Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyznać trzeba, że była wcale... wcale... Można nawet powiedzieć: urocza w swym rodzaju. Zbyt jeszcze zielona, trochę „cierpki owoc“, trochę zbyt „garçonniere“, coś niby źrebak jeszcze nieułożony, niby ładny sztubaczek w sukience, ale za to ta świeżość, ta niezastąpiona świeżość maliny leśnej i te figlarne oczy chochlika i ruchy zwinne, gibkie, niczem sarna... Ale pani Marjeta! wcielona pokusa!.. Aż westchnął.
— Bo słuchaj, czego ona może chcieć od niego. Przecie nie wyda się za młodego chłopca, taka stara...
— Stara? Moja Jolu, w twoim wieku wydaje się, że kres młodości to dwudziesty piąty rok. A to zaledwo młodzieńczość.
— Niech tam! — uśmiechnęła się Jola chytrze. — Nie będziemy się spierali o to. Ale przecie dużo stosowniej dla niego...
— Asystować takim, jak ty, dzierlatkom?... Słuchaj no, mała — rzekł z nowym przypływem niepokoju — więc on i tobie głowę zawraca? A to huncwot dopiero! Licho go tu przyniosło!.. Tak było dobrze, spokojnie...
— Ależ, tatuńciu, Pan Bóg go zesłał! Tak było nudno, a teraz... Teraz mogłoby być cudnie... — zawołała z nagłym wybuchem.
— A jużci! — mruknął srodze zafrasowany pan Wiktor. — Od powietrza głodu, wojny i takich