Strona:Aleksander Błażejowski - Sąd nad Antychrystem.pdf/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To nie, ale ma przyjaciela, jakiegoś strasznego chama o bardzo niemiłych oczach.
Wiencek i Goetlich odwrócili głowy w kierunku stolika Rosjanki.
— Rzeczywiście, wygląda jak pogromca białych niedźwiedzi — z uznaniem powiedział Goetlich — potrafiłby człowiekowi wszystkie kości policzyć...
Karnicki zawołał kelnera, kazał przynieść nową flaszkę wina. Pili teraz w przyśpieszonym tempie. Goetlich coraz rzadziej mieszał się do rozmowy — z dziką zawziętością wycierał chusteczką twarz, na której co chwila występowały świeże krople potu. Wreszcie głowa jego zaczęła zataczać niepewne łuki, aż opadła na krawędź stołu.
— No, ten ma dość — stwierdził podpity już Karnicki.
— Wystarczy nas dwóch dla tych kilku jeszcze flaszek, uśmiechnął się Wiencek, którego oczy zachodziły mgłą.
Jazz-band coraz głośniej wybijał takt, coraz wrzaskliwsze instrumenty mąciły harmonję. Ciężka atmosfera w sali z trudem pozwalała oddychać. Karnicki czuł nieznośne gorąco, starał się przełamać je coraz to nowym kieliszkiem mrożonego wina. Nareszcie wino dokonało swego. Przestał odróżniać twarze i sylwetki poszczególnych ludzi, widział tylko pstrą masę podrygującą i podskakującą w takt dzikiego shimmy. Od czasu do czasu niepokoiło go tylko wspomnienie dziwnych oczu towarzysza Rosjanki. Odwrócił się, by raz jeszcze zobaczyć te niesamowite oczy — stolik jednak, przy którym nieznajomy siedział, był już pusty.
— Może wyjdziemy już? — z trudem wyjąkał Karnicki do Wiencka.
— Musimy najpierw spróbować, czy nam się to uda — zastanawiał się poważnie zapytany.
Karnicki załatwił rachunek, z trudem podniósł się z krzesła. Wiencek chwycił go silnie pod ramię.
Na dworze dniało.