Przeciętne dobra/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Przeciętne dobra
Pochodzenie Wilki i inne szkice i obrazki
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRZECIĘTNE DOBRA.


I.

O

Od chwili w któréj ludzkość zaczęła spożywać słodkie owoce statystyki — mamy „przeciętnego człowieka,” „przeciętnego kupca” etc. — dla czegóżbyśmy więc nie mogli mieć „dóbr przeciętnych?”
Mogą one znajdować się tak dobrze na Kujawach jak na Podlasiu; pod Rypinem, lub w stronie Szczekocin albo Maryampola; nad Narwią, nad Nidą, lub téż z przeproszeniem nad Wieprzem...
Mam téż nadzieję, że w szkicach poniższych nikt nie zechce dopatrywać jakich osobistych alluzyj, albowiem dotyczyć one będą, jako się rzekło, dóbr przeciętnych — to jest takich gdzie są budynki przeciętne, ludzie przeciętni i... hypoteka przeciętna, na któréj, niby na ogromnéj bryce brodzkiéj, siedzi mnóstwo przeciętnych polaków wyznania Mojżeszowego...
Ale idźmy do rzeczy.
Są w naszym nadwiślańskim dyalekcie archaizmy, których istnienie dałoby się usprawiedliwić chyba wrodzoném przywiązaniem do tradycyi i poważaniem wszystkiego co stare... Te zapewne motywy są powodem, że wyrazu „dobra” (ziemskie) nie wyrzucono jeszcze ze wszystkich słowników istniejących — i nie zastąpiono przez inny, malujący rzecz trafniéj i lepiéj.
Bo proszę powiedziéć co właściwie jest w tych „dobrach” dobrego? Czy nieustający niepokój? ustawiczne pożądanie deszczu gdy jest sucho, słońca gdy deszcz pada? wzdychanie do odwilży lub mrozu, zaglądanie w kalendarz, aby się dowiedziéć kiedy przypada rata Towarzystwa, termin opłaty podatków, lub téż niebezinteresowna wizyta Judy i braci jego?
Nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać człowieka, któryby powiedział, że mu dobrze jest w „dobrach” — a natomiast jęki i westchnienia stały się tak pospolitemi na wsi, jak szum wiatru, lub szmer toczącego się wśród kamyków strumienia...
Przeciętny szlachcic na przeciętnym folwarku (przepraszam za nadużywanie téj przeciętności) siedzi jak dobry jeździec na lichym, słabym w nogach i znarowionym koniu... Musi on być ciągle na pogotowiu, miéć się na ostrożności, ażeby się w siodle utrzymać i równowagi nie stracić.
Nie wolno mu się zdrzemnąć, nie wolno mu na chwilę uwagi odwrócić — szkapa musi być trzymana ciągle w cuglach, w szenklach — bo inaczéj może być wypadek...
Idzie ten koń niby to jak się należy, nawet z ogniem, z fantazyą, przebiera nogami, nozdrza rozdyma... parska... ale oto nagle potyka się, wiąże i pada na łeb, jeżeli go w porę pewna ręka jeźdźca nie podtrzyma i nie podniesie na cuglach. Podniósł się, zerwał — i znowuż idzie.
Zdaje się, że droga równa i gładka, nie ma kamieni i dołów. Konisko puszcza się ostrym, wyciągniętym kłusem, idzie jak woda, tak, że jeździec kołysze się tylko na jego sfatygowanym grzbiecie... Aliści nadjeżdża oto fura pełna żydów... Szkapa lęka się, drży, zaczyna strzydz uszami i nagle... gdy się tego jeździec najmniéj spodziewa, rzuca się w bok jak szalona... Jeździec siedzi jednak, ratuje się balansem lub kontrbalansem, zwróci niesfornego Rosynianta i jedzie daléj, w nadziei, że kiedyś do lepszych czasów dojedzie...
Cóż dopiero powiedziéć o przeszkodach, o tych baryerach, murach i fosach, które trzeba przeskakiwać! — konisko już ledwie tchnie, bokami robi — a tu nic nie pomoże, trzeba skakać, bo i nad jeźdźcem i nad koniem bat wisi... Ostatni wysiłek, ostrogi w robocie, szkapa wspina się, kurczy, wszystkie muskuły rozpręża i hop! już jest za przeszkodą.
A jakiéj pewnéj ręki potrzeba, aby ją po tym skoku forsownym podtrzymać, żeby na łeb nie padła i nie skręciła karku wraz z jeźdźcem...
Jest to rzecz zwykła, codzienna, a nie jeden z tych jeźdźców (których nawiasowo mówiąc na tysiące liczyćby można) nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, że dokonywa cudów zręczności przy owych „salto mortale.” Ale tak zwykle bywa; gdy kominiarz chodzi po dachu czteropiętrowéj kamienicy, ci którzy na to patrzą, drżą z obawy, że może spaść na bruk... on sam jednak nie obawia się tego — gdyż człowiek w ogóle łatwo się do wszelkich rozkoszy życia przyzwyczaja...
Możnaby na ten temat dużo powiedziéć, to wszakże odprowadziłoby nas od przedmiotu, od dóbr przeciętnych.
Zobaczmy przedewszystkiém jak wygląda ich właściciel.
Jest to człowiek w sile wieku, krzepki, barczysty, ogorzały, zahartowany na wszelkie niewygody; mówi basem, wstaje do dnia, a o dziesiątéj wieczorem drzemie już nad gazetą, choćby ta zawierała w sobie streszczenie najciekawszéj mowy ks. Bismarcka... Bóg dał dzień do pracy, a noc do spania, a jeżeli szlachcic przeciętny łamie niekiedy takie prawo, to już chyba dla nadzwyczajnych, wyjątkowych powodów: dla preferansa u sąsiada... albo dla szczęścia córek, gdy mu u siebie gości przyjąć wypadnie...
Jest to człowiek familijny; ożenił się młodo, raz dlatego, że mu ojciec zawsze powiadał, że rannego wstania i wczesnego ożenienia się nikt jeszcze nie żałował, a powtóre, że wyswatały go ciotki, wychodząc z zasady, że kto się ożeni, ten się odmieni, a ciotki były zdania, że odmiana ta na dobre wyjdzie siostrzeńcowi.
Wziął panienkę ze swojéj sfery, ładną, miłą, umiejącą grać na fortepianie, marzyć poetycznie i robić niezrównanéj dobroci konfitury.
Z początku, młoda pani miała trochę fanaberyi, lubiła bawić się, przyjmować gości i jeździć ładnym ekwipażem, ale gdy przyszły obowiązki, postąpiła jak wszystkie inne „przeciętne” kobiety, zapomniała o sobie zupełnie, zaczęła żyć dla dzieci... Umilknął fortepian, skończyły się marzenia, a „pani” poszła do obory, do folwarku, do kuchni, pogodziła się z prozą życia, zaczęła oszczędzać, i w sekrecie przed mężem gromadzić grosz do grosza na czarną godzinę.
Tak to one zwykle robią te nasze „przeciętne” panie... Kto je tego uczy? kto im nakazuje wyrzec się swoich osobistych marzeń i przyjemności, a całe istnienie swoje poświęcić rodzinie? Zapewne nakazuje im to „przeciętne” serce dobréj, polskiéj kobiety...
Obowiązków nie braknie. Są dwie córki, z których jedna już nosi długą sukienkę, a druga za rok, lub dwa tego szczęścia doczeka; jest także trzech synów, z których najstarszy nosi mundur „koloru filologicznego,” średni uniform „barwy realnéj,” a najmłodszy trudni się jeszcze darciem cywilnego ubrania i obuwia.
Dwaj starsi chłopcy mieszkają w Warszawie; jeden u pani Kiksińskiéj, która utrzymuje na stancyi wyłącznie filologów; drugi u pana Kapustowicza specyalnie stołującego realistów.
Do domu obadwaj chłopcy przyjeżdżają tylko na święta i na wakacye, i bez względu na to, że jeden idzie drogą realną, a drugi klasyczną, w rozczulającéj harmonii trudnią się zbijaniem bąków, wspólnemi siłami.
Właściciel „przeciętnych dóbr” obliczył, że na kształcenie dwóch synów idzie całkowity dochód z żyta i pszenicy, ale Mordko, pachciarz z „dóbr przeciętnych,” bieglejszy znacznie w interesach finansowych i w buchalteryi, przysięga się na wszystko co ma najdroższego, to jest: na brodę, pejsy i delikatne sumienie, że on sam dużo do téj edukacyi dokłada.
Zapewne obadwaj, to jest i dziedzic i pachciarz mają racyę. Ale nie na tém kończą się, koszta téj nauki, którą dobrzy rodzice chcą dać swoim dzieciom. Od lat kilku jest w domu panna Julia Cauchemare, specyalistka od pokazywania francuzkiego języka, gry na fortepianie i innych umiejętności wyzwolonych; jest także w domu młody kuzynek, trochę niby dla praktyki gospodarskiéj, trochę zaś dla zaznajomienia najmłodszego chłopca z głównemi tajemnicami elementarza i tabliczki mnożenia.
Wszystko się robi co można, aby dziatwę jakoś na ludzi wykierować.
Fortepian, ten niezbędny przyrząd, bez którego obyć się niemoże żaden ojciec posiadający córki, także kosztował sporo grosza i stał się przyczyną niejednego kłopotu.
Grzela, fornal, który tę maszynę odwoził z kolei, zdrzemnął się jakoś na wozie, koniska skręciły do rowu, wóz się przewrócił...
Naturalnie, że w kosztowném statku coś pękło, a że miejscowy kowal, bardzo sprytny do mechaniki, bo nawet z młocarnią umie sobie radzić, w tym wypadku zwątpił o swoich zdolnościach, trzeba było piękny klawikord na powrót do Warszawy odsyłać i znowuż go z kolei sprowadzać.
Tym razem nie jeździł już Grzela, ale dużo roztropniejszy Maciek, i wywiązał się z zadania względnie dobrze, gdyż tylko jedną nogę (ma się rozumiéć od fortepianu) gdzieś zgubił i radził, żeby ją zastąpić bialuchnym pieńkiem brzozowym, co miało być nawet dużo „foremniéj.”
Jak było, tak było, dość że fortepian jest i stoi po dzień dzisiejszy na honorowém miejscu w salonie, przykryty piękną derą z szarego płótna, jak wierzchowiec angielski. Jest fortepian, jest panna Julia, jest kuzynek, muszą być zawsze pieniądze na wpisy i na mundury koloru filologicznego i realnego, na opłatę stancyi panu Kapustowiczowi i pani Kiksińskiéj, na książki i na wszystkie z edukacyą związek mające wydatki.
Wszystko jest na czas i akuratnie. Podobno od téj akuratności ojca często głowa boli, matka od niéj choruje, a nawet Mordka, jak sam powiada, ma od tego interesu „szczypienie w sercu,” jest albowiem już z natury drażliwy i bardzo delikatny.
„Przeciętny dwór” jest bardzo zaludniony, zawsze w nim ktoś „bawi.” Ten dwór, to oaza do któréj ściągają całe karawany krewnych, bliższych i dalszych, powinowatych i znajomych. W ciasnych pokoikach dla wszystkich zawsze znajdzie się miejsce. Tam zajedzie kuzynka, która się niema gdzie podziać, zajedzie znajomy na wakacye dla odpoczynku, dla świeżego powietrza — i siedzi tak długo jak mu się podoba.
To także przeciętna cecha naszych dworów, cecha czysto wiejska, odrębna, a niezwykle sympatyczna i poczciwa.
Oprócz utrzymania licznego dworu i kosztownéj edukacyi dzieci, właściciel dóbr przeciętnych ma jeszcze wiele przeróżnych zobowiązań do spełnienia.
Nie będziemy wyliczali téj nieskończonéj litanii zaczynającéj się od Towarzystwa Kredytowego, kończącéj zaś na gminie; litanii, w któréj trzebaby wymienić wszystkich włodarzy, karbowych, parobków, fornali noszących imiona chrześciańskie, oraz wierzycieli z imionami biblijnemi... Wspomnieliśmy tylko o tém, ażeby usprawiedliwić porównanie „przeciętnego” właściciela do dobrego jeźdźca siedzącego na narownym koniu... Oj ten koń!... żeby na nim dosiedziéć trzeba siły i zręczności nie lada. Zdarza się nieraz, że jakiś kapitalista, któremu się na stare lata sielanki zachciało, jaki spekulant, albo żydek, co się na delikatnym procencie dorobił, probuje dosiąść tego Rosynyanta...
Wskakuje mu tedy na grzbiet z wielką fantazyą i impetem, ale wnet gubi strzemiona, wypuszcza z rąk cugle i, jeżeli jest przezorny i pragnie uratować kości, zsiada czemprędzéj, albo, gdy ryzykant, trzyma się przez czas jakiś i spada na łeb na szyję.
Widzieliśmy dużo takich „salto mortale” i takich jeźdźców plejzerowanych. Złorzeczyli oni wszelkim „dobrom,” i zakazywali dzieciom w testamentach, aby się strzegły ziemi. Lepiéj, mówili, dorabiajcie się na wodzie, na powietrzu, na ogniu wreszcie, byle nie na tym najniewdzięczniejszym z niewdzięcznych żywiole! Papier publiczny daje stały procent, bez względu na rok suchy, czy mokry, czy w Ameryce pszenica obrodziła lub nie, fabryczka prawie zawsze przynosi jakąś dywidendę, a operacyjki i geszefciki wekslowe pomnażają kapitał z zadziwiającą szybkością. Na jedne tylko „dobra” nigdy nie można liczyć na pewno.
Zdaje się, że wszystko idzie jak najlepiéj, aliści ni ztąd ni zowąd niespodzianka jakaś wyrasta, jak grzyb z pod ziemi i wszystkie nadzieje dyabli biorą.
A propos dyabłów... Pewien bardzo uczony, bardzo nabożny i wiele myślący mąż, który przez całe życie swoje zastanawiał się nad najzawilszemi zagadnieniami stworzenia, doszedł do wniosku, że Bóg stworzył niebo z aniołami, piekło z czartami, ziemię zaś z chłopami i szlachtą. Dopiero późniéj powołał żydów oraz innych ludzi i — odpoczął.
Myśliciel rozumował sobie w ten sposób: gdyby niebo było stworzone bez aniołów, a piekło bez złych duchów, to trzebaby było starać się o nich dopiero. Aniołem chciałby zostać każdy, na posadę zaś dyabła nie znalazłby się ani jeden kandydat... Trzebaby było zarządzić przymusowy pobór, jak ongi do wojska, a jeszcze i w takim razie żydzi znaleźliby jaki sposób, żeby się od tego interesu wykręcić... Kosztowałyby dużo różne urzędy i komisye, byłby kram, kłopot i zawrócenie głowy... Stworzono więc odrazu piekło z całą armią szatanów i niebo z chórami aniołów i serafinów.
Mniéj więcéj podobny system zastosowany został i do ziemi. Powiedziano jest: „w pocie czoła będziesz pracował,” ale to można rozmaicie rozumiéć. Przecież czoło bankiera może się dobrze pocić na giełdzie, gdy nadejdzie telegram o zniżce; czoło wierzyciela oblewa pot śmiertelny, na widok spadającéj sumy z hypoteki; czoło kupca również nie jest suche, gdy w sklepie ruch wielki panuje... Różne są interesa na świecie i różne poty, a że człowiek ma trochę wolnéj woli, więc może wybierać sobie taki interes, jaki jest najwygodniejszy dla niego... Zastanawiając się nad istotą zatrudnień i interesów tego świata, uczony przyszedł do wniosku, że kopanie ziemi nie należy do najprzyjemniejszych sposobów przepędzania czasu, i że amatorów na taki interes trzebaby było ściągać sposobem przymusowym; że zaś w świecie wszystko iść musi jak w zegarku, drogą naturalną, porządnie i harmonijnie, przeto ziemia stworzona została odrazu już gotowa, z chłopami, ze szlachtą, a podobno nawet i z propinacyą...
Gdym wyraził co do tego pewne powątpiewanie, myśliciel pogładził długą brodę i rzekł:
— Ja panu co powiem... Na świecie wszystko ma swoje miejsce i dlatego liście nie chodzą po ziemi, a koty nie wiszą na drzewach. Niech pan wyobrazi sobie, że na drzewie, zamiast zielonych liści powyrastałyby bure koty... Coby było w takim razie? Koty uciekłyby zaraz w pole łapać myszy, a drzewo zostałoby gołe... Tymczasem tak nie jest i kot trudni się swoim interesem, liść swoim. Liść nie może być bez drzewa, ani drzewo bez liści. One rodzą się na niem, żyją z niem, rosną, a chociaż na jesień przychodzi na nie bieda, z wiosną jednak znajdują się na swojém miejscu, młode i silne. Czy pan dobrodziéj rozumie jaki jest sens w tym całym interesie?
— Czy pan dobrodziéj rozumie jaki jest sens w takim interesie? — powtórzył zapytanie człowiek z długą brodą — i nie czekając na odpowiedź, dodał:
— Wszystkie interesa tego świata tak są urządzone, że w każdym z nich jest sens; że ludzie nie zawsze umieją poznać się na tém, to wina nie interesów, ale samych ludzi... W naturze wszystko jest bardzo rozumnie urządzone... Pszczoła nie trudni się wyrobem pajęczyny, ani téż pająk nie zakłada fabryki miodu... Koza woli ogryzać suchą miotłę, aniżeli gonić muchy, jak to robi jaskółka... Taki to już jest, widzi pan dobrodziéj, porządek i to jest dobry porządek, a im dłużéj żyję na świecie, im dłużéj myślę i zastanawiam się nad wszystkiemi interesami tego świata, tém bardziéj jestem przekonany, że ziemia stworzona została od razu z chłopami, szlachtą, i z propinacyą... Bez tych trzech żywiołów nie mogłaby istniéć i wyglądałaby jak człowiek bez rąk, jak koń bez ogona, jak karczma bez dachu...
Tak to długo i szeroko, ów bardzo wielki myśliciel z bardzo małego miasteczka, tłumaczył mi nieraz sens wszystkich interesów tego świata, powołując się na powagę wielkich ksiąg, nad któremi po całych nocach się kiwał, oraz opierając się na własnych spostrzeżeniach i obserwacyach...
W szkicach niniejszych niejednokrotnie będę musiał powoływać się na zdania tego męża, tém więcéj, że mówiąc o życiu wiejskiém, pominąć go na żaden sposób nie mogę.
On (nazwijmy go Pinkus Ćwik) powiedział, że życie człowieka jest to nieprzerwany szereg różnego rodzaju interesów. Jeżeli przypatrzymy się bacznie życiu właściciela „dóbr przeciętnych,” to prawdziwość orzeczenia Pinkusa stwierdzi się w sposób bardzo jaskrawy...
Oto nad uśpioną ziemią mrugają gwiazdy, złoty miesiąc płynie w eterycznych przestrzeniach poważnie, pozwalając prześcigać się chmurkom, śpieszącym w przestrzeń, niewiadomo dokąd i po co... Wszystko co żyje odpoczywa, chyba tylko lis ukradkiem się z lasu wymyka, lub sowa cichym lotem za zdobyczą goni...
Zdaje się, że w takiéj chwili człowiek nie ma nic lepszego do roboty jak spać, wypoczywać po trudach dziennych...
I właściciel „dóbr przeciętnych” ma się rozumieć śpi także, ale sen jego niespokojny... pełen najdziwaczniejszych wizyj... Nie są to marzenia z poetycznéj sfery fantazyi, ale obrazy przerażająco realistyczne. Nie figurują w nich zaklęte królewny, ani rusałki z przezroczystych toni jezior, nie przygrywa im szmer arf eolskich... Ktoby bowiem w dzisiejszych czasach śnił o takich głupstwach?!..
Przed oczami „przeciętnego” odgrywają się zupełnie inne sceny, inni aktorowie przyjmują w nich udział. Są to raczéj żywe obrazy...
Na posępnem, szarem tle (bo to życie dziwnie szare tło miewa) grupuje się poważne gremium radców Towarzystwa Kredytowego, a z poza nich wychyla się inspektor podatkowy, sąd, sekwestrator, komornik z towarzyszami, wójt, woźni sądowi. Wszystkie te postacie poważne, surowe, sztywne, wlepiają w „przeciętnego” spojrzenia od stali ostrzejsze i przy minorowym akompaniamencie dzwonów, zdają się wołać grobowym głosem: „płać, płać, płać... płać dziś, płać jutro i po wszystkie dni żywota twojego... płać...”
— Panowie! — woła „przeciętny” — co do grosika wszystko wypłacę... w terminach... punktualnie jak zegarek; ratę w przeddzień licytacyi, wszystkie podatki z karami, jak Bóg przykazał... Ja tak zawsze, wierzcie mi... całe życie jestem punktualny, ale Berek szelma coraz twardszy...
Obraz znika... Zamiast grupy poważnéj występuje ruchliwa, gwarna, krzycząca... Liczba ich to legion; wiatr rozwiewa im pejsy, promienie słońca ślizgają się po aksamitnych czapkach i jarmułkach, po żupanach świecących ze starości, upstrzonych łatami... Zamiast poważnego chóru, z akompaniamentem dzwonów, słychać piskliwą muzykę flecika i skrzypiec i brzęk tamburyna... Rozlega się skoczny majufes... Inna melodya, ale motyw ten sam: „płać! płać!”
Grupa rozpada się na cząstki, składające ją osoby wykonywają „pas de deux” i „sola” z zadziwiającym wdziękiem... Naraz, jak rój much wszystko rozsypuje się... pojedyńcze figury rzucają się na obory, stodoły, stajnie, spichlerz... Jedna mucha dostała się aż na strych szukać baranich skórek, dwie brzęczą przy gorzelni, inna drapie się po przepalonych od słońca szybkach karczmy... Nad młynem, nad rzeką, nad szopą cegielnianą, pełno ich wszędzie; wciskają się do ogrodu, obsiadają drzewa owocowe, grzędy z warzywem, rozsypały się po kartoflach, rzodkwi, cebuli. Ta do kurnika zagląda, inna aż na łąki między stogi siana leci, dziesiąta chce się w oborze na długie lata zagnieździć, a wszystkie brzęczą „daj, daj, daj, dawaj, aż po ostatni dzień żywota twojego, dawaj?
Chór brzęczy donośnie, a nad nim dominuje basowy głos Pinkusa Ćwika:
— Życie to jest interes składający się z najrozmaitszych interesów.
„Przeciętny” czuje że zmora go dusi; chce się zerwać, ale nie może; tysiące cienkich nitek, któremi jest związany, nie pozwalają mu wstać.... Szarpie się rozpaczliwie, aż oto mrok zapada, muchy chowają się po kątach, aby nazajutrz jeszcze głośniéj, jeszcze dokuczliwiéj brzęczyć...
Przed oczami właściciela „dóbr przeciętnych” przesuwa się inny obraz:
Po nad łąkami, pastwiskami, lasem, owinięta w tumany mgły, przepływa jakaś postać fantastyczna i z ogromnéj torby sypie ziarna niezgody na ziemię. Gdzie takie ziarno padnie, tam wnet osty kolące rosną, a z pośród nich wychylają się podejrzane jakieś figury, szepczą, doradzają, szachrują... Jak myszy po polu, rozchodzą się one po wsiach, gdzie mogą to wodę mącą, bo w zmąconéj podobno połów najlepszy bywa.
Ciężkie sny, ponure obrazy... ale oto nowy widok przybywa, a snać milszy nieco, gdyż „przeciętny” wąsami rusza i ma taką minę, jakby się uśmiechał radośnie.
Nie dziw, patrzy on na swoje pociechy.
Zdaje mu się, że widzi przed sobą wysoki słup, gładki, ślizgi, wysmarowany szarem mydłem, a w pewnych odstępach najeżony kolcami.
Takie słupy bywają ustawiane podczas zabaw ludowych, tylko że nie są ostremi kolcami nabite. Zwykle mularczyk jakiś zręczny wdrapuje się na nie i zdobywa umieszczoną na wierzchołku nagrodę, złożoną z czarnego garnituru ubrania, tombakowego zegarka i starego kapelusza cylindrycznéj formy...
W śnie „przeciętnego” wygląda to trochę inaczéj; na wierzchołku słupa, zamiast kapelusza i zegarka, leży patent, a szczęścia probują nie mularczyki, lecz dwaj chłopcy: jeden w barwie klasycznéj, drugi w realnéj. Wspominaliśmy już o nich, są to pupilowie pana Kapustowicza i pani Kiksińskiéj...
Ojciec z dumą patrzy na zręczność chłopców, ściska dłoń Kapustowicza, prawi grzeczności pani Kiksińskiéj, aliści nagle... Oj! chłopak koloru realnego zaczepił się o ostry gwoźdź algebry i wisi na nim dwa lata; a klassyk, już u szczytu samego prawie, skaleczył się o ćwiek Ksenofonta i spada, jak postrzelony jarząbek z sosny... Wypadki takie trafiają się często, cóż więc dziwnego, że się stroskanemu ojcu we śnie przypominają? Jednocześnie pani Kiksińska i Kapustowicz zaczynają śpiewać duet zgodny, na nieśmiertelny motyw „płać i płać...” Najmłodszy kandydat do słupa już się wybiera w podróż...
Z twarzy „przeciętnego” znika przelotny uśmiech, z piersi mimowoli wydobywa się westchnienie.
Dwie panienki, niby różyczki dwie, wychodowane w swojskim ogródku, są dumą i pociechą rodziców... Patrzéć tylko, jak zaczną się zjeżdżać rycerze... we frakach, i dobijać się o te serduszka złote... Wszak Bóg nie poskąpił dziewczętom urody — a rodzice nie szczędzili grosza, aby tym brylantom rodzinnym dać oszlifowanie najlepsze.
Panna Cauchemare oddała im przecie cały zasób swéj wiedzy; maszyna do grania, któréj Maciek jedną nogę ukręcił, przez lat sześć napełniała dworek odgłosem gam, pasaży i etiudów, a poczciwa, zapracowana matka włożyła w młode serduszka to, czego ani panna Cauchemare, ani maszyna do grania, dać im nie mogła, to jest trwałe zasady cnót obywatelskich i domowych.
Czyż nie można przeto spodziewać się, że do takich dziewcząt roje młodzieży dążyć będą?... Tymczasem już się z pączków rozwinęły kwiaty, już zajaśniały całem bogactwem barw — a sroczka jakoś nie skrzeczy na płocie... kot nie myje się białą, puszystą łapą — goście nie jadą...
Jeżeli co zaturkocze przed domem, to chyba bryczka sąsiada, który przyjeżdża, aby się o ciężkich czasach nagadać, albo rozklekotana dryndula starego proboszcza, zaglądającego niekiedy do „dóbr przeciętnych.”
Słusznie, słusznie — powiada Pinkus Ćwik — że życie to jest taki interes, który z rozmaitych interesów się składa — dlatego téż najpiękniejsze kwiaty więdną, najwdzięczniejszéj piosnki nikt nie słucha, bo co za zysk z pieśni albo z kwiatu? Chyba żeby go ze złotym koszykiem dostać można...
„Zbierać, zbierać” marzy we śnie przeciętny i dać perłom bogatą oprawę... ale z czego zbierać? Wszak sam król Salomon, który, jak wiadomo, posiadał wszelkie umiejętności, miał jednak ten mały feler, że z pustego dzbana nie potrafił nalewać... „Przeciętny” gotów się porwać nawet i na takie przedsięwzięcie. Postanawia zbierać. Śni mu się, że już gromadzi pieniądze, że oszczędność posuwa do możliwych granic, a dochody podwoił, potroił... Wszystko mu idzie pomyślnie, (gdyż we śnie miewają niekiedy ludzie takie szczęście do handlu) zebrał już cały tysiąc i strzeże go jak źrenicy oka swojego...
Ale cóż to? Zamiast się cieszyć i radować z posiadania tak pięknéj sumy, mającéj być podwaliną szczęścia dla dzieci, on drży, ogląda się na wszystkie strony, opatruje zamki! stara się o najlepsze psy podwórzowe, co wieczór dubeltówkę nabija grubym śrótem...
Trudno, taki to już podobno los kapitalistów na ziemi i na... księżycu.
Przed pójściem na spoczynek, czytał właśnie gazetę, a w niéj bardzo efektowne i malownicze opisy rozmaitych napadów i rozbojów.
Księżyc schował się za chmury; szare, tajemnicze cienie nocy otuliły ziemię jak płaszczem... tylko bliżéj stojące drzewa wynurzają się z mroków, niby olbrzymy groźne i szumią...
Za wsią, po moście, wóz zaturkotał, psy zaczęły ujadać, „przeciętny” zerwał się na równe nogi... oczy przetarł, ubrał się na prędce, strzelbę do ręki wziął i wyszedł...
Pierzchnęły sny, a wraz z niemi złożone w marzeniach oszczędności; pozostała tylko obawa o śpichlerz, o konie... Gwizdnął na psy i poszedł ku zabudowaniom...
Spichlerz (pełen wspomnień o nieboszce pszenicy) stał na swojem miejscu, jak zwykle; przy okutych drzwiach, kłódka nienaruszona wisiała, jako wymowne świadectwo, że informacye złodziei czerpane być muszą z wiarogodnego źródła...
Obejrzawszy ów skarbiec, bogaty jak kasa turecka, „przeciętny” poszedł do stajni.
I tu nie znać było śladów nieproszonych gości, zresztą konie były dobrze zabezpieczone. Drzwi mocne dębowe, za niemi gruba sztaba żelazna z zamknięciem, genialnie obmyślanem przez zdatnego do wszelkiéj mechaniki kowala, a wewnątrz spało dwóch fornali.
Nie przerywając im snu, poszedł daléj, obejrzał oborę, stodoły i uspokojony powrócił do domu. Co noc, dwa, czasem trzy razy, odbywa takie wycieczki... Czasem, gdy mu się zdaje, iż jakieś podejrzane cienie dostrzega, wystrzeli dla postrachu w powietrze, żeby dać poznać że nie śpi; czasem drzemiących stróżów wiejskich obudzi... Czuwa nad mieniem swojém, jak żóraw na straży i dzięki temu czuwaniu, tylko raz mu złodzieje parę koni ukradli i raz mu stodołę podpalili...
Jak na dzisiejsze ciężkie czasy to bardzo dobry interes, bo mogli byli ukraść cztery konie i podpalić dwie stodoły odrazu...
Dopełniwszy tego przeglądu nocnego, gospodarz wraca do przerwanego spoczynku i znowu zaczyna śnić o owych rozkoszach życia, których całą litanię wypisałem powyżéj... Czarna zasłona nocy robi się szarą, gwiazdy bledną, księżyc zniknął już z widnokręgu, we wsi odezwał się kogut, jeden, drugi, dziesiąty... gdzie niegdzie w oknie chałupy zajaśniało światło, żóraw od studni skrzypnął... ludzie zaczęli się budzić. Młynarz wyszedł z chaty, zmiarkować zkąd wiatr wieje i według tego wiatrak nakręcić, szynkarz ziewając wyjrzał przed karczmę, czy jaki podróżny nie nadciąga gościńcem...




II.

Z czworaku wyszedł człowiek w kożuchu, w wielkiéj czapce futrzanéj, w jednéj ręce kij trzymał, w drugiéj latarkę i ku folwarkowi swoje kroki skierował...
Zdaleka można było słyszéć głos jego donośny, gniewny... bo tacy ludzie, którzy budzeniem bliźnich swych ze snu się trudnią, są opryskliwi i gniewni zazwyczaj... Malkontenci to, ze wszystkiego niezadowoleni, źli na siebie samych i na świat cały.
Takim téż był i stary Walenty... ale za pozwoleniem, państwo nie wiedzą zapewne kto jest pan Walenty?... Jest to człowiek godzien bliższego poznania — osoba! W „przeciętnych dobrach” gdzie nie ma za co utrzymywać rządców, plenipotentów, kasyerów i tym podobnych oficyalistów, Walenty pełni te funkcye. Chłopcy i dziewki dworskie zowią go „panem Walentym...” Powszechnie uważany jest on za bardzo uczonego, gdyż potrafi na książce od nabożeństwa obliczyć kiedy się skończą zapusty; wie na pamięć gdzie i kiedy jarmark przypada — a wagę do zboża tak umie wyrychtować porządnie, że nawet inszy żyd się zawstydzi...
Prócz tego Walenty ma jeszcze inne zalety... Jest majstrowaty, i to tak dalece, że od biedy wiązanie dachu zrobi; jest bardzo nabożny i upija się tylko dwa razy do roku — ale za to już rzetelnie, co się nazywa. W takich uroczystych chwilach życia, parobcy, pod komendą Walentowéj, wynoszą go na siano do stajni, a Morfeusz naprawia to, co Bachus popsuł... Na drugi dzień Walenty znowuż jest taki sam jak był, zrzędny, nudny, gderający — ale punktualny jak zegarek i uczciwy... Można mu z całém zaufaniem powierzyć pieniądze, choćby największe, on nie ułakomi się na nie; można go posłać po sprawunki — załatwi jak najlepiéj, bywał nawet kilka razy w Warszawie i „pomiędzy tyloma chałupami nie zginął i nie zabłądził.”
Dumny téż jest z téj peregrynacyi...
Nawet pachciarz Mordko, który ma pewne powody do niesympatyzowania z Walentym, oddaje mu sprawiedliwość i mówi:
— Ny, to jest rzetelny kawałek chłopa; nie darmo jego dziedzic już trzydzieści lat trzyma „za Walentego.”
Mając głębokie przeświadczenie o zacności charakteru Walentego, pachciarz, człowiek dziwnie miękkiego serca i delikatnych uczuć, pragnął szczerze, aby taka osoba niemarnowała sił swoich i zdolności w dobrach „przeciętnych.”
— Wy mnie słuchajcie, panie Walenty, mawiał nieraz, na co wy tu tyle lat siedzicie, w jedném miejscu? Co wam potém? Wam się zdaje, że tu się świat zaczyna, że tu jego środek jest i tu koniec!? Ale to nieprawda, bo świat zaczyna się tam, gdzie jest jego początek, a gdzie — wasza głowa nie zmiarkuje; środek świata jest w Kocku — a koniec! ha! ha! ha gdzie jest koniec, ja sam dobrze nie wiem... kto to zgadnie? Świat jest szeroki i długi, można po nim wędrować gdzie kto chce...
— A po cóż mnie wędrować, odpowiedział chłop.
— Po co? Aj Walenty, panie Walenty! bez urazy waszego honoru, macie bardzo twardą głowę. Po co wędrować!? Z takiém zdatnościem jak wy macie, to wszędzie by was wzięli za ekunoma, za pana rządcego! Chcecie, ja wam zara takie miejsce naraję, że panem będziecie! Ha! ha! zamiast gruby chłopski kożuch, będziecie mieli futro od widre, od szopy, albo od różne zagraniczne psów; a wasza kobieta nie będzie sobie szła w czerwone chustke na głowe, tylko pojedzie na bryczke, w ładne salope... w kapeluszu... Chcecie? chcecie panie Walenty... to od nowego roku ja was zrobie rządcą, panem rządcą, wielmożnym rządcą i za małe faktorne zrobię... Będziecie mieli trochę delikatniejszą robotę, delikatne jadło, aj waj, niech moje wrogi to nie widzą, co wy będziecie mieli!
Walenty ramionami wzruszał...
— Nic mi potém — mówił — w kożuchu od młodości chodziłem to i na starość będę, a ztąd nie pójdę i siabas!
— Szabas! szabas! oj ładny wy macie szabas! Ja nie wiem co wy tu dobrego macie?
— Bogu dziękować, chleb jest...
— Co to chleb? a gdzie mięso? Za małą robotę, za nic, mielibyście wszędzie mięso.
— Wiadomo, że za tanie pieniądze psi mięso jedzą...
— Pfe! jaka wasza głowa twarda... Co wam tu za smak? Sami powiedzcie, panie Walenty; cały dzień musicie chodzić po folwarku, jak nieprzymierzając wrona po polu, i ciągle tylko patrzycie na te stare stodoły. Sami powiedzcie panie Walenty, na delikatny rozum, czy stodoła jest wasza żona, albo matka, żebyście na nią ciągle patrzyli, żebyście sobie oczy popsowali dla niéj?
— Pewnie byś ty kochanku chciał, żebym na nią nie patrzył.
— Ja?! Co mnie z tego? wy sobie patrzcie, albo nie patrzcie, to nie mój interes, tylko tak powiadam, z dobrości... mnie was szkoda... mnie szkoda, że taki człowiek jak wy marnuje się tutaj na małym folwarku. Wy zdatne jesteście na rządcę do największego hrabiego! Może nieprawda?
— Bo nie...
— No, jak nie to nie... wam szczęście się wpycha do garści, a wy nie chcecie.
— Nijakiego ja szczęścia nie żądam.
— To kiedyście takie głupie, to ja już nic nie poradzę, noście sobie ciągle te klucze i myślcie, że to jest jaka wielka parada — a to całkiem głupstwo! bo wy ani rządca, ani wy ekunom, ja sam nawet nie wiem, co wy poprawdzie jesteście...
Takie konferencye odbywały się dość często, ale wymowa pachciarza rozbijała się o twardę głowę Walentego jak o mur. Dziad komplementa przyjmował obojętnie, propozycye zbywał milczeniem, a gdy go żyd zanadto już znudził — to splunął, zaklął siarczystemi i odchodził...
Co rano Walenty, regularnie jak zegarek, stawia się w tak zwanéj „kancelaryi” u właściciela dóbr Przeciętnych, zdaje dokładny raport o pogodzie, robi przepowiednie meteorologiczne na cały dzień, ponieważ zbadał już dokładnie zkąd wiatr wieje, jak się chmury na zachodzie grupują, jakie jest zachowanie się bydła i ptactwa. Stosownie do tych przepowiedni, układa się plan całodziennych robót, przyczem, z drobiazgową dokładnością, Walenty raportuje, coby gdzie trzeba naprawić, którego konia podkuć, melduje o stanie obory, stajni, owczarni, o kradzieżach w lesie, o najbliższych jarmarkach, służbie, która się na nie wybiera.
Nie szczędzi przytém uwag zaprawnych gorzkim pessymizmem. Stary zrzęda, ma swoje oryginalne na świat poglądy, a „przeciętny” słucha jego uwag, gdyż te dziwnie z nastrojem jego duszy harmonizują. W oczach Walentego, świat teraz jest zepsuty, życie ciężkie, gospodarka nieszczęśliwa, a nawet pogoda kapryśniejsza niż niegdyś.
— I... proszę wielmożnego pana — raportuje Walenty — choćby na to mówiący, i naród dziś paskudny. Gdzie to kiedy kto słyszał o takich różnych śtukach, co dziś się wyrabiają. Człowiek, jak sprawiedliwie ksiądz powiada, dnia ni godziny nie pewny. Parobek, czy fornal, dziś bierze zadatek, jutro odnosi, a jenszy i wcale nie odniesie... a do roboty nie przyjdzie. Słonko mu w same ślepie zaświeci — a onby się jeszcze wylegiwał — a skoro go do roboty zapędzić, to mu kużda rzecz z ręki leci, taki niemrawa! Za to, a osobliwie te młodsze, na jarmarki, na muzyki, a na wesiela, to już, nieprzymierzając, jak psi! Z łańcucha by się urwał, aby jeno polecić... A powiedziéć mu co, to zaraz gębę rozpuści od ucha do ucha, że jaż wstyd słuchać i obraza Boska... Bez to musi i na świecie je kiepsko, że naród o Bogu zapomniał, że jeno za lekkim groszem ugania, a za wódką toby, na to mówiący, i w piekło poszedł... Dawniéj, kużdy człowiek chałupę jeno co na patyk zamykał, żeby aby bydlę, albo gadzina nie wlazła; a dziś nawet zamek nie pomoże, bo jak to powiadają, na złodzieja zamku nie ma... Tu konie ukradną, tam zboże ze spichrza wywiezą, wieprza z chlewa — a ty bracie siedź cicho, bo jakbyś zaczął bardzo za złodziejem ścigać, to cię wnet tak spalą, że się tylko kupka węgli ostanie... Oj czas, czas wielmożny Panie! żeby psi takich czasów nie widzieli!
„Przeciętny” codzień rano, słucha podobnéj relacyi, z waryantami stosownemi do okoliczności, do faktów i wypadków, w które wiejskie życie obfituje.
Wysłuchawszy relacyi Walentego „przeciętny” śpieszy na folwark, zajrzy tu i owdzie; nagniewa się, nakrzyczy aż ochrypnie — i każe konie zaprzęgać...
Życie jest to interes, który składa się z różnych interesów, a do każdego interesu potrzebne są pieniądze... Zkąd ich wziąść? Oto pytanie, nad którém wiecznie łamią sobie głowy „przeciętni” niewolnicy obowiązków... We śnie i na jawie, nocą i dniem, w chwilach radości lub smutków, pracy czy wytchnienia, zawsze i nieustannie tańczy przed ich zmęczonemi oczami, ta złośliwa gadzina, skręcona w znak zapytania...
Z początku, w zaraniu „przeciętnego” życia, to tylko mała, jadowita żmijka, o oczkach przenikliwych, któremi się uparcie w ofiarę swoją wpatruje; ale z biegiem lat żmijka zamienia się w węża, rośnie, wydłuża się, grubieje, staje się grzechotnikiem, pytonem, dusicielem... Paszcza jéj rozdziera się coraz szerzéj, i wiecznie otwarta, nie zamyka się nigdy... Nienasycona, wiecznie pusta, jak dziurawy wór, albo beczka bezdenna, ciągle pożąda i wymaga... wciąż łyka i wciąż głodna...
W zaraniu życia, człowiek rzuca w nią od czasu do czasu garstką... późniéj obydwoma garściami, a daléj, daléj, zrzuca z siebie kapotę i sypie szuflą, sypie od świtu do nocy, aż mu grzbiet trzeszczy i pot oczy zalewa, a nienasycony wąż, coraz szerzéj bezdenną paszczę otwiera i jak olbrzymi znak zapytania, zdaje się wołać „Cóż daléj?... Cóż jutro?”
Pinkus myśliciel, który całe życie dumał nad interesami ludzkości i człowieka, odkrył tę wielką prawdę, że niektóre z tych „interesów” są bardzo trudne i że z tego powodu wielu ludzi ma ciężkie życie — ale tak być musi na świecie, ponieważ z ciężkiego życia jednych ludzi, drudzy znowuż ludzie mają lżejsze życie...
Trzeba tylko stuknąć się palcem w czoło i poruszyć wszystkie delikatne sprężyny rozumu, a prawda słów powyższych, stanie się jasną jak słońce... Przytém okaże się również, że lepiéj stukać palcem w czoło, aniżeli czołem w mur, ponieważ pierwsza z tych akcyj pobudza do myślenia — a druga, zwłaszcza wykonana energicznie, może wywołać, broń Boże, jaką słabość i popsuć cały interes. Co Pinkus powie, to zawsze prawda jest, a co on obmyśli, to dobrze obmyśli...
„Przeciętny” kupił sobie pięć podręczników ekonomii, jedynie w tym celu, żeby się dowiedziéć co to jest kredyt i gdzie się takowy ukrywa, gdzie mieszka i gdzie go szukać?... Pinkus rozśmiał się ze wszystkich wywodów uczonych i orzekł, że „kredyt to jest żyd...[1] Może to być Abram kredyt, Jojna kredyt, Szmul kredyt — ale zawsze taki kredyt, który nosi na głowie jarmułkę i obserwuje szabas. Gdzie on się ukrywa — to znów nowe pytanie. Jeżeli wyszedł z lat popisowych, jeżeli nie ma sprawy o defraudacyę, albo jeżeli mu nie grozi przymus osobisty, z powodu posądzenia o podstępne bankructwo (bo o co dziś porządnych ludzi nie posądzają?!) to nie ma potrzeby ukrywać się, a nawet gotów jest sam do interesanta przyjechać... Taka już jest natura kredytu... Pod względem teoretycznym, słuszność była po stronie uczonych ekonomistów; pod praktycznym zaś, racyę miał Pinkus — dlatego przeciętny kazał zaprzęgać...
Wiedział, że niedaleko, o dwie milki, wśród brudnych domostw, przeglądających się w czarnych jak smoła kałużach, są uzdrawiające źródła kredytu i postanowił z nich zaczerpnąć...
Owo tak zwane „zaczerpnięcie” odbywa się według bardzo skomplikowanéj procedury, przyczém zaczerpujący naraża się na chrypkę i silny ból głowy. Potrzebuje użyć całéj wymowy, przedstawiać argumenta swoje, odpierać cudze, malować obrazy przyszłości w świetle różowém... potrzebuje stać się chwilowo optymistą, ażeby zwalczać pesymizm tych, którzy stoją na straży „źródeł.”
Doprawdy, ciężka to robota, ale „przeciętny” przyzwyczaić się do niéj musiał, tak jak wół przyzwyczaja się do jarzma...
Przed gankiem od kwadransa już stoi bryczka... konie kręcą się i gryzą niecierpliwie wędzidła. Maciek na koźle siedzący, odpowiada im na to całą seryą komplimentów i obietnicą użycia bata. W pokoju tymczasem, pani pisze długą litanię sprawunków — a na ganku czeka Walenty, aby już na wsiadaném rozczulić „przeciętnego” wzruszającą historyą o postronkach — samobójcach, które się same porwały, oraz o trybie od sieczkarni, który nie doczekawszy starości, niewiadomo z jakiego powodu, cztery zęby utracił. Takie to już widocznie były zębiska marne, choć niby to żelazne, same wyłamały się... Dla zabicia czasu, Walenty opowiada tymczasem tę historyę Maćkowi, który przy téj sposobności wypowiada zdanie, że wszystkie rzeczy na świecie, ogólnie biorąc, marne są... a najbardziéj wszystkie zagraniczne maszyny...
Przy mostku czeka kowal, żeby oświadczyć, że mu już cały zapas żelaza wyszedł.
Walenty spogląda na drogę... Bystre jego oko dostrzega z oddalenia żółtawy tuman kurzu, unoszący się nad jakimś czarnym, ruchomym przedmiotem... Przykłada rękę do czoła, aby oczy trochę od blasku zasłonić i patrzy. A Walenty ma wzrok jak u jastrzębia bystry — rozpoznał téż zaraz kto najeżdża.
— Oho — rzekł do Maćka — widzi mi się, że dziś z naszych postronków nic nie będzie... wypadnie zaczekać aż Mordko pojedzie...
— I mnie się tak widzi — odzywa się Maciek, patrząc na drogę — i mnie się widzi, że pan każe wyprzęgać, bo to ktoś z powiatu nadjeżdża.
— A juści... któżby jak nie ten gruby pan, z gulką na nosie, w okularach... sechwestrator... odjedź-że krzynkę na bok, żeby tu zajechał przed sam ganek... a jego kuniom, jak wyprzęże, zara napakuj siana na drabiny co wlezie...
— Wiadomo... niech ta źrą — Walenty pewnie im z ćwiartkę owsa zara dadzą...
— A juści, że nie co...
— Dyć u nas to zawdy tak, swojemu kuniowi kwartą.., a jenszym ćwiercią — jeszcze pan beśta ze koniska chude!
— Cichoj, cichoj, nie ujadaj, kiej się na polityce nie znasz... Nie twoja głowa do tego...
Maciek zamilkł, ale przyrzekł sobie w duchu, że gościnnym koniom krzynkę owsa usypie.
— Niech ta i nasza chudoba ma święto — pomyślał...
Wielka bryczka wtoczyła się na dziedziniec, we dworku zrobił się ruch. Sam „przeciętny” wybiegł na ganek.
— Witam pana dobrodzieja — zawołał, udając ukontentowanie niezmierne — witam pana dobrodzieja, a ty Maciek odjeżdżaj do stajni, już nie pojedziemy dzisiaj...
— Panu „przeciętnemu” dobrodzieju moje uszanowanie! — odezwał się basem otyły jegomość, z trudnością wydobywając się z bryczki... — Zdrowie kwitnące, jak zawsze, ha? preferansik z kurką, jak się należy... ha! Jakby tam moje koniki pod dach troszeczku przystroić, a to drugi raz oni zmęczone... Piasek paskudny, panie dobrodzieju, piasek... czternastéj klasy piasek, żeby jego dyabli wzięli!... Ja całą drogę kichał... drugi obywatel na błocie tyle razy nie strzeli, ile razy je musiał kichnąć. Paskudna droga powiadam... a tu dopiero za parę lat szosę obiecują.
— To dobra nowina dla nas...
— Licho wie czy ona dobra... ale żydki kręcą się koło tego, a pan wie, żydki, jak zaczną co kręcić — to drugi raz i naprawdę wykręcą... Szelmy oni, mądre ptaki... Nu, ale jak tam pani dobrodziejka? panienki? synki?...
— Dziękuję panu łaskawemu, bardzo dziękuję, zaraz ich pan zobaczy...
— Ha, ha — odezwał się gość wchodząc do pokoju — gdzie dobrze to dobrze, a u was na wsi najlepiéj...
Gospodarz westchnął.
— Fe, fe! panie dobrodzieju, wy wszystko tylko wzdychacie... kapryśny wy naród, malkontenty, a w gruncie rzeczy w preferansa wy majstry! A jakże proboszcz wasz? W domu?...
— W domu, w domu... gdzieżby miał wyjeżdżać. Czy pan ma do niego jaki interes, to może przejdziemy po południu?
— Interes nie interes, a przejść można. Ja, panie dobrodzieju, człowiek solidny, u mnie duchowieństwo pierwszy numer...
— Szanowny Pan z drogi, trzeba spocząć cokolwiek, pokrzepić się...
— Rezonnie pan „przeciętny” powiada, dalibóg. Wy wszyscy tacy, spocząć, pokrzepić, a interes?...
— Nie ucieknie, panie łaskawy, nie ucieknie... nie zając...
— I to racya; a zawsze wy, panowie szlachcice, nie pilnujecie terminów. Ochota wam kary płacić?
— Cóż robić? nie zawsze można mieć tyle gotówki...
— Tak to, tak... to prawda... ale u żydów zawsze jest, no — tak żyda za brodę i interes w kapeluszu! Ach piasek szkaradny... pełne gardło mam piasku!
— Należy przepłukać cokolwiek.
— Można, do płukania przyczyna każda dobra a jak niema przyczyny, to można wymyśléć.
— Jakto?
— A ot jak... Dajmy sobie, że nie jest ani zimno, ani gorąco, albo że godzina nie ze wszystkiém à propos.... to pozostaje czyżyk...
— Czyżyk?!
— Pan nie wie?
— Doprawdy nie wiem....
— A to tak jest: „jechał czyżyk na czółenku, w admiralskim czynie — więc napijem się wódeczki po takiéj przyczynie!” At, widzi pan „przeciętny” i przyczyna gotowa, a zresztą czort zabierz przyczynę, tu o skutek idzie. Czyżyk, czy nie czyżyk, a sercu rozweselenie dać trzeba, a to inaczéj człowiek by zgorzkniał zupełnie jak chrzan.
— Racya, racya.
— A widzi pan „przeciętny,” ja zawsze powiadam, co jest punkt, na którym schodzi się każda idea, każda polityka. Jeden mówi biało, drugi czarno, trzeci zielono — a wódeczki każdy wypije, ot w czém rzecz, panie dobrodzieju.
Kiedy otyły jegomość z gulką na nosie wykładał takie teorye, w stołowym pokoju przygotowano śniadanie.
Gość zdrożony posilił się chętnie, a potém poszedł do kancelaryi „przeciętnego” aby cokolwiek odpocząć.
Tymczasem chłopak z kredensu śpieszył co sił po Mordkę.
Szanowny pachciarz zajęty był właśnie bardzo energicznie smarowaniem biedki i udawał, że się w daleką drogę wybiera, czy téż może wybierał się na prawdę — gdyż taki miał pech szczególny, że skoro tylko zmiarkował, iż może być we dworze potrzebny, wypadała mu zawsze pilna podróż. Jest to pewnego rodzaju manewr polityczny, tak dobry jak i wiele innych w tym guście.
Mordko ujrzawszy chłopca ruszył ramionami.
— Ny, to zawsze tak jest, jak mnie pilno w drogę, to ja potrzebuję iść do dworu! Na co ja mam iść do dworu? czy tam sobie co pali?
— Nie pali się, jeno dziedzic woła... niech Mordko zaraz idą.
— Zaraz, zaraz... ja jeszcze pacierz nie mowiałem, ale skoro pan woła to niech ja tam pójdę... Ja zaraz pójdę, za jeden mały moment to już będę...
Po upływie pół godziny, Mordko z wielką powagą kroczył ku dworowi.
— Ny, pan mnie wołał — rzekł wchodząc do pokoju.
— Naturalnie, mam pilny interes, musisz zaraz pojechać do miasteczka.
— Aj, aj... to bardzo źle, to dla mnie jest bardzo niedobrze...
— Dlaczego?
— Bo ja właśnie mam bardzo gwałtowny interes w inną stronę, o trzy mile drogi ztąd... Już nasmarowałem biedkę, a kunia pasę od wczoraj, ja jemu dałem całą ćwiartkę owsa, żeby on siłę miał do taki wielki podróż.
— Trudna rada — odłóż ten interes na późniéj.
— Ny, to ja będę na czysto stratny... na samym owsie już jestem stratny.
— Jakim sposobem?
— Nu, jakto z jakim sposobem? Żebym ja wiedział, że mam jechać tylko do miasteczka, to nie potrzebowałbym napichać pełnego kunia owsem. Miałby dosyć i kłaczek siana...
— Już ty dobrze wiesz, że nie będziesz stratny... tylko jedź i spraw się dobrze.
— Co ja mam sprawić? jaki ja sprawunek mam zrobić?
— Masz przywieźć kupca na jęczmień.
— Przecie w tamte tydzień wielmożny pan nie chciał przedać jęczmień?
— A teraz chcę... i to zaraz...
— Ny, ja miarkuję, tylko zrobiała się chwestya, czy oni tera zechcą?
— Kto?
— Kupce.
— Ciekawym dlaczego by nie mieli chciéć?
— Uni mają swoje famaberye... Wielmożny pan wie dobrze, że te drugie gałgany mają paskudną naturę, co godzina to u nich nowina. I to nie dziwota jest, taki kupiec od zboże, to czyta gazetów. On wie jak co stoi w Gdańsku, jak w Warszawie. Nie potrzebuję panu powiedziéć, że u nich w głowie to jak w trybunale, dziś wygrał, jutro przegrał... Pamięta pan dobrodziéj jak to buło przed wojną?
— Rychtyg, ja mam czas myśléć teraz o tém co było przed wojną. Nie bałamuć, tylko jedź, bo rzecz jest pilna.
— Co się tak pilnego zrobiało? Ach już pomiarkuję, mnie się widzi co ten gruby przyjechał.
— Właśnie...
— Niech wielmożny pan sobie nie zmartwi; ten gruby nie jest bardzo twardy, można z nim pogadać — on nawet lubi jak z nim gadać... on całkiem mięki jest jak wosk.
— No, już ty mnie nie ucz, czy z nim można gadać czy nie, tylko siadaj zaraz na biedkę i zrób o co cię proszę.
— A jeżeliby Berek nie chciał?
— To mi wszystko jedno, nie Berek, to Abram, nie Abram, to Pinkus...
— Ja sam bym rad ten interes zrobić, tylko ja nie mam pieniędzy? Zkąd ja mam miéć pieniędzy? Czy człowiek może się czego dorobić, z przeproszeniem przy tych głupich krowach? Czy to jest interes? Jak się trafi, że dadzą trochę lepsze mleko, to dadzą mało; a jak dadzą dużo, to ono jest takie rzadkie, jak serwatka... Co z takiém głupiem bydłem można poradzić?
— Mówię ci nie nudź już, tylko jedź...
— Co ja mam nudzić? Ja wcale nie nudzę, tylko powiadam, że od krów niema żadnego zysku tylko same zmartwienie, a dlaczego ja to powiadam? Dla tego, że mnie bardzo szkoda puścić od swojéj ręki ten jęczmień. Niech moje wrogi tak do jadła nie mają chęci, jak ja do tego kupna mam chęć. Ja wielmożnego pana co powiem: Ja wezmę od mojéj żony perłów i kolczyków, może ja na nich co dostanę, jeszcze sobie pożyczę trochę od szwagra, trochę od brata — ja będę próbował sam kupować. Dla wielmożnego pana to wszystko jedno?...
— Ma się rozumiéć, że jedno?...
— No, to ja już jadę! już jestem w drodze... tylko jeszcze pacierze zmówię i kunia krzynkę napoję. Przed wieczorem będę już z powrotem.
To rzekłszy, Mordko pobiegł do swego mieszkania z taką energią, że rozwiane poły od żupana nadawały mu pozór ogromnéj wrony, fruwającéj niezgrabnie nad ziemią...
Zaledwie „przeciętny” odetchnąć zdołał, gdy wszedł chłop poważny, w sukmanie, z miną bardzo uroczystą i skłoniwszy się przy progu, rzekł:
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki. Jak się macie wójcie... co wam potrzeba?
— Dziękować Bogu mnie nic, jeno jenteresa różnakie są... Jedno, chciałem przypomnąć o składki na sąd, na gminę, na strażników, na szkołę, bo z powiatu pieką nas, żeby prędko skutek z tém zrobić...
— Dobrze, dobrze, zapłaci się...
— Dyć wiadomo... po drugie znów chwestya je taka, że się mostek na drodze zawalił... trzebaby zładować, bo gadają, ze nacelnik ma przyjechać.
— Macie szarwark...
— Juści siarwark je, to wiadomo, ale chojarka jednego, albo i dwa, to chyba od wielmoznego pana weźmiemy... Potrzecie, komisarz gadał, żeby ten klinik, co niby pan chłopom oddał, pod lasem, za pastwisko, na to mówiący okopcować... i zeby wielmozny pan po omentrę posłał, a my zaś damy chłopaków do pomocy... Poczwarte...
— Dość już i tego! czegóż jeszcze możecie żądać?
— Dyć wielmożny panie, ja nic nie żądam, jeno żem tu miał przyjść, to i zabrałem ze sobą kilka powiastków ze sądu dla wielmoznego pana za jedną drogą... Je sprawów dość, to z chłopami, co niby drzewo pokradli z lasu, to o szkodę w łące, to o kunia, je tego dobrego dość — je! Wszystkie na pojutrze... Teraz z onemi kradzieztwami trudno się opędzić, a choć i do sądu podać — téż nie wiele pomoże... Nastał taki czas, że niech go marności ogarną... naród się rozwydrzył... posłuchu żadnego nie zna i nawet, na to mówiący, i na urząd nie patrzy... Ot choćby i wczorajszego dnia, pojechałem na egzekucyą do Wólki, fantować jednego chłopa za podatek, to jego kobieta zara mnie z miejsca zdyfamowała... a co pisarzowi naklęła to i powtarzać wstyd...
— Czémże was zdyfamowała, mój wójcie?...
— Ha, proszę wielmożnego pana, czém baba może człowieka zdyfamować? Wiadomo, że mietłą... Ja chciałem jej zabrać pierzynę — a ona do mnie z drapaką... Ty, taki, owaki, powiada, to ty wójt, tobie za zbója być nie za wójta! i zara mnie bez łeb. Ja mówię: babo, nie pomstuj, bo pójdziesz do kozy... widzisz, że mam mendal na sobie — a ona powiada: ty, taki, owaki, idź se tu i tu, razem z twoim mendalem! Pisorz, zara protokół, bo on na to jak na lato... zara powiada o jaresztanckich rotach: światu bożego babo nie obaczysz, powiada; powiada w prochowni zgnijesz — a ona jak gębę rozpuści... Rany boskie! żeby na pytlu pytlował, żeby na maszynie młócił, to tyla huku nie zrobi co ona jednym językiem...
— No i cóż? Sprawa będzie, może kobieta źle wyjść na tém...
— Eh! proszę wielmoznego pana, ja ta cudzej krzywdy nie pragnę, pomstów nie szukam... Dała mi mietłą bez łeb dwa razy, to prawda; ale albo to taka wielka rzecz; ja i od swojéj kobiety nieraz co oberwę, jak wiadomo w świętym stanie sakramentu małżeństwa; albo ja jéj, albo ona mnie. Żeby tak zara wsyćkiego dochodzić, toby pół narodu po prochowniach siedziało...
— Więc pogodziliście się?
— Zara przed wieczorem przyleciał téj kobiety chłop, podatek przyniósł i powiada: Odpuśćcie wójcie, ja babę sprałem rzetelnie — a wy odpuście. Toć kobieta zwyczajnie chytra, a najbardziéj na pościel, a ta pierzyńsko coście jéj chcieli zabrać, to ma jeszcze po swojéj matce. Nie dziwujta się że broniła i odpuście bez miłosierdzie, jako i Pan Jezus ukrzyżowany grześnikom odpuścił na krzyżu... a zawdy przecie co krzyż święty, a co nieprzymierzając, marna mietła! Juści przemówił pięknie i nabożnie, a ja powiadam: Odpuszczam ci bracie i urazy swojéj daruję, do sądu podawać nie chcę — a pisorz powiada: nie! Wolno wójtowi po łbie od babów brać, skoro jego taka wola, a ja powiada, nie chcę... Ja nie chłop jeno pisorz, hambicyę swoją, powiada, mam, protokół je... niech baba siedzi w prochowni! Chłop mu się kłania do kolan, molestuje, prosi — i ja przemawiam, ale gdzie! uparł się jak kozioł i nie! Ja, powiada, wszystko daruję, zabierz mnie majątek, pieniądze, zegarek, wszystko daruję, ale honoru nie mogę darować, chyba, że mi dacie łysą jałówkę i pięć rubli, niby za protokół...
— A to ździerca!
— I ja tez miarkowałem ze zdzierca, ale on powiada do chłopa: lepiéj tobie, Janie, po dobroci jałówkę i pięć rubli dać, niż kobietę na zatracenie od dzieci puścić, na zmizerowanie między zbójcami różnemi, między złodziejami, powiada. Chłopisko mało się nie rozpadł z żalu, bo mu baby było bardzo szkoda, jako że dobra gospodyni, już ośmnaście lat z nim żyje, a jałówki téż szkodował, bo znowu młoda, cała nadzieja w niéj... Tedy prosi, molestuje...
— I jakże?
— Ano musiałem sam ich rozsądzić. Mówię tak: waszego honoru panie pisorzu nikt nie ujmie, a jemu mogą kobietę od dzieci i gospodarstwa zabrać. — A to, powiada, niech da jałówkę! Jan, mówię, nie da, bo się nienależy. — Jak to nie należy? — A tak, powiadam: żeby na to mówiący, jego kobieta we złości nazwała pana pisorza, nieprzymierzając, bykiem, albo wołem, toby się panu pisorzowi, za krzywdę na honorze, patrzyło sprawiedliwie cielę, ale że powiedziała insze słowo, to panu patrzy prosię. Ty Janie przynieś panu pisorzowi prosioka, a za protokół daj rubla i niech będzie święta zgoda między wami.
— No, co prawda, toście dobrze osądzili sprawę, panie wójcie.
— Ha, wielmożny panie, po sprawiedliwości — ani za tą, ani za tamtą stroną, jeno wedle tego, co się komu należy...
Pogwarzywszy jeszcze przez czas jakiś, nagadawszy się o wielkiém „rozwydrzeniu się” narodu, o upadku cnót i nieposzanowaniu nawet dla medalu, będącego jak wiadomo znakiem widomym wójtowskiéj godności, chłop powrócił do swojéj kancelaryi, po to zapewne, aby się zapytać ambitnego pisarza, co robić daléj i na jaką znowuż dyfamacyę się narazić.
„Przeciętny” nie przerywając spoczynku swego szanownego gościa, spoczynku, który mu się słusznie należał po kilkogodzinnéj podróży przez piaski czternastéj klasy — udał się na folwark — ale tak był zamyślony i zafrasowany, że sam sobie nie zdawał jeszcze sprawy z tego, dokąd właściwie szedł i po co...
Ot, szedł, aby iść, aby myśli zebrać, nową jakąś kombinacyę wynaléźć. Wiatr chłodził mu czoło, ale pożądanego uspokojenia nie dawał... Gdzież go szukać? Gdzie je znaléźć? Całe życie to walka z cyframi, to ciągłe „pięć od trzech” i ciągłe „nie mogę,” to wiekuisty znak zapytania, nieustające „co będzie?...” Odpowiada na nie las szumiący: „nie bój się, jakoś będzie...” odpowiadają łany zboża, „będzie, będzie!” ale odpowiedzi to niedokładne, wątpliwe i zawodne najczęściéj.
— Jakoś to będzie, musi jakoś być — powtarza zadumany „przeciętny” i bezwiednie wychodzi za folwark, na drogę...
Idzie — po co? sam nie wie, bo podobno w życiu skłopotanych ludzi bywają takie chwile, że nie można usiedziéć na miejscu; że człowiek by szedł, szedł gdzieś daleko, daleko, jak najdaléj... patrząc wciąż na ziemię: czy jakiego skarbu nie znajdzie, czy czegoś cudownego, nadzwyczajnego nie spotka...
Z zamyślenia obudził go tentent cwałującego konia.
Spojrzał na drogę i rzekł:
— To Wojtek!
W saméj rzeczy, był to Wojtek, młodzieniec jeszcze niepełnoletni, ale już używany do różnych misyj nadzwyczajnych. Na zapytanie: jakie stanowisko młodzieniec ten zajmuje w hierarchii folwarcznéj? odpowiadano zwykle, że „wisi przy stajni.” Sytuacya ta jednak nie była tak bardzo niewygodna, jakby się z pozoru zdawać mogło, Wojtek albowiem „wisiał przy stajni” w sposób allegoryczny tylko... i korzystał ze wszelkiéj swobody, jaką daje posada bez obowiązków określonych wyraźnie.
Zajmował się téż przeważnie ornitologią, albowiem umiał świetnie wykręcać wróble i wynajdywać choćby najstaranniéj ukryte gniazda wszelkiego rodzaju ptaków; żył przytém w wielkiéj poufałości z folwarcznemi psami, palił papierosy, które sam robił z suszonych liści wiśniowych i trzy razy tygodniowo jeździł na pocztę, po gazety i listy.
Podróże te odbywał zazwyczaj na karym koniu, ślepym na jedno oko, ale za to potykającym się na wszystkie cztery nogi... Wysłużony konisko, który w ręku każdego fornala bywał zupełnie obojętny na najsilniejsze razy bicza, pod Wojtkiem nie biegał inaczéj jak cwałem.
Widocznie odczuwał młodzieńczą fantazyę chłopaka i trzy razy tygodniowo musiał się do niéj nastrajać.
I teraz, czując już dom blizko, pędził jak szalony, podnosząc kopytami tumany kurzu na drodze.
— Stój — krzyknął „przeciętny” — czemu tak pędzisz, waryacie!
Wojtek szarpnął cuglami i osadził spienioną szkapę na miejscu.
— A dyć wielmożny panie... utrzymać nie mogę — tak prze do domu bestyja!
— Gazety masz?
— O je dość! pełna torba napchana...
— A dla czego tak długo siedziałeś w miasteczku?
— I tak prędko się uwinąłem... duchem... boć to je poćta, zawdy urząd. Dyć nie złapie się gazetów, jak, na to mówiący, siana ze stoga, jeno trza stoić i czekać...
— Po co? Przecież poczta od rana otwarta.
— Juści, poćta otwarta, jeno pan poczciorz zamknięty... Rano to śpi, jak już słonko dobrze przygrzeje to się ubiera, a z godzinę poczekawszy to herbatę piję... a potém idzie se do miasta, a potém przyjeżdżają poćtaljony, to odprawia poćtę, to to, to owo... a ludzie stoją, a nim się namyśli dać one gazeciska, to już i południe blizko. Ja, proszę wielmożnego pana, dostałem sam najpierwszy, bez to, że mi się kucyło tak stoić i urąbałem mu z pół fury drew na podwórku... bez to on dla mnie pierwszeństwo dał, a jensze może i do téj pory czekają...
— Pokaż no te gazety.
Chłopak zeskoczył z konia i podał torbę, w któréj znajdowały się gazety i listy.
Tych ostatnich było kilka. „Przeciętny” przyglądał im się uważnie, obracał na wszystkie strony i zdawało się, że nie ma wielkiéj odwagi zobaczyć co mu one przynoszą.
Spojrzał na zegarek i kombinować zaczął... Gość zapewne śpi jeszcze... a obiad, z powodu wizyty będzie wystawniejszy, więc trochę późniéj niż zwykle. Mordko z miasteczka, chociaż obiecywał pośpiech, nie przywlecze się prędzéj jak o zmroku.
— Co ma być to będzie — mruknął sam do siebie — trzeba przecież przeczytać.
Usiadł przy drodze na kopczyku, co pole od pola oddzielał, wziął pierwszy list do ręki i czytać zaczął. List, napisany z wielką uprzejmością, brzmiał temi słowy mniéj więcéj:


„Wielce szanowny panie „przeciętny” Dobrodzieju.”

„Wielce szanowny panie „przeciętny” Dobrodzieju.”
„Wziąwszy mocno do serca sprawę pańską ze Szmulem Janklem dwóch imion Grypsmacherem i pilnując takowéj jako własnego oka w głowie, donoszę, żeśmy w pierwszéj instancyi przegrali, i że sąd, zgodnie z życzeniem powoda, zasądził mu od Szanownego Pana Dobrodzieja rs. 842 kop. 74½, wliczając w to koszta sądowe i straty, jakie tenże Szmul Jankiel dwóch imion Grypsmacher poniósł, z powodu niedostawienia przez Szanownego Pana Dobrodzieja pszenicy na termin zastrzeżony w kontrakcie, a który to kontrakt, również tymże wyrokiem, z winy Szanownego Pana, rozwiązany został. Jest to, jak miałem honor nadmienić, wyrok pierwszéj instancyi, od którego przysługuje nam jeszcze apelacya. Tuszę, że Pan Dobrodziéj, nie zrażając się niepowodzeniem, zechce apelować, i upraszam o łaskawe przysłanie na dalsze koszta sprawy rs. XX, nie mówiąc już o należnem mi honoraryum, które Szanowny Pan zapewne przy osobistéj bytności uregulować raczy.”
„Łączę przy téj sposobności wyrazy wysokiego poważania i szacunku, z jakim mam honor etc... dnia X.X. r. 188... Y. Z. adwokat.
— Żeby go wszyscy dyabli wzięli! — mruknął „przeciętny,” mnąc list w ręku... — Najsłuszniejszą sprawę mi przegrał i jeszcze każe sobie pieniędzy przysyłać... kauzyperda jakiś! fuszer!
Drugi list skreślony był widocznie ręką kobiecą. Koszlawe litery, rozrzucone zamaszyście po kopercie, opiewały różne tytuły adresanta, a cały dokument roznosił mdławą woń piżma.
— Zkąd ja znam ten charakter?... szepnął przeciętny otwierając kopertę. Ach! od pani Katarzyny... Kuzynka daleka... ma na moim folwarku małą sumkę po matce.
List, jak zwykle damski, nie miał ani daty, ani miejsca zkąd był wysłany.

„Łaskawy zawsze kuzynie!”

„Nie wiem doprawdy, czy ci wiadomo, ile mam kłopotów, i czy nie doszły kuzyna złośliwe plotki, jakobym zamierzała wyjść za mąż za starego Pikiewicza, emeryta, którego zapewne kochany kuzyn zna, bo jedna jego córka była za Dojdowskim, a druga za Mayerem, o co cała familia się obraziła, bo był zupełnie łysy, a przytem niemiec i w dodatku aptekarz, ale już Bogu dzięki umarł, temu sześć lat na świętą Emilię, ale mogę łaskawego kuzyna dobrodzieja zapewnić, że to wszystko plotki, i że zanadto cenię pamięć mego nieboszczyka męża, żebym miała wychodzić za safandułę, a jeżeli kiedy bym się na taki krok odważyła zdecydować, to tylko dla szczęścia dzieci i właśnie chodziłoby mi może bardziéj o energię, niż o co innego, gdyż sama, jako słaba kobieta, z trudnością radę sobie dać mogę z chłopcami, zwłaszcza, że Jaś nic się nie uczy i nos mu wciąż puchnie, aż wzywałam naszego kochanego doktora Pogrzebalskiego, którego zapewne łaskawy kuzyn także zna, gdyż jest żonaty z panną Kręciszewską, któréj ojciec był sędzią i miał folwarczek w Kujawskiém i powiedział, że dla Jasia nic niema zbawienniejszego nad Ciechocinek, i żebym koniecznie tam kilka tygodni przepędziła, co właśnie jest trudno, bo kamieniczka, co po moim mężu nieboszczyku została i stanowi całe nasze utrzymanie, to jest, jak kochanemu kuzynowi wiadomo, nic więcéj, jak głupstwo o czterech oknach od frontu, a chociaż niby i z oficyną, ale podatki duże, szewca musiałam procesować, bo ani chciał słyszyć o płaceniu, a trzem kawalerom z góry potrzebowałam jeszcze dodać kilka rubli, żeby się tylko wyprowadzili; że przytém mam stróża pijaka, a drożyzna życia z każdym dniem wzrasta, więc ten Ciechocinek wszedł mi bardzo nie na rękę i sama nie wiem co zrobić i z wielką nieśmiałością udaje się do kochanego kuzyna, żeby kochany kuzyn był łaskaw odesłać mi procencik za jedno półrocze z dołu, a za drugie z góry, gdyż kuracya kosztowna, a nawet wstyd mi się przyznać, że jestem żenowana w kupnie kilku porządniejszych sukien, a bez tego w Ciechocinku ani się nawet pokazać nie można i przy tém za samą muzykę zdzierają po trzy ruble za sezon. Zarazem proszę kochanego kuzyna donieść mi o zdrowiu kochanéj żoneczki i zachwycających córeczek, czy za mąż nie wychodzą, bo choć nie ma jeszcze nic pilnego, ale warto by je w świat wprowadzić, sądziłam nawet, że na karnawał kochani kuzynostwo przyjadą do Warszawy, boć niepodobna takich ślicznych dziewczątek na wsi kwasić, a ja bym tu niezawodnie wyszukała coś odpowiedniego i nawet po powrocie z Ciechocinka muszę się tém zaraz zająć, gdyż dla tak drogich memu sercu kuzynek wszystko bym poświęciła; niech mi kuzyn łaskawy chce wierzyć, bo mam taki charakter, że zawsze interesa familijne bardziéj mnie obchodzą, niż moje własne. Łączę najpiękniejsze ukłony dla kochanego kuzyna, a kochaną panią i urocze kuzyneczki po milion razy całuję i przepraszam, że tak krótko piszę, ale muszę przerwać, gdyż właśnie wywiesiłam kartę i lada chwila przyjdą mieszkanie oglądać, zawsze życzliwa i przywiązana kuzynka, Katarzyna X.”
— Uf! odetchnął „przeciętny” po przeczytaniu roznoszącego woń piżma liściku. Ona krótko pisze! w takim razie ciekawy jestem bardzo na czém ona pisuje długie listy? Chyba na skórze wołowéj, albo na ścianie swego domu... Ach! — dodał, biorąc się rękami za głowę — i ta także! Procent z dołu, procent z góry, może jeszcze ze wszystkich czterech boków, ze środka i z pod spodu!? Zkąd wezmę? zkąd ja wezmę?
— „Będzie, jakoś będzie...” szumi las z oddalenia... Przeciętny rzuca okiem w tamtą stronę i zdaje mu się, że pomiędzy drzewami, wśród sosen i dębów, leży w zieloną szatę ustrojona, promienna, uśmiechnięta nadzieja.... Ba! cóż z tego, kiedy na téj nadziei chłopskie krowy się pasą, od wiosny aż po jesień późną, póki śniegi nie spadną... No — ale przecież można się układać, targować, choćby ofiarę jakąś ponieść... niech no tylko co pilniejszego z głowy zejdzie, niechno gość odjedzie zaspokojony, wójt, adwokat, pani Katarzyna... Ale tu jeszcze jakiś list... Któż u dyabła? Zdaje się, że dziś odbywa się tu kongres wierzycieli, bo to w modzie, ach tak, teraz kongresa w wielkiéj modzie... Zobaczmy... list z firmą... piękna firma, niema co mówić, drukowana: „Beer Meir Figiel, Gutsbesitzer, per Lissobick, in Schtschigli...”
— Ach to ten! Poczciwy Berek! kupił na licytacyi folwark Szczygły — i teraz na takim pięknym papierze listy pisuje... Juźcić pan, pan całą gębą, krociowy i na mojéj hypotece ma sumę, ale czegóż chce? Procent zapłaciłem za cały rok z góry.
„Kochany Sąszedzie dobrodzieju! bardzo proszę, żeby kochany sąszad sobie na mnie nie obraził, że ja byłem mocno przyczysznięty i muszałem tę sumę trzy tysząców, co mam hypotekowanego na „przeciętne dobrów” cedować na żęcia mego żęcia, który będzie téż przyczysznięty i przymuszony żądać w terminie kapitału, ponieważ jako młody człowiek potrzebuje trochę wchodzić w wyższych sferów i stanąć do licytacyi na budowanie kilka wiorsty szose, co będzie szła od Złamaneszyje do mostu na Suchymbrodzie. Nie potrzebuje kochanego sąszada dobrodzieja powtorzyć, co taki młodzik nie będzie chciał czekać, bo oni wszyscy mają taką naturę, że lubią okropnie nagle i zaraz, a ja nie mogłem jemu dać inny podarunek jak tę sumę co kochanego sąszada dobrodzeja piszę. Ma kochany sąszad jeszcze kawałek czasu do wystarania się o taką osobę, co zechce wleźć w to same miejsce do hypoteki, gdzie teraz siedzi od mego żęcia żęć. Nawet mogę po sąsiedzku rekomendować mój kuzyn p. Daniel Grymas z Warszawy (Nowolipki 46) żeby taki interes nastręczył na mały procent od 18% do 24%, co sze teraz w całe Warszawie praktykuje zwyczajnie... Z wielkiém przychylnosciem...
Beer Meir Figiel, obywatel ziemski i sąszad...
„P. S. Jeszcze mam do kochanego sąszada dobrodzieja jedną, bardzo delikatną prośbę: z powodu ważnego interesu, potrzebuję zaproszyć na polowanie jedną wysoką i godną osobę, a nie wiem jak to trzeba robić: czy kazać moim ludziom żeby wypędzili wszystkich moich zająców i innych dzikich zwierzętów z mojego lasu na moje pole? czy żeby ich przypędzyli z mojego pola do mojego lasu — i z jakim sposobem można sobie zapewnić, że te zające nie uciekną z mojego lasu, jak wysoka osoba przyjdzie ich zastrzelić? Nie pochwalę sobie, że jestem na ten interes znawca, a nie wypada mi prosić o radę moich oficyalistów, które, prawdę powiedziawszy, dużo więcéj w swojém życiu handlowali, niż strzelali, bo nawet oni wcale nie strzelali, więc niech kochany sąszad dobrodżyj mnie co poradzi w tym interesie, a ja będę sobie znał na rzeczy i potrafię wpływać na mój kuzyn pan Daniel Grymas, żeby sobie gorliwie w sprawie kochanego sąszada zakręcił.”
— Zające z lasu wypędzać! i prosić je żeby nie uciekły, gdy godna osoba przyjedzie je zastrzelić...! Na wielkiego łowczego gotów mnie przyjąć, a za to ofiaruje protekcyę do pana Daniela Grymasa, żeby ten szanowny finansista w delikatny sposób raczył zdjąć ze mnie siódmą skórę... Ale niech ich obu razem wszyscy dyabli wezmą!
Namyślił się... machinalnie wziął jedną z gazet do ręki.
Co prawda, polityki nie był bardzo ciekawy, bo i na co... Czy Bismark połknie starego Windthorsta, czy się nim udławi, to dla „przeciętnego” wszystko jedno, bo jemu zawsze wiatr w oczy.
Dziwną bo ma naturę ten gatunek wiatru, co po wiejskich polach wieje... jakkolwiek stanąć, w którą bądź stronę się obrócić, on zawsze dmucha wprost w oczy a rzadko kiedy ustaje.
Ciekawsze, niż polityka, są dla przeciętnego „sprawy wewnętrzne...” obszerne referaty o naturze kredytu rolnego („paskudną on ma naturę, jak twierdzi Pinkus Ćwik); projekta różnych banków i instytucyj, które mają dźwignąć upadające rolnictwo („niech moje wrogi mają takie szczęście do handlu,” powiada Mordko...) projekta otworzenia rolnictwu nowych dróg zbytu („i my tam będziemy!” wtrąca znowuż Pinkus.)
Niby to nic, ale zawsze coś, pociecha przynajmniéj. Jest albowiem, bądź co bądź, słodko przeczytać, że gdy Icek Fajn naprzykład bierze 6 proc. na miesiąc, poczciwi dziennikarze chcą stworzyć Icka Bank, który będzie brał 6 proc. rocznie... to jest tak mało, że nawet rodzona ciotka wujaszkowi taniéj nie może powierzyć kapitału...
Któż nie lubi się łudzić? A lekarze dowodzą, że złudzenia w pewnych wypadkach oddziaływają bardzo korzystnie na zdrowie, o czém mogą poświadczyć wszystkie zdrowe panny, szukające mężów i ulgi w cierpieniach u wód zagranicznych. Czy więc taki projektowany bank, stać będzie na murowanych podstawach, czy na powietrzu, zawsze to będzie bank i to bank obiecujący pieniądze na 6 proc... Czy da, to inna kwestya — dość, że obiecuje, a na te ciężkie czasy to także coś znaczy... zwłaszcza w obec faktu; że dziś nawet żydzi do obietnic nie są pohopni.
Miłą jest rzeczą również (ciągle mówię o gazetach) przeczytać dobrą radę, gdyż dobra rada warta tyle co srebro... Dajmy na to, że Icek kupił pszenicę wymłóconą, wymłócić się mającą i taką, która ani młóconą ani zasianą nie jest — dajmy na to powiadam; wobec takiéj ewentualności, jakże miło jest usłyszyć, że daleko korzystniejszy jest bezpośredni stosunek z Gdańskiem, Libawą, Odessą i tym podobnemi ogniskami cywilizowanych Icków od zboża.
Miło jest, siedząc na progu pustego szpichlerza, odczytać wiadomość, że pszenica idzie w górę jak balon i że handlarze mają wspaniały humor i mocne usposobienie... Miło jest także dowiedziéć się o różnych nowych wynalazkach, na kupno i zastosowanie których niema pieniędzy — słowem wszystko jest tak miło, że daj Boże wytrzymać — i dlatego każdy „przeciętny” z namiętnością rzuca się na gazetę, skoro ta zdoła się wydobyć z niewoli prowincyonalnego pocztmistrza.
I nasz „przeciętny” siedząc na kopczyku, z ciekawością zatapia wzrok w wielkiéj szmacie zadrukowanéj bibuły.
Musiał tam coś ciekawego zobaczyć, bo ani słyszy jak ziemia dudni pod stopami biegnącéj postaci.
Postać to niewieścia, opalona, „czarna ale wdzięczna” jak mówi „pieśń nad pieśnie...” bieży jako jeleń w górach, a dudni jako koń po moście. Zadyszała się z pośpiechu, twarz jéj pokryła się mocnym rumieńcem, rumieńcem fenomenalnego zdrowia...
Krótko mówiąc to „Kaśka,” zwyczajna Kaśka folwarczna, rozdzielająca hojnie uśmiechy i szturchańce swoim wielbicielom... Pędzi jak strzała — i powiada: że pani prosi, bo obiad już na stole i może, broń Boże nieszczęścia, wystygnąć; że ten pan z gulką na nosie, już będzie temu ze trzy pacierze jak wstał i spaceruje sobie po ogrodzie, że młynarz przyszedł powiedziéć, że mu się koło popsuło, że Walenty przychodził niewiadomo po co, że Brygida cielęta wypuściła i pani bardzo się o to gniewała, że obiad byłby już od świętéj pamięci, ale biały kogut nie dał się złapać, że o mały włos sadze się nie zapaliły w kominie, że dwa talerze wzięły się i stłukły i że stało się wiele innych równie ważnych wypadków. Wyrecytowawszy to wszystko jednym tchem bez przerwy, zawróciła się na miejscu i pobiegła całym pędem z powrotem, gdyż miała dla kogoś coś siekać, a taki gwałtowny interes nie cierpi najmniejszéj zwłoki, ponieważ liczni interesanci, oczekujący na ten referat, kwiczą jak półtora nieszczęścia...
„Przeciętny” wysłuchawszy téj relacyi, podnosi się, chowa do kieszeni miłe listy: od adwokata, pani Katarzyny i dziedzica Szczygłów, składa rozwiniętą gazetę i przez ogród pośpiesza do domu.
W głównéj alei, wysadzonéj grabami, spotyka gościa.
— Moje uszanowanie...
— Moje uszanowanie panu „przeciętnemu.”
— Pan dobrodziéj odpoczął już trochę z podróży?
— I jak odpoczął! spał jak król portugalski!...
— Dlaczegóż portugalski?
— A tak... powiadają, że portugalczyki naród ospały — dlatego, że u nich wino ciężkie. U nich ni herbaty nie piją, ni barszczu — a wszystko chieres, od rana do nocy chieres!
— Pan dobrodziéj bywał w Portugalii?
— Pytaj pan gdzie nie bywał? Na flocie do koła świata jeździł, i przezto, że na słonéj wodzie pływał... pragnienie zawsze jest.
— To téż chodźmy na obiad.
— Dobra rzecz, chodźmy.
— Naturalnie — z czyżykiem...
— Z czyżykiem, a jakże, on ważna osoba, bez niego ani rusz!...
Stół był już nakryty, pani „przeciętna” i panienki robiły gościowi honory, a gość silił się na to, żeby bawić towarzystwo... Jadł dobrze, pił jeszcze lepiéj, a śmiał się na urząd; przyczém nos jego z dużą gulką na wierzchu poruszał się w sposób tak komiczny, że panienki nie mogły się wstrzymać od głośnego śmiechu.
Gość przypisywał to swojéj werwie w opowiadaniu, werwie, któréj mu istotnie nie brakło. Stary wyga, z burzliwą, pełną najrozmaitszych przygód przeszłością, człowiek który dziesięć razy przynajmniéj w swojém życiu zaczynał karyerę i tyleż razy ją zwichnął, który bywał, jak to mówią, na wozie i pod wozem — istotnie miał dużo do opowiadania. Wiele razy w życiu był na drodze do fortuny i znowuż się potykał, wykolejał... Pijał swego czasu szampana — to znów zadawalniać się musiał siwuchą, a jak sam twierdzi, kosztował wszelkie płyny, które upajające są. Jak Salomon znał każdą roślinę, od cedrów libańskich aż do porostów skalnych, tak i on, dzisiejszy gość „przeciętnego” znał wszystko, co we flaszkach bywa, począwszy od obrzydliwéj „raki” muzułmańskiéj, aż do „kimlów” rygskich; od czerwonego soku winnych jagód kachetyńskich, aż do tranu zmieszanego z wódką, którym upajają się Samojedy.
Człowiek ten wart był specyalnego studyum, taka w nim była mięszanina dziwna komiki i tragiczności wielkiéj, dobrego i złego; ale słuszność przyznać każe, że dobrego było w nim więcéj. Może, gdyby był postawiony wyżéj na téj drabinie, po któréj wspinał się ciągle i ciągle z niéj spadał, może w takim razie byłby dostał pewnego zawrotu głowy; ale on nieborak, nie mógł wzbić się w swojéj karyerze o wiele wyżéj po nad piaski czternastéj klasy; był zawsze blizko ludzi, przy ludziach, z ludźmi, a ztąd téż i czuł po ludzku i ludzką niedolę rozumiał... Wierzył w „czyżyka,” w „kurkę” — a chociaż czasem pozował na kruka, w gruncie rzeczy gołębie miał serce.
Humor nie opuszczał go nigdy, śmiał się zawsze, w dobréj i w złéj doli; nie miał wielkich ambicyj, a do szczęścia wystarczał mu dobry obiad, cygaro i preferans...
— Ach malkontenty wy — mówił nieraz — czego chcecie? Dach nad głową jest, chleb jest, komplet do partyjki takoż; na czorta wam więcéj? Tak pomrzemy i tak pomrzemy, wszystko równo, czego sobie zmartwienie próżne robić? Człowiek solidny, wstawszy rano we wtorek, dziękuje Bogu za to, że go niebardzo głowa boli po poniedziałku; a malkontent martwi się we wtorek, że go we czwartek może głowa zaboli... Ot w czém różnica między nami...
— Widzisz pan dobrodziéj, są jednak zmartwienia, gdy człowiek pomyśli...
— Tak po cóż myśléć?... Pan wie przez co indyk życie skończył? Przez to, że myślał — a my nie indyki tylko ludzie, solidni ludzie, stateczni. U nas wszystko w porządku... jak należy...
— To nie zawsze — pan to wiesz najlepiéj...
— Przepraszam... panie dobrodzieju — zawsze...
— Jakto zawsze?
— Bo, widzi pan, to jest w rzeczy porządku, żeby nie każdy mógł być z terminem w porządku... trochę nieporządku musi być, bo z tego dużo ludzi żyje. Wyobraź pan sobie, że wszyscy płacą w terminach.
— Byłaby to śliczna rzecz!
— No, już przepraszam... a wcale nie śliczna.
— Dlaczego?
— A adwokaty panie! komorniki! coby robili? musieliby drzewo pójść rąbać, albo z głodu umierać, a u nich proszę pana, żony — u nich dzieci. Oni ludzie z cywilizacyą, z górnym stylem, nie mogą przecie żyć jak szewcy... Insza adwokacicha i na royalu zagra i po francuzku ona majster... to i wydatków dużo; gdyby zaś ludzie płacili w terminach — to adwokatom siadać tylko i płakać...
Gdy wstano już od stołu, sekwestrator zrobił minę seryo.
— No, panie „przeciętny” dobrodzieju, rzekł, zabawa zabawą, a rzecz rzeczą. My zabawili się, pośmiali, pogawędzili — a teraz interes.
„Przeciętny” zakłopotał się nie żartem...
— Pozwoli pan — rzekł — jeszcze chwilkę... Posłałem do miasteczka, Mordko nie długo powróci, trzeba troszkę zaczekać.
— Czort jego zabierz! alboż ja Mordkowa, żebym miał na jakiegoś tam Mordkę czekać...
— Więc...
— No — więc czas ucieka, panie „przeciętny” dobrodzieju, a te łajdaki angliki powiadają, że czas to pieniądze... a zatém idźmy do proboszcza... On człowiek kapitalny, pulkę zaraz urządzi!
— Owszem, z największą przyjemnością — w téj chwili każę zaprządz... pojedziemy.
— Po co zaprzęgać? Na licha? Do księdza, tak my, apostolskim obyczajem — piechotką.
— Nie chciałbym pana fatygować...
— Jakaż fatyga? Przyjemność! Ładny czas, a nawet — jak powiada nasz doktor — po obiedzie to mała agitacya zdrowa jest na oczy... On tak powiada, a nasz doktor niebyle jaki, ale powiatowy doktor! On swego fachu znawca — a jeżeli wyprawi chorego na tamten świat, to wyprawi już jak się należy, po formie... Ale my, panie „przeciętny” dobrodzieju, nie czekając chodźmy. Pani dobrodziejce moje uszanowanie, panienkom takoż — za ugoszczenie dziękujem.
Nakrywszy łysinę wielkim kaszkietem z lampasem, gość z gospodarzem poszli na probostwo, na drugim końcu wsi położone.
Kościołek murowany, z wysmukłą wieżyczką, otoczony był wieńcem starych lip rozłożystych, obok niego niedaleko stała plebania drewniana, do połowy wsunięta w ogród, z ganeczkiem na dwóch słupach, jak dworek zagrodowego szlachcica.
W ogrodzie były drzewa owocowe i rzucały cień na ogromne ule wyrobione w potężnych kłodach. Jedne z nich stały pionowo, drugie leżały na legarkach, ot po staroświecku „stojaki,” „leżaki,” jak zwyczajnie u księdza na partykularzu...
— Ha! ha! — śmiał się gość „przeciętnego” — kapitalny on ksiądz, wasz proboszcz! U niego i gruszka i jabłuszko i pszczółki — no i miodek. A miodek dobra rzecz. Musi proboszcz butelczynę otworzyć, ha! ha! dobry miodek, poduchowny miodek... tak jak mam do niego pierwsze prawo!
I śmiał się z całego serca, poruszając komicznie powiekami, policzkami i nosem.
Po chwili „przeciętny,” wraz z wesołym jegomościem weszli do plebanii.
Towarzyszyć im nie będziemy — wróćmy natomiast do dworku, do pani „przeciętnéj.” Twarz jéj nosi jeszcze ślady piękności minionéj, ale w oczach znać zmęczenie, na skroniach przeświecają już włosy srebrne, bo troski i niepokoje lubią swoje ofiary piętnować, a ona tyle przecierpiała, tyle przebolała w swém życiu...
Nie zwierzała się jednak nikomu... dla ludzi miała zawsze uśmiech pogodny — a niepokoje, troski, tłumione łzy i westchnienia na swoją wyłączną pozostawiała własność.
Te „przeciętne” kobiety są takiemi egoistkami najczęściéj.




III.

„Przeciętnego” częstokroć bolała głowa — „przeciętną” zaś serce. W młodości, gdy jeszcze była w domu rodziców, wesoła jak ptaszę, swobodna, niezależna, wyobrażała sobie, że życie przejdzie jéj łatwo, że znajdzie drogę różami usłaną... To téż wyszedłszy za mąż „przeciętna” pani miała, jak powiedzieliśmy wyżéj, swoje fantazye.
Lubiła bawić się, przyjmować gości, jeździć ładnym ekwipażem, ale gdy obowiązki przyszły, potroszę zapominała o sobie, zaczęła żyć dla dzieci. Jak z drzewa na jesieni, tak z osobistych jéj aspiracyj, opadał listek po listku, aż zapomniała zupełnie o sobie. Dwie panienki, chłopak koloru filologicznego, drugi barwy realnéj i trzeci całkiem jeszcze bezbarwny, oto był jéj świat.
Wychować ten „świat,” ubrać go, wykształcić, otworzyć przed nim drogę życia, to jéj jedyne marzenie. A zadanie to nie łatwe. Pani „przeciętna” aczkolwiek nie trudniła się specyalnie ekonomią, nie badała wartości ziemi, ani stosunków kredytowych, wiedziała jednak dobrze, że utrzymać z „przeciętnych dóbr” liczną rodzinę chrześciańską (i kilka żydowskich) nie jest rzeczą łatwą; wiedziała dobrze, że mąż jéj po różach nie stąpa, że ciągle kręci bicze z piasku, że robi wszelkie możliwe wysilenia, aby koniec z końcem związać, aby się przy swoim kawałku ziemi utrzymać. Dopomagała mu więc w tém, według swojéj możności, pocieszając się nadzieją, że gdy dzieci dorosną i na swój chleb pójdą, to wtenczas im obojgu „przeciętnym” lżéj będzie. Zapewne tak samo myśléć musi wół w pługu, widząc zbliżający się zachód słońca. Jeszcze kilka zagonów wyorać, jeszcze kilkanaście batów dostać, a potém odpocząć długo... długo, do samego świtu...
Pocieszali się tak nawzajem... Bo i rzeczywiście, o cóż się rozchodzi? Córki pójdą za mąż... dlaczegóżby nie miały pójść? Takie śliczne dziewczęta jak malowane... Chłopcy, ba! chłopcy karyery porobią!
Najstarszy będzie doktorem, i to nie byle jakim, ale doktorem co się zowie. Przecież Baranowski, Chałubiński, Kosiński, także byli niegdyś małymi chłopcami i chodzili do szkół... Nawet, według wszelkiego prawdopodobieństwa, darli bez miłosierdzia ubranie i zbijali bąki podczas wakacyj, co nie przeszkodziło im wyjść na znakomitych ludzi. Młodszy, łobuz realnego koloru, jest także na drodze do karyery. Skończy szkołę, potém pójdzie do jakiéjś wyższéj politechniki, zwiedzi co najznakomitsze fabryki za granicą, a powróciwszy do kraju, zostanie dyrektorem olbrzymiego zakładu przemysłowego, ożeni się z córką żelaznego lub miedzianego króla, weźmie za nią co najmniéj milion rubli posagu, i ostatecznie sam zostanie królikiem od kotłów parowych.
Najmłodszy także może los zrobić... Skończy szkoły, skończy wydział przyrodniczy, zwiedzi wszystkie akademie rolnicze i zostanie takim agronomem, jakiego świat i korona hottentocka nie widziała. Dziś, w wieku najosobliwszych wynalazków i odkryć, wszystkiego się można spodziewać; taki więc agronom może zrobić fenomenalny przewrót w gospodarstwach, stać się człowiekiem głośnym i sławnym; ojcowie najbogatszych córek ubiegać się będą o niego...
Tak to sobie niekiedy marzą państwo „przeciętni,” gdy godzina jest szara i rzeczywistość chowa się w cienie.
Ona mówi, on słucha paląc fajkę — i w duchu dziwi się, że takie geniusze, które w niedalekiéj przyszłości stać się mogą ozdobą społeczeństwa i świata, niezwykle szybko drą buty, i z godnym wszelkiego uznania pośpiechem wyrabiają dziury na łokciach.
Ona mówi, on słucha, fajkę pali — i przychodzą mu na myśl rozmaite epizody z praktyki sąsiadów, przyjaciół i znajomych.
Jeden sąsiad oto miał syna, bardzo sprytnego chłopca do nauki, ale pozbawionego muzykalnego słuchu; ten sobie nie mógł poradzić z akcentem greckim i ugrzązł w klasie siódméj, jak wóz na grobli, a także miał być sławnym doktorem. Z przyczyny wymienionéj powyżéj, zrezygnował z tego zamiaru i postanowił zostać weterynarzem. I to jest piękny fach, zwłaszcza gdy się komu wiedzie. Był w szkole półtora roku, wiedział już wiele mądrych rzeczy dotyczących karbunkułu, księgosuszu, nosacizny i tym podobnych dolegliwości zwierzęcych, ale coś się znowuż zrobiło... jakieś nieporozumienie... i musiał szkołę opuścić. Sądzono mu jednak było pracować dla zdrowia ludzkości, więc zrezygnowawszy z marzeń o weterynaryi, wszedł na praktykę do apteki i dziś już jest pomocnikiem... Ślicznie mu się wiedzie: ma całe dwadzieścia rubli pensyi miesięcznéj, nie licząc stołu, wszelkich wygód i mieszkania — za szafą z pachnącemi ziołami, co także ma swoje znaczenie...
Pani „przeciętna” powiada, że to wyjątek... Chłopak był łobuz i sam sobie winien, że nie został znakomitym lekarzem.
Rzeczywiście, trafiają się przecież młodzieńcy pilni, pracowici, którzy kończą nauki i mają wszelkie szanse zostania chlubą i ozdobą społeczeństwa. Niedaleko szukając, inny sąsiad ma także syna. Dobre to dziecko, nieoglądając się na schedę po rodzicach, (gdyż tę mogłoby przyjąć jedynie z dobrodziejstwem inwentarza) postanowiło zdobyć sobie niezależne stanowisko w świecie. Po długich latach nauki w kraju i za granicą, młodzieniec zaczął nareszcie zbierać owoce swych trudów. Jako skończony inżynier technolog, mając świetny patent i wujenkę żyjącą w wielkiéj przyjaźni z ciotką kuzynki żony samego jaśnie wielmożnego dyrektora, dostał się do warsztatów drogi żelaznéj i tam, na etacie ślusarza, stoi cały dzień przy szrubsztaku i trudni się opiłowywaniem haczyków do wagonów, w téj błogiéj nadziei, że za parę lat, jeżeli się będzie dobrze sprawował, a przyjaźń wujenki z ciotką kuzynki żony jaśnie wielmożnego dyrektora nie pryśnie jak mydlana bańka, to dostanie posadę pomocnika maszynisty i będzie woził węgle kamienne, oraz inne towary, od Sosnowca aż do samego Piotrkowa i z powrotem.
I to jest także dobry interes. Bywają wprawdzie lepsze, ale w danym wypadku młody człowiek sam sobie jest winien. Dziś każdy zawód wymaga kwalifikacyj specyalnych. Kto chce naprzykład zostać dyrektorem fabryki, ten powinien być nietylko technologiem, ale i niemcem; o pierwszą kwalifikacyę mniejsza zresztą, ale ten drugi przymiot koniecznie musi posiadać.
O uczonych agronomach dałoby się także dużo powiedziéć. Najprędzéj ci z nich dostają posady, którzy posiadają własne majątki ziemskie, w takim albowiem razie, bez wielkich trudności zostają rządcami dóbr własnych...
Rozmowy na ten temat, prowadzone niekiedy o szaréj godzinie, były, można powiedziéć, całą pociechą państwa „przeciętnych,” albowiem słodko jest wśród trosk i kłopotów pocieszać się nadzieją, że jeżeli już nie nam samym, to przynajmniéj dzieciom naszym będzie na świecie dobrze. Synowie mają przed sobą świat otwarty na oścież, i mogą porobić najświetniejsze karyery. Co się tyczy córek... powiadają, że świat jest zmateryalizowany, że na biedną panienkę, chociażby idealnie piękną i jeszcze idealniéj zacną, nikt nie spojrzy, że wszyscy młodzi ludzie marzą o wielkich posagach, a każdy z nich żąda za swoją delikatną osobę najmniéj sto tysięcy, co według przypuszczalnego obliczenia, wynosi plus minus po 625 rubli za funt żywéj wagi młodzieńca. Powiadają tak, ale ktoby ludzkim gadaniom wierzył? Ileż to razy panienka zupełnie biedna wychodzi za angielskiego lorda milionera... w powieści!
Pani „przeciętna” wierzy w świetną przyszłość swych dzieci, a jednak bywają chwile, w których ją przejmuje obawa. Może być tak, a może być inaczéj, ale dlaczego rozpaczać nad tém, co być może, gdy teraźniejszość woła, aby się nią zajmować?
Zanim panienki powychodzą za mąż (ma się rozumiéć świetnie), zanim chłopcy staną się ozdobą kraju, potrzeba im sukienek, mundurów, obuwia, bielizny. Na zaspokojenie tych potrzeb, jest stara jak świat ale bardzo dobra recepta: iść do męża i powiedziéć mu żeby dał X rubli; ale pani „przeciętna” wie jak jéj mężowi trudno o te ruble... i jakie rzesze musi on niemi obdzielać; pragnie więc przyjść mu z pomocą, już to bezpośrednio, starając się miéć jakieś dochodziki z własnego kobiecego gospodarstwa, już to pośrednio, usiłując aby utrzymanie domu jaknajtaniéj kosztowało.
Kto powiedział, że panie nie mają do matematyki zdolności, ten jest w błędzie; każda z nich prawie wytwarza takie kombinacye groszowe, o jakich się filozofom nie śniło...
Nasza „przeciętna” robi to na większą skalę.
„Przeciętny” ma Walentego, fornali i parobków, pani zaś rozporządza oddziałem dziewek, przy pomocy szafarki, bardzo zacnéj i proporcyonalnie do godności swojéj otyłéj niewiasty, wdowy po nieboszczyku Klapiszewskim.
Czém Walenty na folwarku, tém Klapiszewska w kuchni, w oborze, w ogrodach i chlewach. Walenty pesymista zrzędzi półgłosem; Klapiszewska wylewa swój pesymizm w tonach możliwie najwyższych, z gestykulacyą wymowną, gada od świtu do rana, cały dzień gada, a nawet w nocy śni o tém, że gada i przez sen komuś wymyśla...
Od świtu samego, pochwaliwszy Pana Boga, zaczyna ganić ludzi, i gani do późnéj nocy, z wyjątkiem tych chwil, w których się pożywia.
Sama o sobie mówi, że jest dla swéj pani prawą ręką, okiem, a w wielu wypadkach nawet głową, bo żeby nie jéj rozum, toby się młode indyczki nigdy nie wychowały, zwłaszcza przy teraźniejszéj służbie żeńskiéj, która, według zdania Klapiszewskiéj, więcéj myśli o tańcach, aniżeli o poważném traktowaniu kwestyj indyczych.
Klapiszewska szczyci się niemałém zaufaniem swéj pani i odbywa niekiedy podróże do miasta gubernialnego, w celach handlowych. W takich wypadkach Walenty szykuje jéj wóz drabiniasty w trzy konie, dobrze wysłany słomą, i zapowiada fornalowi, żeby sobie zatkał uszy wełną, jeżeli nie chce ogłuchnąć. Z wielką powagą zajeżdża pani Klapiszewska na rynek miejski — i z dumą spogląda z wysokości wozu, pełnego indyków, gęsi, prosiąt, masła, serów i tym podobnych prowizyj, stosownie do sezonu. Targuje się z przekupkami do upadłego, opowiada cuda o zaletach drobiu i wszystkich w ogóle produktów dóbr „przeciętnych,” o swéj pracy, przechodzącéj wszelkie ludzkie pojęcie. Pozbywszy się całego ładunku, powraca do domu z pieniędzmi i tryumfem, opartym na tém przeświadczeniu, że niktby równie dobrze towaru nie potrafił spieniężyć. Ona także podróżuje po jarmarkach, w celu sprzedaży nierogatego inwentarza, zna wszystkich rzeźników w okolicy i wie, który jarmark bywa dobry, a który nic niewart.
Gdy przyjdzie wiosna i początek lata, gdy z kurników wyjdą na świat Boży całe stada młodziutkich kurcząt, gęsiąt, kacząt, indycząt, wtenczas zaczyna się dla Klapiszewskiéj epoka zawziętéj wojny z Walentym. Chłop zawsze jest chłopem, i żeby go nawet miodem smarować, będzie taki sam jak był... Gniewa się i krzyczy gdy gąsięta w szkodę wejdą! Boże miłosierny! jakby taki niewinny drobiazg mógł jaką szkodę zrobić?! Ale tłomaczże mu! On powiada, że zboże pierwsze, i że jak jeszcze raz szkodę dostrzeże, będzie niewinnym stworzeniom poprostu głowy ukręcał. Nieraz panienki, a nawet sama pani wdaje się w tę sprawę, ale chłop chytry, tak się umie tłómaczyć, że pani przyznaje mu słuszność, a obrończyni niewinnych stworzeń każe ich lepiéj pilnować. Czy kto widział podobną niesprawiedliwość!? Klapiszewska usiłowała kilkakrotnie dziada na swoją stronę przeciągnąć, przekupić, i w tym celu częstowała go wódką, ale chłop zawsze chłopem, wódkę wypił, a o szkody znowuż awantury wyrabiał. Szafarka usłyszała nieraz wymówkę od pani, a sama z lichwiarskim procentem rozdzielała ją pomiędzy podwładne sobie Nimfy i Gracye, i robiło się ztąd piekło, o jakiem trudno miéć pojęcie.
Bo Klapiszewszka póki dobra to dobra; ale jak wpadnie w złość, wtedy drżyjcie narody! Nawymyśla, nietylko nimfom i gracyom, ale nawet kaczkom i indykom... a wszystko przez tego chłopa!... Biada mu jeżeli ją spotka, i to tylko całe jego szczęście, że w takim wypadku zatyka sobie uszy i ratuje się ucieczką.
Pomimo całéj energii Klapiszewskiéj, pani „przeciętna” ma jednak oko na wszystko, a osobiście całego gospodarstwa dogląda, bo z tego gospodarstwa są sukienki i mundurki, z niego opłacana była panna Cauchemare, z niego ponoszone różne drobne wydatki, niby nic nieznaczące, a jednak, wzięte razem, poważne.
Córki pomagają jéj w zajęciu, o tyle, o ile im czas wolny od fortepianu i francuzczyzny pozwala, i tak schodzi dzień za dniem, rok za rokiem, a im daléj, tém trudniéj, tém potrzeby większe.
Biedna kobieta czuje, że ją siły opuszczają, że powinnaby odpocząć, leczyć się, o zdrowiu pomyśléć.
Ale to kiedyś... kiedyś, niech-no wpierw dzieci podrosną, niech los sobie ustalą...
Jest to termin stanowczy, chociaż nieokreślony ściśle; wielu ludzi trzymać go się musi... „Niech-no się jakoś dzieci ustalą” — niech się ustalą, wtenczas „przeciętny” odpocznie — a „przeciętna” pomyśli o swojém własnem zdrowiu.
Tymczasem trzeba czekać. Zdarza się niekiedy, że wśród takiego oczekiwania nadejdzie czas wiekuistego odpocznienia na cmentarzu, w wygodnym grobie familijnym, albo téż poprostu, w piasczystym, suchym gruncie, pod płaczącą brzozą — aleć taki odpoczynek wszystkich nas czeka i kładzie kres wszelkim zabiegom i smutkom, nadziejom i utrapieniom.
Dopóki jednak owa ewentualność nie zaskoczy, człowiek, choćby „najprzeciętniejszy,” ma prawo spodziewać się nagrody za swoją pracę — i wytchnienia po trudach.
W tym sensie przemawia nawet Pinkus Ćwik, w swoich obszernych memoryałach o zagadnieniach życia ludzkiego. Zachęcając do ufności w przyszłość, do śmiałych przedsięwzięć, do wiary w siebie samego i swe siły, powiada z dobrotliwym uśmiechem:
— Gratyfikuj się mój kichaneczku — dostaniesz krzyż... na plecy!
Naturalnie jest to alegorya, niezmiernie delikatna, ale za to przerażająco głęboka. Kto się w nią dobrze wpatrzy, kto jéj sens odgadnie — ten wnet pozna jak hojnie los rozdaje krzyże... na plecy.
Ale odeszliśmy cokolwiek od przedmiotu.
„Przeciętni” ustanowili sobie, jako się rzekło, termin „gdy się dzieci ustalą” — i ten stał się dla nich siłą, laską podpierającą ich kroki; leży to albowiem w ludzkiéj naturze, że najgorszy interes z kresem, lepszy jest od dobrego bez kresu...
Tu znów muszę przytoczyć zdanie Pinkusa Ćwika.
— Wolę — mówi ten myśliciel — wolę iść po ostrych kamieniach, dajmy na to z Pacanowa do Kocka, aniżeli po najlepszym gościńcu niewiadomo dokąd. Dlaczego? Prosty interes. Po kamieniach wprawdzie iść ciężko, można sobie nogi pokaleczyć, bo na to są kamienie, ale gdy idę po nich przez cały dzień, to wieczorem wiadomo mi już, że jestem od Pacanowa o jeden dzień daléj, a od Kocka o jeden dzień bliżéj; że jutro będę znów jeden dzień bliżéj, a z czasem, chociaż zupełnie nogi zerwę, stanę nareszcie w Kocku. Gdybym zaś szedł po najlepszéj drodze, a nie wiedział dokąd idę, to niemiałbym żadnéj nadziei, ani żadnéj pociechy.
Że wszystkie obserwacye szanownego Pinkusa są trafne, o tém czytelnik niniejszych szkiców, już niejednokrotnie się przekonał; ta jednak ma w życiu praktyczném najszersze zastosowanie.
Kto z nas nie idzie po kamieniach ostrych? Każdy, padając raz po razu i kalecząc się, dąży do swego Kocka... i spodziewa się, że kiedyś nareszcie przyjdzie do niego...
To téż „przeciętny” wlecze się po téj drodze z Walentym, a „przeciętna” z Klapiszewską — i tak to idzie dzień za dniem, rok za rokiem, aby daléj, aby daléj, aby do celu.
Pani „przeciętna” w drobiazgowych swych kombinacyach, wysila głowę na to, aby jaknajwięcéj grosza ze swego drobnego gospodarstwa do domu zgromadzić, i najbardziéj wydatek tego grosza na dom ograniczyć. Nie jest to skąpstwo, lecz oszczędność, wynikająca ze szczeréj chęci dopomożenia mężowi; skąpstwa bowiem w całém znaczeniu tego wyrazu, takiego, jakie się praktykuje po miastach, w „przeciętnych dobrach” nie znają.
Tam zawsze znajdzie się zbywające nakrycie przy stole i kąt w domu dla gościa...
— Ostatecznie — powiada niejeden filister, któremu zdaje się, że wieś to Kalifornia — czego ci ludzie chcą..? Pole rodzi tyle zboża, że przejeść go nie sposób, w lesie co krok to drzewo, a czasem i dwa; na łąkach trawa w pas, w oborach bydło, w stajniach konie, w owczarni owiec setki, a w rzece i w jeziorach ryb mnogość!! Czego oni narzekają ci przeciętni? czego chcą jeszcze? Ziemia to najlepsza lokacya kapitału, rolnictwo najłatwiejsze zajęcie, a przy tém daje tyle przyjemności, jakich żaden inny zawód dać nie może...
„Przeciętny” słyszy nieraz takie głosy — i ramionami wzrusza...
Owa ziemia, która od tylu wieków żywi ludzi, sfatygowała się już mocno staruszka i coraz bardziéj grymasi. Dogadzać jéj trzeba, pielęgnować, obchodzić się z nią jak z jajkiem, a oglądać się nieustannie czy pan deszcz, albo pani susza, nie wtrącą pomiędzy ziemię a rolnika swoich trzech groszy.
Ale dajmy na to, że wszystko idzie jak po maśle; kapryśna staruszka uproszona, udobruchana, wypielęgnowana jak dziecko, przywdziewa na siebie ogromną perukę z złocistych łanów pszenicy i jęczmienia, gdzie niegdzie jeży się owsem, bieleje żytem, ozdabia grochem kwitnącym i wyką, białemi kwiatkami kartofli i błyszczącemi liśćmi buraków...
Tak przystrojona, piękna, obładowana skarbami, wygrzewa się na słońcu, kąpie się w rosie i w deszczach, nareszcie, syta już uciech letnich i wesołości, powiada do rolnika:
— Już mi się zaczyna chciéć spać i odpocząć; rozbierz mnie, kochany przyjacielu, a w nagrodę za to weź sobie moje wszystkie sukienki z traw i kłosów, biżuterye z olbrzymich buraków — soliterów, zabierz moje perły z kartofli, kolie z marchwi, warkocze z końskiego zębu... zabierz sobie to wszystko, prawowity mój sukcesorze i używaj smaku, jak kot w studni! Ja już sobie odpocznę; zostaw mi tylko krótkie futerko ze ścierniska, poprusz miejscami ziarnem oziminy... poskrob trochę pługiem, uczesz broną i — idź spokojnie do chałupy... Ja się niebawem schowam pod puszystą pierzynę ze śniegu, a ty, jak ci mówiłam, korzystaj z sukcesyi i jak wdzięczny siostrzeniec, płacz nad grobem bogatéj ciotki... z radości.
Staruszka miewa niekiedy także fanaberye i chociaż rzadko to się trafia, obdarza rolnika bogatą garderobą i biżuteryą. Ma się rozumiéć, że ten całą forsą rzuca się do zabierania szacownéj spuścizny; zaprzęga wszystkie woły i konie, porusza wszelkie ręce robocze, jakie znaleźć można w blizkości, stawia stogi, sterty, napełnia stodoły, wznosi długie kopce z buraków i kartofli, jedném słowem używa...
Ale szanowna staruszka zostawiła różne małe rachunki do załatwienia. Jako osoba należąca do towarzystwa, przekazuje sukcesorowi do zapłacenia dwie raty z karami od uchybionego terminu; pozapisywała różne procenta i legaty, zobowiązała do pamiętania o podatkach, o wesołym jegomości z gulką na nosie, o poczciwym wójcie i pisarzu jego, o sądzie i wszystkich członkach jego, o stróżach publicznego porządku cichości i spokoju.
Zastrzegła, żeby to wszystko opłacić rzetelnie, pod groźbą wydziedziczenia.
Zostawiła wspaniałą szatę utkaną z kłosów złotych, ale zastrzegła zarazem, żeby część téj szaty rozdzielić na ordynarye, część schować na zasiew, żeby kosztem jéj przezimować bydełko, koniki i owieczki...
Niewyczerpana w dobroci, wyraźnie zastrzegła przed udaniem się na zimowy spoczynek, żeby nie cierpiał głodu pachciarz Mordko z rodziną, żeby najedzeni byli: Szmul, Jojna, Icek, Wigdor i bracia jego; żeby uczony Pinkus Ćwik, o pustym żołądku nie puszczał się na fale filozoficznych dociekań, albowiem mógłby łatwo wpaść w błąd, i zamiast o przedmiotach abstrakcyjnych, marzyć wyłącznie o chlebie, kartoflach i tuczonéj gęsi, która jak wiadomo, nie jest ptakiem mądrości.
— Wziąłeś sukcesyę, luby mój siostrzeńcze, więc wypłać wszystkie legaty, spełnij wolę moją dokładnie, co do joty... Że ją spełnisz, to nie ulega, jak dla mnie, żadnéj wątpliwości; 1-o, bo znam twój szlachetny sposób myślenia i poczciwe serce, a 2-o że mądrość ludzka, chcąc utrwalić wśród mieszkańców Europy poczucie obowiązku i dzielenia się dochodami z bliźnimi, wymyśliła sekwestratorów, komorników, sądy i tym podobne instytucye, mające na celu zaprowadzanie i ugruntowanie porządku społecznego...
— Droga! najszanowniejsza cioteczko! ciotunieczko! piszczy „przeciętny” siostrzeniec — ja mam żonę, bardzo poczciwą kobiecinę; mam dwie córeczki jak kwiatki, mam trzech chłopców, w kolorach: klasycznym, realnym i cywilnym.
— Wiem, wiem, moja duszko... Pan Bóg ci błogosławi... Zabiegaj i pracuj; jeszcześ nie stary, możesz miéć i w przyszłości kilka pociech w rozmaitych kolorach.
— Nie o tém się mówi, droga ciociu — ale moja żonisko nie domaga.
— Wywieź ją na jakiś czas na południe, powiadam ci, że na suchy kaszel to zadziwiająco dobry środek!
— Dobrze cioteczko, ale mam téż dwie córki, śliczne dziewczęta.
— Wiem, wiem, przecież noszę je na własnych plecach; ładne dziewczynki ani słowa; aż miło wspomniéć, że się one na moim spracowanym grzbiecie urodziły, wyrosły, — to moje najpiękniejsze kwiatki; mój siostrzeńcze, jestem z nich dumna, wierzaj mi.
— Tak, droga ciociu, ale ja potrzebuję te kwiatki za mąż wydać.
— Nic słuszniejszego, mój drogi! Rzadko się wprawdzie odzywasz, ale niekiedy bywa w tém sens. Nie wydać za mąż takich panienek, to zbrodnia! to poprostu marnowanie darów Bożych!
— Ja ich téż nie myślę marnować, niech mnie Bóg broni od podobnéj intencyi, pragnąłbym je jaknajlepiéj urządzić.
— Więc urządź, któż ci broni?
— Ale ciotuniu dobrodziejko, dziś taki świat, że każdy kto się żeni, chce posagu.
— Bardzo mądrze, mój siostrzeńcze, bardzo mądrze. Ja stara już jestem, praktyczna, a za dawnych czasów mówiono: że „miłość o głodzie sprzykrzy się i wojewodzie.” Daj więc im posag i skończony interes.
— Ciociu szanowna, jabym dał ze szczerego serca, ale nie mam.
— Wielka rzecz! niemasz, to staraj się — zbieraj.
— Gotów bym nawet i to zrobić — ale ciocia dobrodziejka wie, że mam téż trzech chłopców, jeden w kolorze...
— Ach znam doskonale tych bąków i ich kolory! nieraz burzy się we mnie wszystko na widok psich figlów, jakie wyrabiają te łobuzy...
— Cioteczka ich nie lubi?
— Owszem, bardzo lubię — aczkolwiek jestem stara, ale szanuję prawa młodości i powiem ci otwarcie, że młody niewesoły, a stary nienabożny — nie warci są, żeby po moim grzbiecie stąpali...
— Ja tym bąkom potrzebuję dać wykształcenie — a to piekielnie drogo kosztuje w tych czasach.
— Najsłuszniéj powiadasz, drogi siostrzeńcze, dziwię się nawet zkąd posiadasz taką dziwną przenikliwość i wytrawny sąd o rzeczach. Co dziś wart jest człowiek bez wykształcenia, bez nauki? Świat teraz zmądrzał, minęły te czasy, kiedy do karyery młodzieńca wystarczał kurs szkoły powiatowéj i ładny wąsik...
— Niestety...
— Niestety, mój kochany, ale tak być powinno, tak trzeba, dziś wszystko zmądrzało. Może nie uwierzysz, ale ja ci powiem, że nieraz słyszę jak na moim grzbiecie kłócą się dwa ziarnka pszenicy i wymyślają sobie w stylu naukowym, tak naprzykład: „gdzie się pchasz głupie ziarno! ustąp mi, ja mam 22 proc. glutemu, a ty nie masz nawet 15!” Kształć i kształć, żebyś miał ostatnią krowę wyprowadzić z obory — to kształć...
— Ale zkąd brać na to wszystko, droga ciociu...
— Eh! nudzisz mnie z tém wieczném zapytaniem „zkąd brać...?” Za moich dawnych czasów, kiedy jeszcze panowie Tatarzy i Szwedzi oddawali mi wizyty — musiało wystarczyć na wszystko, a ty, — o głupich trzech chłopców robisz tyle awantur.
— Ależ cioteczko, na chłopcach nie koniec, mam córki.
— Tém lepiéj...
— Mam żonę!
— Tém gorzéj dla niéj, że wybrała sobie za dozgonnego towarzysza takiego ciemięgę jak ty, mój drogi siostrzeńcze...
— Ależ ciociu!
— Ech! daj już pokój. Moja rola skończona, zapisałam ci całą garderobę, zdarto zemnie wszystko aż do negliżu ze ścierni, więcéj nad to nie mam, nie dam i dać nie mogę, na waszych rachunkach się nie znam, służę wam wszystkim jednakowo. Dawniéj nie grymasiliście, było wam dobrze i wesoło — dziś piszczycie i lamentujecie, jak żydowskie płaczki na cmentarzu. Co do mnie, mam już tego dość — a jeżeli masz do mnie jaki interes, to zgłoś się na wiosnę — wtenczas pogadamy...
W ten sposób rządzi kochana ciotunia, gdy jest osobliwie hojna, gdy pełną garścią dary swoje rozsypuje — ale taka szerokość jéj natury należy do wyjątków.
Częściéj ciotunia skąpi, częściéj jeszcze, chociaż sama nie skąpi, pan deszcz i pani susza wdają się w sprawę i kładą swoje nieprzełamane veto... Wtenczas rób co chcesz, urwij sobie głowę, kręć się jak mucha w ukropie... pleć bicz z piasku, rób co ci się podoba...
„Przeciętni” jednak to robią...




IV.

Po piaszczystym gościńcu jedna za drugą wloką się dwie biedki żydowskie...
Piasek to osobliwy, czternastéj klasy piasek, jak twierdzi wesoły gość „przeciętnego;” koła w nim sapią, osie jęczą, a kopyta końskie toną aż za pęciny.
Na pierwszéj biedce jedzie pachciarz Mordko i jego szwagier Joel, na drugiéj wielki kupiec Symcha Glass i jego teść Pinkus Ćwik, pogrążony jak zwykle w dumaniach.
Z wielkiego pośpiechu wszyscy pasażerowie, prócz Pinkusa, zapadli w sen głęboki; głowy ich kiwały się naprzód i w tył, na prawo i lewo, koniska również pospuszczały łby, jakby pragnąc stwierdzić znaną maksymę, że w handlu (zbożowym zwłaszcza) wszystko na pośpiechu zależy...
Słońce już zapadło za las, do którego z pól nadciągały stada wron, donośnem krakaniem napełniając powietrze...
Z kościołka, co nad „przeciętne” chałupy wystrzelał smukłą wieżyczką, odzywał się dzwonek, z pól ludzie wracali, z pastwisk nadciągały gromady bydła ku wsi...
Kiedy pierwszy koń wciągnął biedkę na most, koła jéj stuknęły o bal tak silnie, aż się głowy obydwóch pasażerów spotkały w gwałtownym karambolu, Mordko przetarł oczy rękawem i krzyknąwszy „fur! fur!” zaczął z całéj siły okładać szkapę biczem, nagląc ją do pośpiechu.
Zadudniły kopyta po moście, a łoskot ten przebudził z uśpienia drugich pasażerów i obie biedki w wielkim pędzie zatoczyły się przed domostwo Mordki.
Wszyscy czteréj mężowie weszli do izdebki nizkiéj, w któréj stały dwa łóżka z pierzynami pokrytemi jaskrawym perkalem, czerwony szlaban, kulawy stolik i na żółto malowana szafka oszklona, zawierająca w części górnéj różne naukowe i nabożne księgi, w dolnéj zaś rozmaite przedmioty, będące główną podstawą tak zwanego „kredytu rzeczowego.”
Oprócz tych mebli znajdowały się w izbie i dzieżki od mleka, niezbyt dokładnie umyte i mnóstwo dzieci niekompletnie uczesanych i dość bezpretensyonalnie ubranych.
W kącie, przy wielkim kominie, uwijała się sama pani Mordkowa, w czerwonym flanelowym kaftanie (jako osoba delikatnego zdrowia), niezapiętym jednak z powodu gorąca. Na nogach miała pantofelki, nie tyle zgrabne ile przydeptane, a głowę jéj zdobiło pewnego rodzaju czupiradło, będące jednocześnie peruką, czepkiem i kapeluszem, a ozdobione suto wstęgami koloru żółtego, które przy opalonéj, trochę piegowatéj twarzy pani Mordkowéj, sprawiały imponujący efekt...
Bez rozczulających powitań, nie patrząc nawet na szanowną gospodynię domu, czteréj mężowie zasiedli przy stoliku, a zapaliwszy piękne porcelanowe fajki, napełnione tytuniem takim, co się zowie „wyborowy, cienko krajany” a podobny jest do grubych patyków, rozpoczęli ożywioną i bardzo zajmującą rozmowę.
Mordko wydobył z kieszeni kawałek kredy (gdyż ten szacowny minerał z zasady zawsze nosi przy sobie) i pośpiesznie nakreślił na czerwonym stole szereg cyfr, które ulegały różnym modyfikacyom, w miarę gorących przemówień Joela i Symchy Glasa. Obaj ci panowie wraz z Mordką, prezesem i głównym dyrektorem tego zgromadzenia, byli niezwykle gadatliwi, ruchliwi i ożywieni; jeden tylko Pinkus zachował uroczyste milczenie i zdawał się nie zważać na to, co się obok niego dzieje... Powoli puszczał z cybucha sinawy dymek i z wielkiém zajęciem przypatrywał się sufitowi, na którym roiły się miliony much.
Nie każdy jednak śpi kto chrapie, powiada przysłowie; Pinkus doskonale wiedział co się dzieje, a słuchając dysputy, zachowywał dla siebie ostatnie słowo.
Gdy stosowna chwila nadeszła uderzył ręką w stół i wyrzekł stanowcze:
— A sof!
Ale jak on to wyrzekł! z jaką powagą powiedział to słowo! Dwaj małoletni synowie Mordki, którzy z wielkiem zajęciem przysłuchiwali się dyspucie, machinalnie powtórzyli „a sof”!
— A sof! — rzekł z uśmiechem zadowolenia Symcha Glas, gdyż wyraz ten był niejako pieczęcią, którą uczony Pinkus do jego wniosku przyłożył.
— A sof! a sof! — zawołali jednogłośnie Joel i Mordka; a trzeba wiedziéć, że to jest wielkie słowo, waży ono tyle, co grecka omega, gdyż jest ostatnią literą alfabetu i oznacza koniec, zamknięcie, a jak w tym interesie, zakończenie dysputy...
Jak na skinienie czarodziejskiéj laski, harmider ucichł, Mordko zaś przygładził brodę, poprawił wełniany pas na sobie, żupan trochę z kurzu otrzepał i nasadziwszy aksamitną czapkę na tył głowy, z wielką powagą udał się do dworu.
Słońce zaszło już, ale pozostawiło jeszcze na niebie, jako miłe po sobie wspomnienie, odblaski złote, zapowiadające na jutro dzień pogodny.
Gdy wiatr ku nim drobną, białą chmurkę napędził, ta wnet nabierała barwy różowéj, to złotawéj znowuż, dopóki nie zniknęła ludziom z przed oczu... Nad lasem te odblaski jaśniały niby aureola świetlana i probowały się przebić przez ciemne gałęzie sosen, gdzie już mrok nocny nieznacznie wkradać się zaczynał...
Na plebanii pulka była skończona.
Wesoły gość, któremu poduchowny miodek dodał jeszcze humoru, proponował drugą, co jednak nie mogło przyjść do skutku, gdyż przyjechał chłop z wioski sąsiedniéj i księdza do umierającéj kobiety wzywał...
Wobec takiego wypadku, gość już nalegać nie śmiał, chociaż w duchu miał niejaką urazę do baby, że w takiéj a nie innéj chwili, żegnała się z tym światem...
— No, Bóg z nią — rzekł — niech wyzdrowieje, życzę jéj szczerze... tylko muszę powiedziéć, że wcale nie apropos umierać wtedy, kiedy mnie karta idzie jak na obstalunek... Jedź, księże dobrodzieju, jedź, a na drugi raz my powetujem ten interes. Trzy pułki zagramy! Dwie tak sobie, a jedna będzie się rachować jako „niedoimka” za dzisiejszy dzień.
Ksiądz pojechał, „przeciętny” z gościem swoim powrócili do dworu... Wnet podano herbatę, nie w pokoju jak zwykle, lecz na werendzie w ogrodzie.
Wieczór był cichy, pogodny, świece płonęły spokojnie w oszklonych lichtarzach, drobne muszki i komary unosiły się w powietrzu ku światłu, zapach kwiatów dolatywał z ogrodu.
Gość był w wyśmienitym humorze, mówił, że tu wszystko piękne, a życie nieco milsze, niż w Samarkandzie naprzykład.
— Ale trudniejsze o wiele — dodał z westchnieniem gospodarz.
— No, cóż robić? — zakonkludował sentencyonalnie gość — komu szydła golą, a komu brzytwy nie chcą...
Zostawiwszy wesołego jegomościa przy stole, „przeciętny” udał się do swojéj tak zwanéj kancelaryi, gdzie już oczekiwali na niego Mordko, Joel, Symcha Glas i zawsze poważny Pinkus...
Na stole, w płóciennym woreczku, leżała próbka jęczmienia, który Walenty przyniósł ze spichrza; obok — pół libry papieru, kałamarz i parę piór. Słowem wszystkie przyrządy służące do obdarcia człowieka ze skóry.
Żydzi ważyli próbkę na ręku, rozgryzali ziarnka, smakowali, krytykując, że jęczmień chudy, że na słód niezdatny, że w ogóle teraz jest mało poszukiwany.
— To ryzykowny interes — mówił krzywiąc się Symcha — co my z tém zrobimy? W Warszawie piwowarniki bardzo grymaśne są; oni by chcieli... dyabli ich wiedzą coby oni chcieli? Oni same nie wiedzą.
— To prawda — wtrącił Joel — tera im się całkiem we łbach przewróciło... Ja wielmożnego pana co powiem, że tego jęczmień, to może za wielgiem uproszeniem kupią młynarze, na krupy.
— A ja mówiłem wtedy, niech wielmożny pan sprzeda! wtedy buł czas! Na co wielmożny pan trzymał jego aż do téj pory? Już nowy będzie niedługo, kto chce teraz patrzéć na jęczmień?...
Mordka stronę „przeciętnego” trzymał, gdyż tak mu z roli pachciarza wypadało...
— Aj waj! — mówił, co wy gadacie! co wy za paskudne gadanie gadacie! Taki jęczmień! wy nie myślcie sobie co to jęczmień jest? To czyste złoto! to same perłów! Żebym ja tak zdrowie miał... jak tego jęczmień jest zdrów. Un przy mnie zasiany, przy mnie zbierany! Żeby on buł pszenica, to ja bym go na mace kupił. Un kropli deszczu nie widział!
Żydzi zaczęli między sobą szwargotać...
— Wielmożny pan — mówił daléj Mordka — wielmożny pan nie chciał moje słowo słuchać... ja mówiałem panu, że insze żydy, co ze zbożem handlują, mają paskudną naturę. U nich co godzina to nowina; u nich w głowie to jak w trybunale. Ja to już sto razy gadałem... Ny — wus zugt ir, reb Pinkus? Panie Pinkus! powiedz pan jedno słowo! na co to długo klektać...
Pinkus pogładził brodę i rzekł...
— Kończmy...
— Ny, kiedy Pinkus mówi kończmy, to kończmy tylko zróbmy zgodę! Niech będzie zrobiona zgoda?
— Owszem zgódźmy się.
Rozpoczął się targ zawzięty, żydzi szwargotali między sobą, kłócili się, chcieli odchodzić, znów wracali... nareszcie Pinkus znowuż uderzył ręką w stół i rzekł...
— A sof!
— A sof! a sof! — powtórzył Joel i Symcha; niech my dołożymy do tego interesu, niech będzie nasza strata!
Kontrakt spisano, żydzi wydobyli pieniądze z zatłuszczonych pugilaresów, tranzakcya przyszła do skutku.
Ile mianowicie „przeciętny” na tym jęczmieniu stracił, nie powiem; kto wie, może niniejsze szkice wpadną mu kiedy pod rękę, może je przeczyta w wolnéj chwili, w takim razie miałby do mnie pretensyę, że tajemnice jego majątkowe na jaw wywłóczę...
Niech więc to utonie w morzu niepamięci, bo jak słusznie powiada Pinkus, że dobrze jest pochwalić się powodzeniem, ale nie należy wiele mówić o stratach. Niech nasze wrogi liczą straty! — dodał w konkluzyi.
Z tejże saméj racyi przemilczę o tém, ile usłużny Mordko dostał za swoją fatygę faktornego w gotówce, a jego kobyłka w owsie... niech te cyfry także utoną w fali zapomnienia.
Już późno było, gdy przed ganek zatoczyła się żółta bryka wesołego jegomości... „Przeciętny” zatrzymywał go na noc, ale gość uznał za właściwe puścić się w drogę chłodkiem, gdyż miał nazajutrz jakieś ważne interesa załatwić i wyspać się w dzień, aby wieczorem, z jasnym umysłem i czystym sumieniem, udać się na preferansa do powiatowego doktora, który i w karty gra po wszelkiéj formie, i chorych do lepszego życia również po formie wyprawia.
Zasiadł więc wygodnie na swojéj żółtéj bryce, na safianowéj poduszce, cygaro zapalił i odjechał...
Jadąc, rozglądał się po polach, które księżyc oświetlał łagodnemi blaskami, rozglądał się i dumał...
— A takoż im nie rozkosz — rzekł spluwając...
We dworze „przeciętny” zamknął się w swoim pokoju. Usiadł przy biurku, rozłożył przed sobą pieniądze... wydobył jakieś notatki, myślał, myślał długo, nareszcie zaczął pieniądze na drobniejsze kupki układać...
— Pensya Walentego, parobków, fornali, całéj służby — mruczał pod wąsem — to tyle; podatki, no te już... wójt, składki różne, tyle; pani Katarzynie procencik!... temu kauzyperdzie na koszta, aj do licha! brakuje! a gdzie wpisy, stancya dla chłopców, umundurowanie, robocizna i inne różne nagłe wydatki. — Zdaje mu się, że źle liczy i zaczyna od końca...
— Różne nagłe wydatki... tyle a tyle... dobrze... Wpisy i stancya za kwartał... owszem, bardzo dobrze... Kauzyperda, dobrze... Pani Katarzyna... do licha nie wystarczy... a gdzież składki, wójt, pensya służby?
Liczy znów od początku i znów od końca, próbuje wybierać pozycye ze środka, duma czyby nie można któréj z nich wykreślić; ale gdzieżtam, żadna ruszyć się nie da, drobne cyferki są jako lwy szukające kogoby pożréć... rozdziawiają zgłodniałe paszczęki, ryczą, domagają się gwałtem...
Zegar uderza północ... w królestwie Klapiszewskiéj koguty pieją.
Do drzwi któś puka...
„Przeciętny” ocknął się z smutnych dumań, pośpiesza otworzyć.
Wchodzi pani „przeciętna” blada, ze śladami zmęczenia w oczach.
— Nie śpisz jeszcze? — pyta.
— Jak widzisz, liczę i liczę...
— I nie wypada ci jak zwykle?
— Niestety!...
— Sprzedałeś jęczmień?
— Tak, kochanie... musiałem, ale wiesz jak to u nas idzie... wszystko kropla w morze! Otchłań, otchłań bezdenna... przepaść... powiadam ci.
— Cóż zrobisz?
— Alboż ja wiem? Jarmark niedługo... może kasztanki sprzedam...
— I rata niedługo...
— Prawda, prawda i rata... i to pilne i to pilniejsze... trzeba będzie kilkadziesiąt par sprzedać...
— Na zielono?
— Sama widzisz, że mus...
Nastała chwila milczenia.
Zegar cykał miarowo „daj! daj! daj!” za piecem świerszcz piszczał, „daj, daj, daj,” a wiatr, który się zerwał chwilowo, zahuczał smutnie w kominie, jakby ten sam wykrzyknik płaczliwym głosem powtarzał!..
„Przeciętny” machinalnie znowuż zaczął liczyć zabrudzone pieniądze; ona zaś oparła się o biurko i patrzyła na papier, na którym długi szereg cyfr był nakreślony...
Ten papier zamykał jéj usta.
Przyszła do męża z zamiarem... Wiedząc, że sprzedał zboże, chciała skorzystać z téj sposobności i poprosić go o fundusz, na jakieś dawno już projektowane sukienki dla córek... Zobaczywszy fatalny regestr zamilkła i postanowiła poczekać, wstrzymać się z tym wydatkiem do przyjaźniejszéj pory. Wreszcie może z własnego gospodarstwa co jéj wpadnie...
— Idź już spać — rzekła do męża — tak późno...
„Przeciętny” obejrzał się, westchnął głęboko i ująwszy żonę za rękę, zapytał...
— Powiedz duszko, kiedy się to wszystko skończy? Kiedy odetchniemy? kiedy nareszcie przestaniemy ciągle grać w zielone?
Księżyc unosił się nad ziemią, chrościele odzywały na łąkach, nad moczarami wlokła się biała mgła.
Na jednéj biedce jechało trzech żydów. Na honorowém miejscu siedział Pinkus, obok niego przyczepił się Symcha, a szwagier Mordki — Joel, najszczuplejszy, najchudszy, a pod względem bogactw i uczoności najmniéj wśród tych pasażerów wybitny, zajął najniewygodniejszą pozycyę na przodzie ciasnéj biedki, i pół klęcząc, pół siedząc, poganiał wychudzoną szkapę...
Symcha i Joel rozmawiali o dokonanéj tranzakcyi, obliczali prawdopodobne zyski i śmieli się na całe gardło z radości, że udało im się zrobić doskonały interes.
— Wiecie, co reb Symcha — rzekł Joel — mnie się zdaje, że ten szlachcic zrobił wielkie głupstwo, spuszczając nam ziarno za tę cenę.
— Wielka rzecz, oni wszyscy tak robią!
— A dlaczego oni nie robią inaczéj?
— Dlatego, że mają ciężkie głowy do rachunku — rzekł Symcha...
Pinkus fajkę z ust wyjął...
— To nieprawda — rzekł — oni tak muszą robić, bo oni bardzo biedne i bardzo przyciśnięte są...








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku;prawdopodobnie tu winien się znaleźć cudzysłów zamykający.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.