Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak była całe życie niezrozumianą. I raptem on głośno chrapnął... Cóż dziwnego? byliśmy na nartach aż przy Czarnym Stawie, a cały ranek na torze z moim bobem... Mnie się spać strasznie chciało, ale siedziałam schowana w fotelu, bo byłam ciekawa, co będzie. Było to tak komiczne, że parsknęłam śmiechem. Pani Marjeta zerwała się i była tak zła, że oczy jej stały się żółte zupełnie. Pierwszy raz to widziałam. Syknęła, że Jur to nie okrzesany parobek wiejski, głuptas i poszła, jak obrażona królowa. On był tak zawstydzony, że chciałam go prędzej pocieszyć, tembardziej że z mojej winy był tak zhasany.. Powiedziałam, żeby sobie z tego nic nie robił, że i tak z pani Marjety nic mu nie przyjdzie, bo mogłaby najwyżej być jego ciocią, że są inne, któreby za nim poszły w ogień, że nawet nie trzeba daleko szukać... Wówczas on zaraz się rozpromienił i powiedział, że on także poszedłby w ogień... że ja jestem skarbem, perełką... i już nie wiem... Zapytałam, czy on nie myśli, żeśmy dla siebie stworzeni. Odpowiedział, że oczywiście i że bardzo żałuje, że jemu to wcześniej na myśl nie przyszło. No i... Ach! Tatuńciu, jakaż to rozkoszna rzecz — poświęcenie dla szczęścia ukochanych osób! Tyle w tem słodyczy, że to okupi wszystko!...“