Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przebywanie na ostrem powietrzu, wśród jaskrawej bieli rozsłonecznionych śniegów, fatalnie gasiło jej urodę. Czując, że nos jej czerwieni się w sposób szpetny, a każda drobniuchna rysa koło powiek występuje z dokładnością tragiczną, z zazdrością i podziwem spoglądała na tę „smarkatą“ Jolę, której twarzyczka świeża, jak płatek kwiatu, rumieniła się rozkosznie wśród bieli czapeczki i sweateru.
Czarne ślepki błyszczały gwiaździście z ogromnej uciechy, a zmęczenie lub strach zdawały się dla niej nie istnieć. Zwinna, gibka, nieustraszona, pewna swych ruchów, jak zawodowa tancerka, migała niby ptak biały, zawsze na czele, dzwoniąc nieustannie radosnym śmiechem. A obok niej — zawsze ten piękny chłopak, równie — lotny, zuchwały i szczęśliwy, jak ona. Przestrzeń rozbrzmiewała ich młodą uciechą...
Pani Marjeta przezornie wycofała się w półcień buduarów: Tam czuła się na swym gruncie...
— Tatusiu — stało się, jak ci przyrzekłam...
Pan Wiktor podniósł głowę z nad gazety i od pierwszego spojrzenia na córkę, poczuł chronicznie ojcowski niepokój. Gdy miała ten wyraz „chochlikowaty“ można się było założyć, że coś zbroiła. Od najmłodszych lat tak bywało.
— Co tam znowu, córuś?...
— Tatuńciu, droga wolna — na zawsze...
Słowom tym towarzyszył wspaniale szeroki gest.