Sąd nad Antychrystem/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Sąd nad Antychrystem
Wydawca Ilustrowany Kurier Codzienny
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Ilustrowanego Kuriera Codziennego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

i niezdecydowanie weszła w labirynt korytarzy starego gmachu sądowego. Zatrzymała się przed drzwiami, oznaczonemi wskazanym numerem.
W korytarzu przed prokuraturą wyczekiwała grupka ludzi na swoją kolej. Na drewnianej ławce siedziała jakaś młoda, nędznie ubrana dziewczyna, przyciskając zniszczonymi od mydła i chlorku rękami niemowlę, opakowane jak tłumok w brudne łachmany. Obok niej rozparł się na ławie inwalida wojenny, szeroko rozstawił kikuty nóg, ubrane w resztki czarnych spodni i drzemał. Daszek podartej czapki wojskowej oparł się silnie na jego kości nosowej, pozwalając czapce w ten sposób utrzymać się w karkołomnej pozycji. Kaleka, chrapiąc, od czasu do czasu zmieniał gwałtownie pozycję, potrącając sąsiadkę i jej żywe zawiniątko.
Obok, na wilgotnej podłodze, siedział wysoki, rudy drab z naciśniętą mocno na oczy maciejówką. Kolana podsunął aż pod brodę i niespokojnym wzrokiem wodził po obecnych. Dziecko co chwila kwiliło, a wtedy drab zwracał kościstą twarz ku dziewczynie i ochrypłym głosem warczał:
— A daj inwalidzie po zębach, żeby zamknął jadaczkę i dziecka nie trącał, nie czekaj, aż dziecku i tobie żebro przetrąci...
Kobieta odsuwała się jaknajdalej od śpiącego, bojąc się pogróżki rudego draba.
Obok okna stało kilku łobuzów i uzgadniało przed przesłuchaniem szczegóły jakiejś krwawej rozprawy na noże. Rudy drab mieszał się co pewien czas do ich rozmowy i mentorskim tonem dawał wskazówki, jak mają zeznawać. Łobuziaki patrzyły na draba z uznaniem i szacunkiem. Kilka osób spacerowało monotonnie wśród brudnych ścian wąskiego korytarza, na których węglem znaczyło się wiele podpisów stałej tutejszej kljenteli.
Powietrze było tu nieznośne. Ckliwy zapach brudnej, gnijącej odzieży mieszał się z wydechem alkoholu i ordynarnego tytoniu.
Kobieta w skunksowym kołnierzu stała chwilę bezradnie w grupie szumowin podmiejskich, wreszcie nieśmiało nacisnęła klamkę u drzwi. W przedpokoju spostrzegła woźnego i prosiła go, by doręczył kartkę prokuratorowi. Woźny znikł za drzwiami, po chwili wrócił oznajmiając, że prokurator ją wzywa.
Zabielski kończył przesłuchiwanie jakiegoś młodego przestępcy, o bardzo solidnej budowie ciała, skutego stalowym łańcuszkiem. Gdy policjanci wyprowadzili go z gabinetu, prokurator zwrócił się zaraz do młodej kobiety:
— Uwiadomiła mnie pani przez woźnego, że chce złożyć jakieś ważne zeznanie w sprawie morderstwa przy ul. Chmielnej. Słucham panią.
Kobieta usiadła nieśmiało na krześle, drżącemi z zimna palcami odpięła wytarty płaszczyk i mówiła łamaną z rosyjska polszczyzną:
— Jestem Rosjanką, nazywam się Tatjana Iwanowna Szulgin. Z zamordowanym Gałkinem łączyły mnie bliższe stosunki...
Prokurator spojrzał na nią, nie mogąc, zdaje się, pojąć, jak mogły tę niebrzydką młodą osobę łączyć bliższe stosunki z kaleką o potwornym wyglądzie. Ona widocznie zrozumiała zdziwienie w oczach Zabielskiego, bo zczerwieniła[1] się i zaczęła gwałtownie tłómaczyć:
— Mówię źle po polsku, może nieściśle wyraziłam się, nazywając przyjaźń z zamordowanym, bliższym stosunkiem. Z inżynierem Gałkinem łączyła mnie przyjaźń. Nie wiem oczywiście, czy z jego strony była ona szczera, ale długi czas zdawał się mnie jedną obdarzać zaufaniem. Wiara moja w jego szczerość zachwiała się dopiero wtedy, gdy dowiedziałam się, że był płatnym prowokatorem, że wkradł się w nasze koła tak umiejętnie, że najpodejrzliwszych nawet wśród nas zdołał uśpić...
— Powiedziała pani „wśród nas“, co pani przez to rozumie?
— Wśród nas, monarchistów.
— Ach więc pani jest monarchistką?
— Tak — szepnęła nieśmiało.
Otóż długo nie mogliśmy pogodzić z myślą, że Gałkin był prowokatorem. Wydawało się nam wręcz nieprawdopodobnem, by człowiek, z którego ust padło tyle nienawistnych słów pod adresem oprawców własnego narodu, mógł być szpiegiem-najmitą. Niestety fakta, jakich dostarczyła nam polska policja wykazały, że byliśmy w tragicznym błędzie. Prowokatora braliśmy za największego fanatyka naszej idei. Dziś właściwie powinnam błogosławić rękę, która usunęła Gałkina ze świata, a nie dopomagać do jej wykrycia, ale sumienie każe mi powiedzieć wszystko, co w tej sprawie wiem. Ścigają mnie dalej jakieś dziwne wizje... Widzę zamordowanego. Wizję starałam się odgonić weronalem, potem bojąc się samotności, zapraszałam krewna na noc. Nic nie pomogło, wizja prześladowała mnie wszędzie. Wreszcie nerwy zaczęły mi odmawiać posłuszeństwa, przestałam spać. Wczorajszej nocy dostałam niespodziewanie jakiegoś ataku nerwowego.
Twarz Tatjany Iwanowy Szulgin, była blada jak płótno, zbielałe usta chwytały oddech.
Zdenerwowanie młodej kobiety zaczęło udzielać się i prokuratorowi. Zabielski uczuł jakiś chłód w sercu i dziwny niepokój, zdawało mu się, że tam w kącie, za regałem, na rozpiętej sieci siedzi jakiś wielki pająk, pokryty plamami krwi i wypukłemi oczyma hypnotyzuje młodą kobietę. Prokurator uczuł nawet piwniczny chłód, który bił na niego z za regała. Chciał nacisnąć guzik dzwonka i wezwać woźnego, aby przerwać sam na sam z tą kobietą, ale Tatjana Iwanowna zaczęła wolno uspakajać się. Chwilę układała myśli w jakimś porządku.
— Wyrzuty sumienia — mówiła — rozpoczęły się od wieczora, w którym byłam w teatrze. Wystawiano „Sąd nad Antychrystem“. W sztuce tej poznałam pracę... Gałkina.
— Nie rozumiem pani — przerwał prokurator.
— Proszę o chwilę cierpliwości, a zaraz wytłumaczę. Otóż Gałkin za życia swojego bardzo cierpiał, nietylko fizycznie, ale przedewszystkiem moralnie. Dziwny ten człowiek rozumiał, że wyglądem zewnętrznym może budzić wstręt u ludzi i dokładnie zdawał sobie sprawę z tego, że żadna kobieta nie byłaby zdolną go pokochać. Był słaby, a płuca przeżerała mu gruźlica. A chociaż kaleka i suchotnik, miał jednak chwile szczęścia i zapomnienia, było to wtedy, kiedy... pisał. Bogata fantazja iście rosyjska, pozwalała mu wyzwalać się z garbów, być młodym i pięknym, dokonywać wielkich dzieł. Zdaje mi się, że nie doceniał tego, co pisał. Przeciwnie, uważał pisanie za swoją słabostkę, z którą powinien się kryć. Do mnie jednej miał zaufanie. Intuicją wyczuł, że go nie wyśmieję, że zrozumię, iż on musi czasem zapomnieć o rzeczywistości, o swoim poczwarnym wyglądzie i o bliskiej śmierci. Wtedy zaczął mi czytać głośno swoje nowele, a przedewszystkiem powieść. W miarę czytania, uważałam powieść za arcydzieło. Namawiałam go ustawicznie, by postarał się ogłosić ją drukiem. Spojrzał przerażony na mnie i chciał zaprzestać dalszego czytania. Tłumaczyłam mu wtedy, że jego powieść może dać tysiącom naszych braci, rozsypanych po święcie nadzieję i ukojenie.
„Bo czyż nie mogło budzić nadziei proroctwo Gałkina, że Rosja obecna, to tylko Rosja pokutująca, która bliską jest już odkupienia swych win? Sobie zatrzymał Gałkin rolę Motryna, młodego zdrowego człowieka, który wdziękiem i rozumem jedna sobie zaufanie mężczyzn i miłość kobiet.
„Rozumiałam, że Motryn był haszyszem dla Gałkina. Garbus przeżywał tę rolę, był piękny, głosił rzeczy wielkie. Całą fabułę powieści Gałkina znalazłam żywcem w sztuce Karnickiego „Sąd nad Antychrystem“.
Prokurator Zabielski słuchał opowiadania młodej Rosjanki z niezwykłym zainteresowaniem. Gdy początkowo uważał ją za osobę dotkniętą silnie histerją, to teraz zrozumiał, że jej wskazówki mogą być poniekąd istotne dla sprawy wyjaśnienia mordu Gałkina.
— Więc pani sądzi — spytał — że „Sąd nad Antychrystem“ nie jest utworem Karnickego, że on poprostu ukradł Gałkinowi sztukę.
— Tak sądzę — spokojnie i bez wahania odpowiedziała młoda kobieta.
— A czy sądzi pani, że Karnicki targnął się na życie Gałkina, aby ukryć kradzież?
— Tego... to już nie wiem, wyświetlenie tej sprawy leży w rękach panów. Wiem, że Gałkin w ostatnim dniu przed śmiercią był dziwnie niespokojny i zdenerwowany, jakby się czegoś obawiał. Nie taił się nawet przedemną, że coś mu grozi. Nie chciał jednak powiedzieć co.
— To dziwne... Ale, czy zdaje sobie pani sprawę z tego, — spytał prokurator — że Karnicki nie napisał tylko „Sądu nad Antychrystem“, ale cały szereg potężnych rzeczy. Czy nie sądzi pani, że mogło być odwrotnie, że Gałkin chciał się przed panią pochwalić rzeczą, którą nie on napisał, aby w ten sposób dopiąć jakiegoś celu?
— Nie, to jest wykluczane. Gałkin nieraz w mojej obecności przerabiał niektóre rozdziały powieści. Radził się mnie, zmieniał, przeinaczał. W czasie przedstawienia w teatrze dokładnie rozróżniałam kolejność jego pracy. A zresztą „Sąd nad Antychrystem“, to jest krew i łzy Rosjanina, który płacze i tęskni na wygnaniu. Tęskni za krajem tą tęsknotą straszną i palącą, a tem okropniejszą, że... beznadziejną. Tylko dziesięć lat tęsknoty mogło wydać na świat fabułę, w której tkwi nadzieja i ukojenie, nie w rzeczywistości, ale w czemś nadprzyrodzonem — w wyroku Boskim. Tak łudzić się może tylko Rosjanin skłonny zawsze do mistycyzmu, czepiający się każdego błędnego ognika, jako promienia nadziei. Karnicki — jako Polak — nie mógł tego napisać...
— Przypuśćmy, że pani ma rację. Ale może pani wytłómaczy, w jaki sposób Karnicki mógł dojść do powieści Gałkina, jeśli ten tak się z nią taił.
— Nie wiem i tego wytłómaczyć nie mogę.
— Czy Karnicki znał Gałkina. Może żyli w przyjaźni.
— Nigdy ich razem nie widziałam, zamordowany nigdy nie wymieniał nawet jego nazwiska. W mieszkaniu Gałkina nigdy nie widziałam Karnickiego...
— A więc pani odwiedzała Gałkina.
— Tak, odwiedzałam go. W jego mieszkaniu czytywaliśmy jego powieść, potem schodziliśmy się w cukierence na Wilczej...
— A skąd ta nagła zmiana miejsca?
Niespodziane pytanie prokuratora zbiło z tropu młodą Rosjankę. Jej blada twarz pokryła się rumieńcem, przeniosła wzrok z twarzy prokuratora na końce swoich łatanych bucików. Kilka sekund trwało kłopotliwe milczenie, wreszcie po namyśle mówiła:
— Od wczesnego dzieciństwa odznaczałam się niezwykłą wrażliwością. Wrażliwość ta, zamiast z wiekiem znikać, potęgowała się. Dowodem tego wizje, o których panu mówiłam. Otóż osią przyjaźni dla Gałkina była przedewszystkiem litość. Wiedziałam, że Gałkin jest osamotniony i żal mi go było. Żal mi było, że był kaleką i potwornie brzydkim i nikt dla niego nie jest w stanie wykrzesać nawet uczucia sympatji. Pierwsza zbliżyłam się do niego.
„Po kilku już dniach przekonałam się, że Gałkin jest człowiekiem niezwykle inteligentnym, ale fantastą, dającym się powodować, a były chwile, że uważałam, iż jest na pograniczu obłędu czy genjalności. Opowiadał tak zajmująco, że zapominałam nieraz, o jego brzydocie. On mnie rozumiał, ja jego. Ze swoich słabostek nie wyśmiewaliśmy się nigdy. Gałkin często zapadał na zdrowiu, mieszkał zaś w trzeciorzędnym hotelu, gdzie go nie lubiano. W czasie więc choroby byłam jedynym jego opiekunem. Potem przyznał się, że pisze powieść. Gdy czytał mi ją byłam tak treścią pochłonięta, że nie zdawałam sobie często sprawy, gdzie jestem i kto obok mnie siedzi.
„Jednego dnia czytał, a ja zapadłam w jakiś trans zasłuchania i nagle uczułam, że czyjaś ręka obejmuje mnie w pół i silnie przyciąga ku sobie. Ocknęłam się dopiero wtedy, gdy uczułam ciepły oddech na swojej szyi. Odwróciłam się szybko i spostrzegłam spieczone gorączką usta. Sekundę patrzyłam na te usta z przerażeniem, widziałam, że rozsuwają się w lubieżnym uśmiechu. Ogarnął mnie strach. Wyrwałam się z objęć Gałkina i biegłam bez tchu po ciemnych schodach, by jaknajprędzej znaleść się... między ludźmi.
„Ten wieczór zakłócił między nami harmonję. Zaczęłam podejrzewać, że jest nieuczciwym, nie miałam jednak sił opuścić go. Spotykaliśmy się już, ale w cukierence na Wilczej. To był powód zmiany miejsca spotkania, który tak ciekawił pana prokuratora“ — odpowiedziała z wyrzutem, iż zmuszono ją do odnowienia bardzo przykrego wspomnienia.
W oczach Zabielskiego zajaśniało współczucie.
— Przepraszam panią, że dotknąłem przykrej dla niej sprawy. Sądziłem, że pytam o ważny dla śledztwa szczegół. A teraz może powie mi pani w jaki sposób tłómaczyć sobie przedostanie się treści powieści Gałkina do wiadomości Karnickiego.
— „Na to pytanie nie mogę dać poważnego wyjaśnienia. Podać mogę jednak szczegół, który może naprowadzić pana na jakiś ślad. Otóż wiadomość o morderstwie i wyjaśnienie podłej roli, jaką Gałkin wśród nas odgrywał, podziałały na członków naszego związku, jak uderzenie pioruna. Byliśmy ogłuszeni. Brat nie dowierzał bratu. Mnie, która byłam najbliżej Gałkina, wzięto z związku pod obserwację, również policja opiekowała się mną specjalnie, sądząc, że jedynie ja mogę dać jakieś bliższe wyjaśnienia o morderstwie. W urzędzie śledczym wypytywano mnie sto razy o jeden i ten sam szczegół, czekano, aż się zmęczę i wpadnę w jakąś sprzeczność w zeznaniach. Zrozumiałam, o co chodzi. Przeciw mnie jednej myślało czterech komisarzy policji, badając szczelność logiczną każdej mojej odpowiedzi. Bałam się, że nerwy moje nie przetrzymają i że zawiklam się w sprawę, z którą nie miałam nic wspólnego. Na każde więc pytanie policji, starałam się dawać jedną i tę samą odpowiedź: — Nie wiem.
„Pokazywano mi każdą ćwiartkę papieru, znalezioną w mieszkaniu zamordowanego, o każdej mówiłam: — Nie wiem, nigdy jej nie widziałam... Dziś jednak zmieniam swe zeznania. W stosie zapisanych papierów rozpoznałam kilkanaście kartek powieści Gałkina. Na kartkach tych widniały rdzawe ślady krwi. Reszty rękopisu nie pokazano mi, więc przypuszczam, że policja nie znalazła go w mieszkaniu przy ulicy Chmielnej“.
— Więc sądzi pani, że rękopis zaginął?
— Tak sądzę.
— Czy rękopis był duży?
— Składał się z kilkuset stron szerokiego pisma.
— A nie podejrzewa pani, kto mógł usunąć rękopis?
— Sądzę, że tylko ten, kto powieść wykorzystał i podpisał się na cudzej pracy, jako autor.
— I uważa pani, że ten strach i obawa, które objawiały się w kilka dni przed morderstwem u Gałkina, mogły pochodzić z powodu jakichś planów Karnickiego?
Skinęła potakująco głową.
Prokurator zamyślił się głęboko. Szczegóły, o jakich dowiedział się przed chwilą, kierowały sprawę na zupełnie nowe i najmniej spodziewane tory. Wplątanie nazwiska głośnego dramaturga do sprawy morderstwa niweczyło za jednym zamachem całe śledztwo pierwiastkowe, które szukało pobudek morderstwa w nienawiści politycznej. Teraz wychodziło na jaw, że w grę wchodzi kradzież literacka.
Najmniej chyba o nią podejrzewać można było Karnickiego, który w literaturze miał już poważny dorobek. Nagle poczęły prokuratora ogarniać wątpliwości.
Czy można tej kobiecie bezwzględnie ufać? Czy nie jest prawdopodobnem, że stracił czas na rozmowie ze zdecydowaną histeryczką, którą teraz ścigają jakieś wizje, a za tydzień zaś będzie w domu obłąkanych?...
Coraz silniejsze wątpliwości wgryzały się w mózg Zabielskiego. Spojrzał niechętnie na młodą Rosjankę. Jej twarz blada, oczy, jakby sztucznie rozszerzone, utwierdzały go w przekonaniu, że istotnie zmitrężył godzinę na niepotrzebnej rozmowie. Pod wpływem tego przekonania, zaczął się sam na siebie irytować i wyraźną już niechęcią zwrócił się do Tatjany Iwanowny Szulgin:
— Czy może mi pani dać jeszcze jakieś wyjaśnienia w sprawie tego morderstwa? — spytał cierpko.
Młoda kobieta zaprzeczyła ruchem głowy.
— W takim razie dziękuję pani za informacje, wezmę je pod rozwagę, a możliwe, że wpłyną na losy śledztwa.
Rosjanka wstała z krzesła, wyszła cicho z gabinetu prokuratora.
— Napewno straciłem czas na rozmowie z warjatką — powiedział Zabielski głośno do siebie, po wyjściu oryginalnego świadka. — Że ja też dałem się tak łatwo wziąć na kawał i nawet przeżywałem z nią razem jakieś zwarjowane wizje... — czynił sobie gorzkie wymówki.
Łączność osoby Karnickiego z morderstwem wydała się Zabielskiemu tak nieprawdopodobna, że aż śmieszna. Sięgnął ręką do dzwonka, aby wezwać woźnego, gdy drzwi jego gabinetu uchyliły się i w szparze ukazała się głowa komisarza policji, Borewicza.
— Proszę wejść — zawołał prokurator.
Drzwi otwarły się szeroko i do gabinetu wszedł olbrzymiego wzrostu komisarz policji.
— Cóż to komisarz ma tak zgnębioną i zmartwioną minę — spytał Zabielski.
Twarz komisarza policji nie rozpogodziła się, zdawała się nawet być bardziej zasmucona.
— Ano straciłem dzisiejszą noc, zmarzłem jak pies, zdawało mi się, że wreszcie ustrzelę grubą zwierzynę i spudłowałem — żalił się Borewicz.
— Pocóż pan strzelał po nocy, w dzień mniej się pudłuje... — zakpił prokurator.
— „Nabił mnie w butlę“ dozorca domu przy Chmielnej, gdzie mieszkał Gałkin. Od pół roku zwodzi mnie ten człowiek, twierdząc, że stanowczo pozna tego, który w dniu morderstwa uciekał po schodach. Z pięćdziesiąt eskapad z tym człowiekiem zrobiłem, płaciłem mu kolacje z wódką i każda kończyła się niczem. Do najgłupszej jednak eskapady należała chyba wczorajsza.
„Śpię spokojnie w domu, gdy o drugiej w nocy dzwoni do mego mieszkania dyżurny i melduje, że do komisarjatu przyszedł stróż z Chmielnej i twierdzi, że „ten pan“ pojechał dorożką do „Białego pawia“. Wygrzebałem się z cieplej pościeli, pędem biegnę do komisarjatu. Razem ze stróżem jedziemy taksówką do kabaretu. Portjerowi poleciłem wpuścić tego obdartusa do sali, sam oczywiście nie wszedłem, aby nie budzić żadnych podejrzeń. Stróż wraca po chwili i z niesłychaną radością donosi, że „ten pan“ siedzi z dwoma innymi przy stole i pije. Wiem, że do „Białego pawia“ prowadzi drugie wyjście przez bramę. Usadowiłem się więc na ulicy tak, że stałem ze stróżem między głównem wejściem, a bramą, mając każdego na oku, kto z kabaretu wychodził.
„Mróz w nocy był straszny. Po godzinie zdrętwiałem jak kłoda. Wreszcie o szóstej rano wywala się na powietrze dwóch zawianych gości. Stróż ścisnął mnie za rękę i szepcze do ucha: „Panie komisarzu, to ten wyższy. Przez sen poznałbym tego łobuza“.
„Nie wiem, czy jeden z nich słyszał, co stróż mówił, dość, że podszedł do mnie z jakimś pijackim dowcipem, potem obaj skierowali się na Krakowskie Przedmieście i pod „Bristolem“ wsiedli w taksówkę, my oczywiście w drugą. Na Placu Trzech Krzyży ich taksówka stanęła i niższy wysiadł. Drugi pojechał dalej w Aleje Ujazdowskie i skręcił w Natolińską.
„Przyczailiśmy się za węgłem i obserwujemy. Taksówka zatrzymała się przed jakąś kamienicą i szofer z trudem wyładował gościa z automobilu do bramy. Zaledwie stróż go wpuścił, dzwonimy. Wychodzi szwajcar i pytam, kim jest ten podchmielony pan. Szwajcar uśmiechnął się i mówi: — Nie zna go pan komisarz, to wielki autor, pan Karnicki...
„Rozumie pan prokurator! mało w łeb nie strzeliłem temu łobuzowi stróżowi. Całą noc wymarzłem, aby wleźć na... Karnickiego“.
Ale twarz prokuratora wyrażała poważne zamyślenie, na czole zarysowała się głęboka bruzda.
— Więc to był Karnicki? — spytał Zabielski, biedząc się ciągle jeszcze z myślami.
— Tak, ten głupi człowiek upiera się, że właśnie Karnicki biegł po schodach i omal go nie potrącił.
— A wie pan, panie komisarzu, że ten stróż może nie jest tak głupi, za jakiego go pan uważa... I możliwe, że dzisiejszej nocy pan nie spudłował...
— Pan prokurator chyba żartuje? — spytał porywczo Borewicz.
— Nie, nie żartuję, koło śledztwa, które pan prowadzi dziwnie się zazębiło z mojem...
— Co pan prokurator przez to rozumie?
Zabielski opowiedział komisarzowi policji o niezwykłych zeznaniach młodej Rosjanki.
Borewicz słuchał z tak natężoną uwagą, że na niskim czole wystąpiły mu dwie grube niebieskie żyły.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Możliwy błąd w druku; zamiast słowa zczerwieniła winno być zaczerwieniła.