Ratunkowa akcja panny Joli
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ratunkowa akcja panny Joli |
Pochodzenie | Fotografje mówią... |
Wydawca | „Książki Ciekawe“ |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady Graficzne Zygmunt Sakierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Zygmunt Grabowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
— Tatuńciu, ja wiem, czemu jesteś tak markotny...
— Zdaje ci się, mała!
— O nie! Ja cię tak dobrze znam — i rozumiem!... Jesteś zakochany... i zazdrosny.
Pan Giżycki aż podskoczył. Takie twierdzenie — zupełnie zresztą zgodne z prawdą — wydało mu się w ustach jego córki rzeczą niesłychaną... Wogóle jego mała była dla niego wieczną niespodzianką. Rola ojca dorosłej dziewczyny wprawiała go w wieczne zakłopotanie i była źródłem nieustannej niepewności. Chwiejnie stąpał po tym nowym dla siebie terenie. Dziewczęca psychologja była dla niego łamigłówką, a już spełnienie roli mentora wobec kobiety było dla tego niepoprawnego kobieciarza czemś przechodzącem jego kompetencję. Ubóstwiał swoją jedynaczkę, ale w duchu żałował mocno, że klasztor, który się podjął wychować to dziecko bez matki, nie zajmuje się także wyszukaniem dobrego i odpowiedniego męża. On czuł się całkiem niezdolnym do tej roli; wiedział, że córkę swoją zacznie rozumieć dopiero jako mężatkę. Obecnie czuł głęboko niestosowność dziedziny, w którą córka jego pragnie wkroczyć, ale nie wiedział dobrze, jak sobie w tym wypadku poradzić.
— Moje dziecko... — zaczął, usiłując przybrać ton uroczysty i karcący.
Skoczyła mu na szyję i ukryła główkę w cieniu starannie pielęgnowanej i pachnącej bródki à la Henri IV.
— Ja cię tak rozumiem, bo ja też..
Zaniepokoił się i wnet prysnął ton uroczysty.
— Ty też... Co to ma znaczyć, mała?... — powiedział, unosząc główkę o wijących się ciemnych puklach, sięgających do pół szyji wedle modły Klaudyny Willy’ego.
— No, ja też kocham się i jestem zazdrosna, ale to zazdrosna... Oczybym wydrapała! I nawet ta sama osoba...
— Co ty pleciesz, na Boga?..
— Bo, niby ta sama osoba jest powodem mojej i twojej zazdrości... a raczej... Mnie chodzi o niego jednem słowem, a tobie o nią... Rozumiesz?
— Jola!..
— O! zaraz: Jola! z całą grandezzą! Co w tem widzisz dziwnego? Ty kochasz się w pani Marjecie i chcesz się z nią żenić...
Ożenić się z panią Marjetą; Giżycki chciał parsknąć śmiechem, ale wobec jasnych oczu córki, zawstydził się, jak to często bywało, i odpowiedział łowiąc powagę, która mu wciąż uciekała:
— Nie myślę się żenić z panią Marjetą, bo nie chcę ci dawać macochy...
— Ach! jakiś ty dobry! Ty się dla mnie poświęcasz, złoty, kochany! Ale słuchaj, ja także dla ciebie zrobię poświęcenie. Ja cię uwolnię od rywala.
— Co ty pleciesz?
— Nie udawaj, że nie wiesz! No, przecież pan Jur... pan Korecki! — Rozumiesz?
Korecki! — To nazwisko miał wbite w pamięć jak bolesną drzazgę! Skąd na tych „dzikich polach“ kresowych biorą się tacy chłopcy, bujni jak rasowe rumaki, śmigli jak młode świerki, z oczami pieszczotliwemi, jak u kobiety, i z łobuzerskiemi uśmiechami? A nadewszystko, po co tu przyjeżdżają i plączą statecznym i wyrobionym ludziom ich rachuby? Wszystko szło tak dobrze, forteca oblegana z całą strategiczną finezją poddać się miała lada chwila, rozkoszny finał mądrze prowadzonego flirtu wisiał już w powietrzu, jak kuszący miraż, mający się lada chwila zamienić w rzeczywistość uroczą, gdy przyniosło licho do zakładu Chramca tego syna stepów...
Taki młokos! nie wyrobione to, surowy jeszcze materjał, nie zna się na żadnych subtelnościach, nie ocenia kobiety z należytem smakoszostwem... Wprost piękny osobnik rodzaju męskiego, podany całkiem in crudo. Bodaj nawet, że głupi poprostu... I ona, taka wytrawna, taka wysubtelniona, taka nawet przerafinowana istota wzięła się odrazu na lep tych podłużnych, jak migdał, szafirowych oczu, które śmiały się szelmowsko za kratą rzęs iście dziewczęcych i tych zębów, błyskających za każdym uśmiechem... A on, zadowolony don Juan, „niezwyciężony Victor“, jak go nazywali przyjaciele, odrazu poszedł w kąt... Ale! patrzeć na niego nie chciano. A właśnie tym razem czuł się silnie draśnięty strzałą Amora. Aż się niepokoił, czy to nie zwiastun nastającego dla niego „wieku niebezpiecznego“, tego wieku wielkich namiętności i wielkich popełnianych szaleństw lub głupstw poprostu... A bodaj to wszyscy djabli...
Z tych niemiłych rozmyślań obudził go głos córki.
— A co? nie mówiłam? Szarpiesz wąsa, sumujesz, gryziesz się... przybyło ci zmarszczek...
— Co mówisz?..
— Prawda! Tatuńciu, ja cię ocalę. Tak postanowiłam. Ja... ja zbałamucę Koreckiego, odbiję go pani Marjecie...
Na to oświadczenie, rzucone z tupetem, pan Wiktor spojrzał na córkę. Po raz pierwszy spojrzał na nią, jak na kobietę. Oceniał ją jako taką. Hm! przyznać trzeba, że była wcale... wcale... Można nawet powiedzieć: urocza w swym rodzaju. Zbyt jeszcze zielona, trochę „cierpki owoc“, trochę zbyt „garçonniere“, coś niby źrebak jeszcze nieułożony, niby ładny sztubaczek w sukience, ale za to ta świeżość, ta niezastąpiona świeżość maliny leśnej i te figlarne oczy chochlika i ruchy zwinne, gibkie, niczem sarna... Ale pani Marjeta! wcielona pokusa!.. Aż westchnął.
— Bo słuchaj, czego ona może chcieć od niego. Przecie nie wyda się za młodego chłopca, taka stara...
— Stara? Moja Jolu, w twoim wieku wydaje się, że kres młodości to dwudziesty piąty rok. A to zaledwo młodzieńczość.
— Niech tam! — uśmiechnęła się Jola chytrze. — Nie będziemy się spierali o to. Ale przecie dużo stosowniej dla niego...
— Asystować takim, jak ty, dzierlatkom?... Słuchaj no, mała — rzekł z nowym przypływem niepokoju — więc on i tobie głowę zawraca? A to huncwot dopiero! Licho go tu przyniosło!.. Tak było dobrze, spokojnie...
— Ależ, tatuńciu, Pan Bóg go zesłał! Tak było nudno, a teraz... Teraz mogłoby być cudnie... — zawołała z nagłym wybuchem.
— A jużci! — mruknął srodze zafrasowany pan Wiktor. — Od powietrza głodu, wojny i takich młokosów. Pędziwiatr jeden! bigosu narobi i dalej w świat pofrunie. I co wy w nim widzicie! — zawołał z nagłym gniewem. — Lala malowana i tyle!
— On lala! — zaperzyła się panna Jola, płonąc w jednej chwili od nastroszonej grzywki, aż po niskie wycięcie sukienki. — On zdobył złoty żeton na wyścigu narciarskim i drugą nagrodę za kierowanie bobsleyem...
— Moja Jolu — powiedział nagle udobruchany pan Wiktor — jesteś w ogóle takiem jeszcze „gorzkiem dzieciątkiem,“ że z tobą nie można poważnie rozmawiać. Ale to nic złego, moja mała. Młodość — to wada, z której ludzie prędko się poprawiają... niestety! — Dokończył z westchnieniem.
— Dobrze już, tatuńciu, myśl sobie, co chcesz. Ja ci tyle powiadam: podziękujesz jeszcze Joli!...
Tylko, moje dziecko, bez żadnych wybryków, proszę cię bardzo. Pamiętaj, że dobrze...
— Wychowana i urodzona panienka... Oj! znam to, znam na pamięć... Tatuśku, tak ci z temi kazaniami nie do twarzy, wierz mi, mój złoty. Słuchaj, już dzwonią na kolację! Prędko do lustra! Ostatni przegląd przed wieczorną kampanją flirtową...
Schodząc na dół, oboje z jednakiem ściśnięciem serca skonstatowali, że najbardziej zaciszna flirtówka już była zajęta przez panią Marjetę i pana Jura.
Ona w sukni wieczorowej aż nazbyt wspaniałej na sezon sportowy, on w smokingu uwydatniającym jego zgrabną postawę, szeptali z cicha. Ona zatapiała magnetyzujący wzrok w jego szafirowych oczach, prawie za pięknych na mężczyznę, on uśmiechał się łobuzersko ustami soczystemi i purpurowemi, jak wiśnie.
— Najwyższy czas działać! — szepnęła sobie nieustraszona panna Jola. W imię Ojca i Syna... zaczynam! Muszę ratować tatuńcia... i jego...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Jakiś istny szał sportowy powiał nagle wśród gości zakładu Chramca. Saneczki... bobsleygh... narty i znów w kółko: narty... saneczki... od wczesnego ranka do późnego wieczora. Całe młode towarzystwo zjawiało się zaledwo na krótkie chwile w obiadowej porze, aby zniknąć znowu, a wnet po spożyciu kolacji, zmożone ruchem forsownym na świeżem powietrzu, rozchodziło się na zasłużony spoczynek. Długie posiedzenia wieczorne, „godziny flirtu“ zniknęły z programu dnia. Na placu pozostawały jeno niedobitki, panowie od brigde’a i panie szczerze już „po tamtej stronie“. Nuda ziewała w pięknych salonach, robienie toalet wieczornych poczęło iść w zapomnienie.
Kto lubi dociekać przyczyn zjawisk, tenby wkrótce zauważył, że instygatorka tego sportowego zwrotu w życiu zakładu — to panna Jola. Była właścicielką wspaniałego „boba“ i narciarką wyśmienitą; niewyczerpaną przytem w swych projektach i pomysłach wycieczek, wyścigów, zawodów...
Tuż zaraz miejsce naczelne objął Jur Korecki. Jak w rumaku szlachetnym na widok wyścigów, tak w nim zagrała i coraz bardziej się rozgrzewała krew urodzonego sportsmena. Tych dwoje ciałem i duszą oddało się pięknym zabawom, jakie nastręcza górska zima. Pochłaniało ich to najzupełniej. Tylko o tem zdolni byli mówić. Porwała ich bujna fala zdrowego, młodzieńczego życia. Reszta dotrzymywała im placu wedle sił i możności — jedni przez snobizm, drudzy ze szczerego zamiłowania. Pani Marjeta usiłowała zająć wśród tej rozhukanej młodzi stanowisko przodujące, do którego przywykła zawsze i wszędzie. Niestety! musiała sama wkrótce uznać, że to przekracza jej możność. Z natury była tchórzliwą, rozpieszczoną sybarytką. Jazda bobsleyem wydała jej się równoznaczną z samobójstwem, na saneczkach wydawała takie okrzyki przerażenia, że cała ta dzielna fizycznie młodzież poczęła jej starannie unikać, jako zawady i przeszkody. Narty były dla niej wogóle karkołomną sztuką w rodzaju produkcyj cyrkowych i równie jej obcych. A co najważniejsza, to ciągłe przebywanie na ostrem powietrzu, wśród jaskrawej bieli rozsłonecznionych śniegów, fatalnie gasiło jej urodę. Czując, że nos jej czerwieni się w sposób szpetny, a każda drobniuchna rysa koło powiek występuje z dokładnością tragiczną, z zazdrością i podziwem spoglądała na tę „smarkatą“ Jolę, której twarzyczka świeża, jak płatek kwiatu, rumieniła się rozkosznie wśród bieli czapeczki i sweateru.
Czarne ślepki błyszczały gwiaździście z ogromnej uciechy, a zmęczenie lub strach zdawały się dla niej nie istnieć. Zwinna, gibka, nieustraszona, pewna swych ruchów, jak zawodowa tancerka, migała niby ptak biały, zawsze na czele, dzwoniąc nieustannie radosnym śmiechem. A obok niej — zawsze ten piękny chłopak, równie — lotny, zuchwały i szczęśliwy, jak ona. Przestrzeń rozbrzmiewała ich młodą uciechą...
Pani Marjeta przezornie wycofała się w półcień buduarów: Tam czuła się na swym gruncie...
— Tatusiu — stało się, jak ci przyrzekłam...
Pan Wiktor podniósł głowę z nad gazety i od pierwszego spojrzenia na córkę, poczuł chronicznie ojcowski niepokój. Gdy miała ten wyraz „chochlikowaty“ można się było założyć, że coś zbroiła. Od najmłodszych lat tak bywało.
— Co tam znowu, córuś?...
— Tatuńciu, droga wolna — na zawsze...
Słowom tym towarzyszył wspaniale szeroki gest.
— Mów bez zagadek, dziecko...
— Droga do pani twego serca. Ja biorę na siebie zobowiązanie trzymanie zdala od niej twego rywala na całe życie...
— Hm! to wygląda djablo poważnie! Na całe życie! Jesteś strasznie pewna siebie!
Będzie to bardzo łatwe zadanie. Będę ciągle przy nim! Ach! Tatuńciu! jakie to będzie miłe!
Uroczysty ton pierzchnął i już Jola ukrywała promieniejącą i zarumienioną towarzyszkę w ulubionem miejscu, w cieniu ojcowskiej brody. Dreszcz prawdziwy, zwiastun wielkich wzruszeń, jak zimny wąż, prześlizgnął się po plecach pana Wiktora. Odsunął córkę i trzymając ją przed sobą, wpatrywał się w nią badawczo.
— Jak to wszystko mam rozumieć?...
— No, będę żoną pana Jura...
— Oświadczył ci się?
— Nie, ale ja jemu...
Pan Wiktor jęknął i osunął się na krzesło.
— No, i cóż wielkiego, skoro ja mam zamiar być taką, taką dobrą żoną i dać mu tyle szczęścia.. Ja, widzisz, uznaję tylko radykalne środki, a sprawa była tak poważna.... Już, już opowiadam porządnie i szczerze, jak na spowiedzi. Było tak: Po kolacji, pani Marjeta zabrała Jura do tego najciemniejszego buduaru. Usiedli na kanapce i ona mu długo, długo i cicho coś mówiła, coś o tem jak była całe życie niezrozumianą. I raptem on głośno chrapnął... Cóż dziwnego? byliśmy na nartach aż przy Czarnym Stawie, a cały ranek na torze z moim bobem... Mnie się spać strasznie chciało, ale siedziałam schowana w fotelu, bo byłam ciekawa, co będzie. Było to tak komiczne, że parsknęłam śmiechem. Pani Marjeta zerwała się i była tak zła, że oczy jej stały się żółte zupełnie. Pierwszy raz to widziałam. Syknęła, że Jur to nie okrzesany parobek wiejski, głuptas i poszła, jak obrażona królowa. On był tak zawstydzony, że chciałam go prędzej pocieszyć, tembardziej że z mojej winy był tak zhasany.. Powiedziałam, żeby sobie z tego nic nie robił, że i tak z pani Marjety nic mu nie przyjdzie, bo mogłaby najwyżej być jego ciocią, że są inne, któreby za nim poszły w ogień, że nawet nie trzeba daleko szukać... Wówczas on zaraz się rozpromienił i powiedział, że on także poszedłby w ogień... że ja jestem skarbem, perełką... i już nie wiem... Zapytałam, czy on nie myśli, żeśmy dla siebie stworzeni. Odpowiedział, że oczywiście i że bardzo żałuje, że jemu to wcześniej na myśl nie przyszło. No i... Ach! Tatuńciu, jakaż to rozkoszna rzecz — poświęcenie dla szczęścia ukochanych osób! Tyle w tem słodyczy, że to okupi wszystko!...“