Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

On czuł się całkiem niezdolnym do tej roli; wiedział, że córkę swoją zacznie rozumieć dopiero jako mężatkę. Obecnie czuł głęboko niestosowność dziedziny, w którą córka jego pragnie wkroczyć, ale nie wiedział dobrze, jak sobie w tym wypadku poradzić.
— Moje dziecko... — zaczął, usiłując przybrać ton uroczysty i karcący.
Skoczyła mu na szyję i ukryła główkę w cieniu starannie pielęgnowanej i pachnącej bródki à la Henri IV.
— Ja cię tak rozumiem, bo ja też..
Zaniepokoił się i wnet prysnął ton uroczysty.
— Ty też... Co to ma znaczyć, mała?... — powiedział, unosząc główkę o wijących się ciemnych puklach, sięgających do pół szyji wedle modły Klaudyny Willy’ego.
— No, ja też kocham się i jestem zazdrosna, ale to zazdrosna... Oczybym wydrapała! I nawet ta sama osoba...
— Co ty pleciesz, na Boga?..
— Bo, niby ta sama osoba jest powodem mojej i twojej zazdrości... a raczej... Mnie chodzi o niego jednem słowem, a tobie o nią... Rozumiesz?
— Jola!..
— O! zaraz: Jola! z całą grandezzą! Co w tem widzisz dziwnego? Ty kochasz się w pani Marjecie i chcesz się z nią żenić...