedźwiedzi — z uznaniem powiedział Goetlich — potrafiłby człowiekowi wszystkie kości policzyć...
Karnicki zawołał kelnera, kazał przynieść nową flaszkę wina. Pili teraz w przyśpieszonym tempie. Goetlich coraz rzadziej mieszał się do rozmowy — z dziką zawziętością wycierał chusteczką twarz, na której co chwila występowały świeże krople potu. Wreszcie głowa jego zaczęła zataczać niepewne łuki, aż opadła na krawędź stołu.
— No, ten ma dość — stwierdził podpity już Karnicki.
— Wystarczy nas dwóch dla tych kilku jeszcze flaszek, uśmiechnął się Wiencek, którego oczy zachodziły mgłą.
Jazz-band coraz głośniej wybijał takt, coraz wrzaskliwsze instrumenty mąciły harmonję. Ciężka atmosfera w sali z trudem pozwalała oddychać. Karnicki czuł nieznośne gorąco, starał się przełamać je coraz to nowym kieliszkiem mrożonego wina. Nareszcie wino dokonało swego. Przestał odróżniać twarze i sylwetki poszczególnych ludzi, widział tylko pstrą masę podrygującą i podskakującą w takt dzikiego shimmy. Od czasu do czasu niepokoiło go tylko wspomnienie dziwnych oczu towarzysza Rosjanki. Odwrócił się, by raz jeszcze zobaczyć te niesamowite oczy — stolik jednak, przy którym nieznajomy siedział, był już pusty.
— Może wyjdziemy już? — z trudem wyjąkał Karnicki do Wiencka.
— Musimy najpierw spróbować, czy nam się to uda — zastanawiał się poważnie zapytany.
Karnicki załatwił rachunek, z trudem podniósł się z krzesła. Wiencek chwycił go silnie pod ramię.
Na dworze dniało.
U wyjścia z „Białego Pawia“ natknęli się na komisarza policji, bardzo wysokiego wzrostu, który stał z jakimś robotnikiem i bacznie ich obserwował. Karnickiemu, zdawało się, że wysoki komisarz policji powoli maleje, aż wreszcie głową dosięga jego kolan. To zjawisko dziwiło go i śmieszyło. Stał naprzeciw komisarza i zaśmiewał się na całe gardło. Wreszcie z trudem utrzymując pozycję pionową, spytał:
— Czy pan zawsze nad ranem tak maleje?...
— Nie zawsze, tylko wtedy, gdy u pana termometr alkoholowy stoi wysoko — spokojnie odpowiedział komisarz.
Karnicki chwycił Wiencka pod ramię, silnie się na nim oparł. Podpora nie musiała być jednak mocna, bo wkrótce obaj zatoczyli ogromny łuk i uchwycili równowagę dopiero na środku jezdni. Potem brnęli przez gęsty śnieg, przytuleni do siebie tak mocno, jakby żadne przeciwieństwa losu już nigdy rozdzielić ich nie miały.


ROZDZIAŁ VIII.
Pierwsze ślady.

Do gmachu sądu zmierzała szybkim krokiem młoda, nędznie ubrana kobieta. Poprawiała wyszarzały kołnierz skunksowy, broniąc się przed zimnymi strugami deszczu, pomieszanemi ze śniegiem. Stopy obciśnięte w niegdyś lakierowane pantofelki, obecnie łatane płatami grubej skóry, wymijały zręcznie brudne kałuże.
Pchnęła drzwi wejściowe i weszła do hallu. Chwilę rozglądała się nerwowo w tłumie publiczności, jakby szukając kogoś. Zbliżyła się do woźnego.
— Czy mógłby mnie pan poinformować, gdzie mieszczą się biura prokuratury?
Woźny podał numer drzwi. Młoda kobieta przebiegła schody pierwszego piętra, potem już wolno