Powieść o księciu Ahmedzie al Kamel albo o pielgrzymie miłości

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Washington Irving
Tytuł Powieść o księciu Ahmedzie al Kamel albo o pielgrzymie miłości
Pochodzenie Ruch Literacki, 1877, nr 4-6
Redaktor Władysław Gubrynowicz
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1877
Druk Drukarnia K. Pillera
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Ernest Buława
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z SZKICÓW ALHAMBRY
Washingtona Irwinga.
Powieść o księciu Ahmedzie al Kamel albo o pielgrzymie miłości.[1]
Przekład Ernesta Buławy.

Król Maurów w Grenadzie miał jedynaka syna, zwanego Ahmed, któremu jego dworzanie przydali przydomek al Kamel, tj. Doskonały, dla licznych przymiotów, jakie od dzieciństwa w nim spostrzegano. Astrologowie potwierdzali ich wieszczby, przepowiadając wszystko co można wnieść o doskonałym monarsze. Jedna tylko chmura przyćmić miała los jego, a i ta była różowego koloru. Wieszczyli, że będzie nazbyt kochliwego serca i ztąd wplącze się w rozliczne przygody i narazi na niebezpieczeństwa. Jeżeli jednak oprze się ponętom serdecznym aż do pełnoletności, odwróci się cała groza losu i późniejsze życie jego będzie pasmem nieustającej pomyślności.
Przestraszony ojciec, za popędem mądrej głowy kazał go wychowywać w zupełnej samotni, kędyby ani ujrzał niewieściego oblicza, ani nawet tego słowa „miłość“ nie zasłyszał. W tym celu wzniósł wspaniały zamek na wzgórku przypierającym do Alhambry, wśród ogrodów rajskich, ale wysokimi otoczony murami. Ten sam to pałac, który dziś pod nazwą Generalifu tak słynie.
W nim zamknięty młody królewicz powierzony był straży i nauce Eben Boabda, jednego z najsuchszych mędrców, który całe życie przesiedział w Egipcie, zajęty mądrością hieroglifów, i który więcej wdzięku w jednej mumji, niż w najpowabniejszych pięknościach znajdował.
Mędrcowi nakazano wszystkie kurki z naczynia jego wszechmądrości odkręcać i wlewać w głowę młodzieńca, prócz jednej wiedzy miłości. Co to jest miłość, miało mu pozostać wiekuistą tajemnicą. Gdyby o niej cokolwiek królewicz wyszperał, nawet domniemywać się zaczął, mądra głowa Eben Boabda śmiercią była zagrożona. Ten zaś rzekł, że o serce królewicza tak jest spokojny jak o osadę własnej głowy na karku, i z zawiędłym uśmiechem odrzekł królewskiej mości:
— Azaż ja, co nauczam wszelakiej mądrości, wyglądam jak mistrz uczuć płochych i skrzydlatych?
Pod strażą czujnego filozofa wzrastał królewicz w samotni pałacu i ogrodów. Do usługi miał czarnych niewolników.
Z nie małym żalem Eben Boabda mądrość egipska nie kiełkowała jakoś w bujnej głowie królewicza, nie mniej sucha filozofja nie sprawiała na nim wrażenia. Wielkiej uległości książęcego charakteru towarzyszyło wymowne ziewanie, nad którem jednak panować usiłował i jako młodzian dwudziestoletni począł już słynąć za istny cud mądrości we wszelkich przedmiotach, prócz w jednym — serca dotyczącym.
W tymże czasie jednak zmieniła się jego natura. Samotnie począł błądzić po ogrodach i godziny zadumy spędzać na marmurowych krawędziach szumiących studni, w których płaczące wierzby kąpały długie warkocze.
Z nauk które posiadał, najlepiej rozwinął muzykę, a skłonność zdrożna do poezji widocznie górę brać zaczynała.
Eben Boabden struchlał i usiłował algebrą zniweczyć te bezecne mrzonki, królewicz jednak tym razem dobitny wstręt przeciw temu okazał.
— Daj mi jaką naukę — rzekł, któraby mi więcej do serca przemówiła.
— Biada! — pomyślał wyschły mędrzec — ma się pod koniec filozofji! Królewicz odkrył że ma serce.
Tysiącem oczu strzedz począł książęcia i przekonał się, że uczucie się w nim budzi a tylko łaknie jakiego przedmiotu.
Królewicz błądził jak szalony w ogrodach Generalifu w zamęcie uczuć, z których nie umiał sobie zdać sprawy. Czasami śnił rzeczy dziwne, to chwytał swoją lutnię i z niej dobywał urocze tony, czasami i ta mu nie wystarczała i pieśń kończył łzami.
Uczucie to wzmagając się gwałtownie, poczęło się zwracać z razu do niektórych ulubionych kwiatów, potem do drzew piękniejszych, w których korę wpisywał swe imię, gałęzie obwieszał kwiatami i na cześć ich śpiewał.
Mądry Eben Boabden truchlał ze strachu, widząc go na tej pochyłości, z której jedno nic mogło go strącić w przepaście jego mądrości niedostępne. Mądra jego głowa poradziła mu zamknąć księcia w jednej z baszt Generalifu, pełnej wspaniałych przybytków, pysznych widoków, lecz ogołoconej z tych wdzięków natury, za którymi przebudzone serce młodzieńca tak tęskniło.
Nieszczęśliwy Boabden nie mogąc dać rady algebrą, wpadł na pomysł nauczenia książęcia nowej jednej sztuki, którą posiadał w skarbcu swej wiedzy. Postanowił nieszczęsny nauczyć go języka ptaków, tak, by rozumiał o czem mówią między sobą i sam z nimi mógł rozmawiać. Oczy młodziana zaiskrzyły się na samą wzmiankę o tej nauce, do której tak się był zapalił, że niebawem wyprzedził w niej swego mistrza.
Wieża Generalifu przestała być głuchą samotnią, Ahmed miał nowych towarzyszy, z którymi mógł obcować.
Pierwszym jego znajomym stał się jastrząb, który się gnieździł w cynowym załomie u dachu baszty, zkąd w zdłuż i w szersz robił za zdobyczą rozległe wycieczki.
Nie wiele jednak miał z nim młodzian do czynienia. Był to podły korsarz niebieski, samochwał i pyszałek, umiejący tylko z pychą opowiadać o swych złodziejstwach, które zwał bohaterskimi czynami.
Następnie zawiązał znajomość z sową, potężnie na mędrca wyglądającą. Ta jednak nie była mu miłą, bo przypominała jego nauczyciela. Piramidalnie zarozumiała, z olbrzymim łbem, łypiąca sztywnemi ślepiami, cały dzień ukryta na medytacjach w starej dziurze wieży, a w nocy wylatująca na zwiady. Popisując się erudycją, mówiła o astrologji, prelegowała o księżycu i nieco o naukach ścisłych rozwlekle, wreszcie znalazł królewicz, że z całą metafizyką jeszcze nudniejsza od Eben Boabdena.
Przyszła kolej na nietoperza, który cały dzień na własnych nogach wisiał u okna baszty, a wylatywał o zmroku. Ten o wszystkiem dwuznacznie rozprawiał, konstatował dualizm wszechrzeczy i genjalnie kpił z siebie i z wszystkiego czego nie rozumiał.
Znalazła się i jaskółka, którą młody Ahmed z razu się zainteresował. Miała nie złe gadanie, ale była wszędybylska, wietrzna, niestała i nigdy niewytrwała w niczem. Pokazało się w końcu, że o wszystkiem umiała rezonować, krytykować wszystkich i wszystko, a tylko po powierzchni przedmiotów szybowała, gruntownie nie rozumiejąc niczego.
Wieża była za wysoką, by się Ahmed mógł zapoznać z innymi ptakami. Wkrótce znudził się nowymi towarzyszami, którzy w cząstce jego głowie, w niczem zaś jego sercu dogodzić nie umieli, i zapadł znowu w cichą samotność.
Minęła zima, z powrotem wiosny obudziły się wszystkie kwiaty i drzewa, ozwały się rozliczne głosy i balsamiczne wonie napełniły powietrze słodkiem tchnieniem, a każdy ptak rozkochany śpiewając, był budowniczym swego gniazda. Ogólny śpiew rozbrzmiewał w cieniach Generalifu i dochodził do wieży samotnego książęcia. Ze wszystkich stron słyszał tylko to jedno tajemnicze słowo: miłość! miłość! miłość! we wszystkich tonach i odcieniach sobie wtórujące.
— Co to może być ta miłość? — dumał młody więzień — o której wszystko śpiewa a o której ja jeden nic nie wiem!
I zapytał o to swego socjusza jastrzębia, by go pouczył w tej mierze. Wyniosły ptak odrzekł ze wzgardą:
— Udaj się do zwykłych ptaków ziemskich w tej mierze, które nam książętom ptaszego rodu za zdobycz są przekazane. Mojem rzemiosłem wojna, mojem upodobaniem walka! Jako wojownik nie wiem nic o rzeczy tak znikomej jak miłość.
Ze wstrętem odwrócił się Ahmed ku spelunce, w której siedziała sowa. Ona — pomyślał — jest ptakiem spokojnego obyczaju, ten mnie w tej mierze oświeci. I spytał sowę, czemby być mogła ta miłość, o której tam na dole tak cudnie pieją wszystcy ptaszkowie?
Sowa z miną obrażonej godności rzekła:
— Moje noce poświęcone są studjom i badaniom, a dnie rozmyślaniom w mej celi o wszystkiem czego się nauczyłam. Co do ptaków, o których mówisz, nie zważaj na nich; gardzę nimi i ich śpiewem. Allahowi bądź chwała, śpiewać nie umiem, jestem filozofem i nic nie wiem o tej sprawie, co się miłością nazywa.
Biedny Ahmed udał się do okiennicy, u której zawisł nietoperz, i o to samo zapytał. Ten skrzywił nosem i rzekł:
— Dla czego przerywasz mi mój sen poranny takiem marnem pytaniem? Zwykłem latać tylko o zmroku, gdy śpią powszednie ptaki, i nie troszczę się o ich przygody poziome. Nie jestem ci ani ptakiem, ni ssawcem, dzięki Bogu. Poznałem we wszystkich samą gawiedź, słowem jestem mizantropem i nie wiem, co jest miłość.
Ostatnią nadzieją księcia pozostała jaskółka oblatująca jego wieżycę. Ta jak zwykle gdzieś się spieszyła i ledwie czas miała odpowiedzieć.
— Słowo ci daję — odrzekła — mam tyle spraw publicznych na pieczy, że nie mogę nad tem pomyśleć. Tyle mam na dziś wizyt i interesów, że niepodobna badać takie drobnostki, słowem jestem kosmopolitą i nie mogę wiedzieć jakie jest znaczenie miłości.
To mówiąc strzeliła w błękit i jednym rzutem znikła mu z oczu.
Książę stanął zmięszany i smutny, ale zawód ten nie osłabił jego wytrwałości. Mistrz jego wstąpił do wieży.
— Mistrzu — rzekł doń ogniście — o wszystkiem mnie pouczyłeś, ale jest pewien przedmiot, o którym zostawiłeś mnie w zupełnej niewiadomości. Powiedz mi, co to jest miłość?
Mądry Boabden stanął jakby rażony piorunem. Drżał i dygotał, a głowa jego zdała się do karku nienależeć. Tu królewicz ująwszy rękę jego, powiódł do okna wieży.
— Patrz i słuchaj! — mówił. — Mędrzec jął słuchać. Słowik pod wieżą tam na dole kołysząc się w krzaczystej zieleni, śpiewał swej ulubionej róży, z każdej kwitnącej gałęzi, z każdego chodnika oblepionego kwiatem pomarańczowym, brzmiało tylko: miłość! miłość! miłość! a echo powtarzało je bez końca, cała natura brzmiała tylko tem boskiem słowem, jak jedna lutnia.
— Allah Akbar! Bóg wielki! — zawołał mędrzec, który od swego żaka po raz pierwszy nauczył się słuchać głosów natury, rozlanych w wszechświecie. Któż w sercu człowieka zasłonić zdoła to uczucie, kiedy powietrzne ptaki składają się na jego wysłowienie? O panie! — rzekł do księcia — zamknij twe ucho i serce, zatul słuch ducha twego na ten głos niebezpieczny; uczucie to właśnie jest powodem połowy klęsk tej ziemi. Ono waśni sieje, niezgody między braćmi, przyjaciół do nienawiści, ba! plemiona całe do wojny zapala!.. Ono niweczy najrańszy kwiat młodości i starość zatruwa... Oby! oby! — rzekł z pobożną zgrozą — Allah zachował cię od rozwiązania tej zagadki!
Tu uznał za stosowne mądry mistrz oddalić się spiesznie i księcia zostawić w najwyższej ciekawości, której świerzbiączkę do najwyższego stopnia rozognił. Nie musi to być tak złe ani szkodliwe — dumał badawczy młodzieniec — kiedy wszystkie ptaki o tem pieją i tęsknią i w sztuki się rozdzierają, zamiast spokojnie siedzieć w swoich krzakach.
Pewnego poranku leżał jeszcze młody Achmed z pierwszego snu tylko co zbudzony, marząc o tajemniczych dla siebie uczuciach; oknem wpół rozwartem słychać było szum rzeki i fontan z oddali, z mgłami poranku przypływały wonie kwiatów pomarańczowych i mirtów z pod wieży. Słabo dał się dosłyszeć cichy głos słowika.
Kiedy tak oknem patrzył w rozległe doliny, raptem zaszumiało w powietrzu, śnieżny gołąb ścigany przez jastrzębia wpadł oknem pół martwy upadł na podłogę, kiedy jastrząb zwrócił się i ku Sierrom[2] napowrót lot swój skierował.
Królewicz podjął zadyszane ptaszę, ugłaskał i ucałował, a ukoiwszy, osadził w złotej klatce i zaopatrzył w wykwintne jadło i zdrojową wodę. Ale ptak niczego się nie tknął, jeno wzdychał ciężko, a na pytanie królewicza odrzekł:
— Czyż mogę nie być smutnym w tej klatce, oddzielony od mojej pary... i to teraz! w dobie wiosennej, kiedy wszystko grucha miłośnie?
— Miłość! — wyrzekł smutnie królewicz — powiedzże mi raz mój gołąbku, co to słowo znaczy?..
— O! łatwo ci to powiem, dobry chłopcze — odrzekł gołąb. — Jest to męka jednego, rozkosz dwojga, kłótnia i nienawiść trojga. Jest to czar, który jednoczy dwoje istot, ich obecność szczęściem, ich rozłączenie nieszczęściem przepełniając... Czyż nie ma istoty, ku której czułbyś się porwanym temi więzami?
— Kocham mego starego Boabdena — odrzekł zamyślony Achmed — ale on czasem taki nudny, że czuję się szczęśliwszym gdy go nie ma.
— To obojętność — odrzekł gołąb — ja mówię o miłości, tej wielkiej tajemnicy i zasadzie życia, o tym upajającym nektarze młodości, o tym starości kordjale! Wyjrzyj na twoje pola, o książę, i patrz, jaką miłością wzbiera cała natura... w tej dobie wiosennej. Każdy twór ma swą towarzyszkę, najmniejsze ptaszę nie jest samotne — chrząszcz nawet, w odmęcie złotej kurzawy, ubiega się o swoją lubą, motyl ją ściga w błękitach w około twojej wieży... Mój ty królewiczu! tyż mogłeś tyle dni królewskich przeżyć, nie zaznawszy najpiękniejszego z uczuć na ziemi? Jakże biednym, o ile biedniejszym jesteś od pasterzy twoich dolin!... Czyż nie ma istoty, któraby pierś twoją tem uczuciem wypełniła?
— Aaa!! teraz rozumiem — rzekł Achmed jakby przychodząc do siebie. Nieraz ta burza uczuć miotała tęsknotami mego serca jak łodzią, która jednak błąkała się marnie i bez celu po tych wodach... Jakimże cudem przedmiotu tęsknot moich mam szukać w tej samotni?..
Jeszcze raz roztrząsnął gołąb kwestje tego uczucia, a lekcja o miłości była dla Achmeda skończoną.
Zaczął od tej uwagi: Jeżeli miłość jest takiem szczęściem, a tęsknota za nią taką męczarnią, po cóż mam więzić któregokolwiek z jej wyznawców?
Otworzył klatkę i pożegnawszy gołębia, osadził w otwartem oknie. Leć i bądź szczęśliwy, po co masz podzielać godziny tęsknoty mojej w tej nudnej wieży?
Ach! z jakąż szybkością rozwarł gołąbek trzmielące skrzydła i furnął w zielone łęgi nad szumiącym Darro! Królewicz śledził go wzrokiem dopóki nie zniknął, potem łzy pociekły po jego twarzy; przysłuchiwał się pieniom ptasim, wzbierającym na rytm miłości... teraz zrozumiał te tony! Gromkie wyrzuty ucznia spadły teraz na Boabdena, który widząc co się święci, odkrył mu wieszczbę astrologów i rzekł:
— Jeźli ojcu piśniesz słówko, głową odpowiedzieć muszę.
Potulny wychowanek zapewnił go o swej dyskrecji, sam jednak wystawionym był na dalsze próby.
Kiedy nazajutrz siedział w otwartem oknie, gołąb krążący śmiało spuścił się na jego ramię.
— Gdzie bywałeś szczęśliwy zbiegu? — pytał go jeniec.
— W dalekim kraju, zkąd w nagrodę twej dobroci przynoszę ci różne wieści. Ujrzałem cudowny ogród otoczony rzeką, pełen kwiatów i złotych winnic; zamek stał w jego pośrodku. Spuściłem się w dolinę, w której ujrzałem młodą księżniczkę w kwiecie swej wiosny, otoczona była orszakiem młodych służebnic, które wieńczyły ją girlandami kwiatów, ale żaden z nich do niej się nie umył... Jednak kwitła samotnie, a ogród otoczony był długim, wysokim murem, którego żaden z śmiertelnych nie mógł przekroczyć. Kiedym to boskie stworzenie tak piękne, hoże, senne i czyste ujrzał, pomyślałem: To jest istota godna natchnąć uczuciami serce pana mego.
Opowiadanie gołębia iskrą padło w ogniste serce Achmeda. Zapłonął bezbrzeżną tęsknotą przeczuć niewypowiedzianych ku tej, której nie znał, a której obraz tak głęboko malował się w jego duszy. Napisał list pełniejszy pieśni niż głos wszystkich ptaków, pełniejszy woni niż wszystkie kwiaty, i blasków nad tęcze bogatszych, i cieni łagodniejszych od księżyca, a mówiących o jego samotni i niedoli. Prozę swoją przeplótł cudnemi strofami, bo miłość i poezja współzawodniczyły w tem bogato uposażonem sercu. Podpisał list: „do nieznajomej kochanki, od uwięzionego książęcia Achmeda“, napełnił wonią moszusu i róży i powierzył ptakowi.
— Leć, drogi posłańcze, nad wzgórki i błonia, nad rzeki i lasy, i nie spocznij aż przy sercu serca mego.
Gołąb uleciał swobodnie, wzniósł się w eter niebieski, malał, szarzał, małą plamką płynął w oddali, aż zniknął u podgórza Sierrów, nad którem trzęsąc się z niebios, sypało złote światło słoneczne.
Długo czekał na jego powrót i już wątpić poczynał w tożsamość zjawiska, gdy pewnego wieczora o zachodzie słońca nadleciał wierny posłaniec i — padł u nóg jego bez życia... Był zraniony strzałą jakiegoś myśliwego, lecz wytężył wszystkie siły, by wypełnić swe posłannictwo. Zasmucony Achmed ujrzał do koła jego szyi obleczony sznurek pereł i mały emaljowany portrecik dziewicy, który ziścił wszystkie jego marzenia, ale kto ona? gdzie ona? pytać było nadaremnie! Tajemnica umarła z gołębiem.
Godzinami siedział łzawy Achmed, wpatrzony w portrecik, który do ust i piersi przyciskał. Wkrótce powziął myśl ucieczki — dokąd, sam nie wiedział, ale czuł, że spotkać ją musi, i wiedział, że spotka, bo chciał ją spotkać. Nocą tylko mógł to uskutecznić, przyszła mu na myśl dawna znajoma — sowa. Jego zwierzeniu odrzekła pompatycznie:
— Trzeba ci wiedzieć, zacny książę, że my sowy jesteśmy bardzo dawnego i arystokratycznego rodu, który jakkolwiek nieco podupadł, posiadamy jednak mnóstwo ruin w całej Hiszpanji. W każdej z nich mam kumę, swata, ciotunię lub kuzynka po kądzieli; rozległe są moje stosunki, wpływy i rozliczne koligacje. Wszystkie tajemnice pokątne są mi jasno znane, choć światła nie znoszę.
Niecierpliwy królewicz znudzony tym rodowodem szybko o radę zapytał.
— Cóż to? czy sądzisz — odrzekła sowa — że ja, której czas poświęcony filozofji i badaniom spekulatywnym przy księżycu, mam czas na takie marnostki, jak twoje serdeczne sprawy?
— Uspokój się szanowna sowo — przekonywał Achmed — jeżeli będziesz mi prawdziwie pomocną, otrzymasz, czego tylko moje królestwo dostarczyć może.
— To wszystko posiadam — odrzekła wzgardliwie — kilka myszy hojnie stół mój zaopatruje i zupełnie mi wystarcza, a ta dziura, w której raczę mieszkać, dość obszerna i wygodna, bym w niej odbywała moje studja; czegoż więcej filozofowi potrzeba?
— Pamiętaj niebaczna! — odrzekł Achmed — kiedy ty tutaj oczyma przewracasz, moje plany mogą być zniweczone. Przyjdzie czas, gdzie potężnym będę! wtedy możesz znaczną jaką otrzymać posadę, możesz zostać kanclerzem lub pierwszym ministrem.
Na takie dictum, gardząca marnościami sowa dała się użyć i poczęła służyć.
Plany kochanka prędko się spełniać zwykły. Tej samej nocy spuścił się po sukniach z swej baszty, uszedł, wiedziony przez sowę i przed świtem dnia był w dzikich górach. Nastąpiła narada.
— Radzę do Sewilli — rzekła sowa. — Przed laty byłam z wizytą u sędziwego wujaszka, ptaka wielkiego miru i znaczenia, który osiadł w wyłomie starego Alkazaru. W narożnej wieży siedział tam przy lampie stary astrolog, obłożony stosami ksiąg, a na jego ramieniu kruk famulus peritus, którego z Egiptu z sobą przywiódł. Temu krukowi winnam część mojej wiedzy; astrolog już nie żyje, ale kruk dotąd wiekuje w starej wieży, bo wszyscy w jego wielmożnym rodzie żyją arcydługo. Radzę ci wejść z nim w stosunki, jest on wróżbitą, ma wielkie skarby zacnie zdobyte i jest czarnoksiężnikiem egipskiej tradycji.
Poszedł za jej radą Achmed; po drodze musiał czynić poszukiwania archeologiczne dla miłości sowy, która wszędzie go swą erudycją niemiłosiernie nudziła.
Dosięgli Sewilli; sowa nienawidząca ruchu miast, osiadła w starym dębie. Achmed wszedł w miasto i niebawem napotkał starą basztę, która nad miastem króluje jak wyniosła palma nad krzewami pustyni; była to słynna, po dziś dzień wielbiona Giralda. Achmed wszedł po ślimaczych schodkach na jej wyżynę i spotkał kruka kabalistycznego, starego, tajemniczego, ptaka siwego, o rozczochranem pierzu i skórą nad okiem obwisłą, która mu nadawała wyraz potworny. Siedząc na jednej nodze, przekrzywiał okropnie głowę i jednem pozostałem mu okiem wpatrywał się w geometryczną figurę na głazach nakreśloną. Królewicz zbliżył się z nieśmiałością, którą wzbudzała powierzchowność mędrca.
— Wybacz mi sędziwy mądrością nocy mądry kruku — rzekł — jeźli na chwilę przerwę te świat zdumiewające studja. Oto widzisz przed sobą posłannika miłości, który nie wie, jak się dostać do tęsknot swoich przedmiotu.
— Inaczej mówiąc — mruknął kruk — chcesz wypróbować moją sztukę wróżbiarstwa. Pokaż mi rękę twoją, bym na niej linje szczęścia odcyfrował.
— Nie przybywam — odrzekł królewicz — by losy moje badać, lecz zapytać, kędy znaleźć mogę przedmiot pielgrzymki mojej.
— Czyż w czarującej Andaluzji — odrzekł kruk, z pod oka patrząc — możesz być o to w kłopocie? I to w Sewilli, gdzie pod każdą palmą czarnookie dziewoje ambrę tańcują?
Książę się zarumienił, słysząc, że takim stylem przemawia staruszek, jednym pazurem już w grobie będący.
— Nie obchodzą mnie dziewoje tańczące pod pomarańczami Guadalkwiwiru. Szukam idealnej piękności według tego oto portretu i błagam cię potężny kruku, jeźli to leży w skarbie twej wiedzy, pokaż mi drogę do niej.
Białego kruka uderzyła powaga młodzieńca.
— Co ja mogę wiedzieć — mówił — o młodości i pięknie! Poszukiwania moje są archeologiczne. Posłańcem losu ja jestem i kraczę hasło śmierci z szczytów komina, a skrzydłem uderzam w okno konającego, kracząc: już czas!... Szukaj więc gdzie indziej twojej drogi.
— Gdzież indziej mi jej szukać, jak tu u wrót wszelakiej wiedzy? Jestem królewskim synem, od gwiazd posłanym w tajemniczej misji, od której losy narodów zależeć mogą.
Na te słowa krucio ton zmienił i wysłuchawszy jego historji, rzekł poważnie:
— Co do księżniczki, nie mogę ci dać wiadomości, bo latam tylko w ogrodach i chłodnikach pań zamężnych; ale idź do Kordowy i odszukaj wielką palmę Abderrachmana w dziedzińcu wielkiej moszei. W jej cieniu zasiada słynny podróżnik, który zna wszystkie ludy i kraje, a jest ulubieńcem królowych i królewnych. On ci da objaśnienie w tej mierze.
— Dzięki szanowny mędrcze, którego mądrością tak się zbudowałem — pożegnał go królewicz.
— Bądź zdrów pielgrzymie miłości — rzekł kruk tonem filozoficznym.
Wśród wiszących ogrodów i cytrynowych gajów, opasanych srebrną wstęgą Guadalkwiwiru, zbliżał się Achmed do Kordowy. Przed nim leciała wieszcza sowa, i tak przybyli aż do owej palmy, która w dziedzińcu moszei piętrzyła się nad drzewami mirtów i cyprysów. Pod nią mnóstwo ludzi słuchało koszałek opałek świegotliwej papugi o wielkim czubie, która rada swemu zielonemu spencerowi, plotła nieskończone improwizacje, pełna zadowolnienia z siebie samej. Ta papuga, powiedziano mu, z Persji ród swój wywodzi, miała sławnego antenata i posiada słynny dar opowiadania.
Ledwie docisnął się do niej, i kiedy się jej zwierzył, odrzekła:
— Wybacz mej wesołości, ale zawsze śmiać się muszę, gdy się słowo miłość o uszy moje odbije.
Królewicz zniecierpliwiony niewczesną wesołością, rzekł jej:
— Czyż miłość nie jest wszechuczuciem natury, tajemnicą tajemnic życia i łącznią całej ludzkości?
— Larifari! larifari! — zachichotała papuga — zkądżeś się tych sentymentalnych frazesów nauczył? Wierzaj mi, że to wyszło z mody i o tem w kole znakomitych ludzi nigdy nie usłyszysz.
Książę wspomniał przeciwne słowa swego gołębia i westchnął.
— Jednak — pomyślał — ta papuga żyła na wielkim dworze, ma stosunki, trzeba więc z tego korzystać. I zapytał jej, czy nie znała osoby, którą przedstawiał jego medaljon?
Papuga wziąwszy miniaturę w szpony, przypatrzyła się jej z ciekawością, łypiąc to jednem to drugiem okiem.
— Na honor — rzekła — śliczna twarz, ale w podróżach widzi się tyle piękności!... Jest to księżniczka Aldegonda, jakżebym ją mogła zapomnieć?
— A gdzież ją spotkać mogę? — wybuchnął królewicz.
— Zwolna, zwolna! — rzekła papuga — łatwiej ją spotkać, niż otrzymać!... Jest ona jedynaczką chrześcijańskiego króla, który panuje w Toledo, i zamknął ją pod strażą aż do siedmnastego roku życia z powodu przepowiedni astrologów. Żaden z śmiertelnych przed tym czasem ją nie ujrzy. Byłam jej prezentowaną i daję ci słowo doświadczonej papugi, że mówiłam z rozumniejszemi księżniczkami.
Królewicz odkrył jej swój charakter, a papuga pomoc przyrzekła.
Zapoznawszy bliżej sowę z papugą, przy czem wiele było korowodów, kto się ma pierwej komu przedstawić, ukłonić i jak tytułować, w towarzystwie obu dygnitarzy pociągnął dalej wytrwały Achmed tą samą bramą, którą wszedł do Kordowy.
Zrozpaczony był wkrótce powolnością papugi, która jako nerwowa rano wstawać nie lubiła. Z drugiej strony zaś sowa[3] zasypiała w samo południe i lubiła bardzo długie siesty. Jakżeż droga miała iść prędko naprzód? Jej spostrzeżenia archeologiczne nie małą też były zawadą, bo przy każdej ruinie zatrzymywała się w długich medytacjach i o każdej opowiadała uczone kroniki, które po sto razy powtarzała. Do tego omylił się królewicz, że dwie tak uczone matrony będą z sobą w harmonji. Wiecznie się kłóciły i boczyły na siebie. Papuga była belletrystką, sowa filozofką; papuga cytowała poezje, unosiła się nad bohaterami romansów, zawracając żółte oczy, i mogła do pewnego stopnia zamydlić oczy swojem oczytaniem — sowa zaś z pogardą specjalisty poglądała na to, wszystko co nie było suchą rutyną lub hieroglifem metafizycznym, uważając za śmiecie. Papuga śpiewała kantyleny włoskie, choć nieco fałszywie, jednak z pretensją primadonny, deklamowała wiersze, a co najsmutniej, pozwalała sobie dowcipów na karb poważnej sowy i drwiła nawet z własnych konceptów. Tem postępowaniem do żywego oburzona sowa zamknęła się w milczeniu pogardy.
Zatopionemu w snach fantazji swojej książęciu mniej niż kiedy dało się to we znaki. Tak przebyli dzikie góry Sierra Morena, spalone skwarem słońca płaszczyzny Mancha i Kastylji, i wybrzeża złotego Tagu, szumiącego dziko między skał urwiskami.
— Patrz, oto prastare Toledo — rzekła z namaszczeniem sowa — miejsce tylu wspomnień i pamiątek, tylu gruzów, tylu świątyń i wieżyc, zbielałych podaniami czasów, miejsce dumań tylu moich antenatów!
— Cicho! — przerwała papuga — co nas obchodzą te wieści? co nam po tem? Patrz raczej Achmedzie, oto gniazdo piękności, oto siedziba tej której szukasz, za którą tęsknisz tak dawno!
W oddali ujrzał Achmed pałac wspaniały, otoczony laurów i palm zielenią. Miejsce to licowało z opisem, jaki mu zrobił ongi jego wierny gołąbek. Z bijącem sercem nań spojrzał. — Może w tej chwili — pomyślał — w cieniu tych ulic piękna moja usypia przy dźwiękach gitary lub wsparta o marmur balkonu marzy, patrząc na pasma Sierrów nadmorskich. Czemuż nie jestem jedną z jaskółek, którym wolno w błękicie szybować nad jej głową?!
Mury pałacu były wysokie i licznemi strażami otoczone. Zwróciwszy się do papugi, rzekł błagalnie:
— Najdoskonalszy z wszystkich ptaków! ty co posiadasz ludzką mowę, poleć do niej i oświadcz mnie! Powiedz, że królewicz Achmed, pielgrzym miłości, za gwiazdą swoją przybył do gwiazdy nad brzegi kwieciste Tagu!
Pyszna rolą ambasadora, wzleciała papuga — nie zbyt wysoko — i spuściła się na pawilon, w którym siedziała księżniczka nad jakiemś pismem pochylona, roniąc łzy gorące. Zaostrzywszy dziób krzywy i napiętrzywszy czerwony czub, zbliżyła się papuga pełna umizgów, mówiąc sentymentalnie:
— Osusz łzy twoje, najpiękniejsza z dziewic, przynoszę ci pocieszenie.
Przestraszona księżniczka ukryła papier, a widząc tylko papugę, rzekła:
— Ach! jakąż pociechę przynieść mi możesz? Wszak tylko papugą jesteś!
Urażona papuga zawołała:
— Mojego czasu pocieszałam niejedną piękność!... Ale nic o tem! Wiedz, że Achmed, pielgrzym miłości, przybył ku tobie i jest tu nad brzegami szumiącego Tagu, leży nad wodą, w którą rzuca kwiaty, licząc chwile kiedy cię ujrzy.
Księżniczce zaiskrzyły się oczy.
— O najmądrzejsza z papug! Powiedz mu, że słowa jego listu w mem sercu wyryte, a pieśni jego są pokarmem mej duszy. Jednak będzie musiał rycerskością swoją mnie zdobyć. Jutro kończę rok siedemnasty. Na dworze ojca mego będą wielkie turnieje, kilku książąt tani skruszy kopje, a nagrodą zwycięzcy będzie moja ręka.
Papuga wróciła do książęcia. Radość jego pojmą tylko ci co kochali.
W istocie już trąby i kotły brzmiały nad brzegami Tagu a zewsząd ciągnęły pyszne orszaki rycerzy. Księżniczka była dotąd ofiarą tej samej przepowiedni astrologów co Achmed, i tak samo z ostrożności w odosobnieniu była strzeżoną.
Kilku potężnych książąt ubiegało się o jej rękę, a król, jej ojciec, sławnie przebiegły, nie chcąc sobie zrobić nieprzyjaciół, roztropnie postanowił, by męztwo rozstrzygając, stanowiło o wyborze jego zięcia.
Biedny Achmed ani zbroi nie miał, ani był biegły w szermierce.
— O! Eben Boabdenie! — westchnął — cóż mi teraz po twojej algebrze i filozofji? Czemuś mnie w rzemiośle rycerstwa ćwiczyć zaniedbał?!
Tu sowa przerwała wzgardliwe milczenie.
— Allah Akbar! Pan jest wielki! — zawołała. — Abyś umiał cenić mądrość moją i uczcić jej tajemnice, powiem ci, że w niedalekiej jaskini w górach jest stół żelazny, a na nim leży zupełna zbroja zaczarowana i rumak zaklęty tam od dawna w śnie kamiennym.
Książę truchlał z dziwu i radości. Sowa nastrzępiając mądre uszki, mówiła dalej:
— Przed laty towarzyszyłam memu ojcu, gdyśmy do dóbr naszych w tę okolicę lecieli; nocując w tej grocie, widziałam tę zbroję. Kiedy jeszcze byłam sowką, słyszałam od mego dziadunia, że tę zbroję zostawił tam pewien moslemita, w czasie wojen zbiegły w te góry. Umarł on tam, zostawiając konia i zbroję pod zaklęciem czaru, z przeznaczeniem, że tylko moslemita będzie mógł jej użyć, i tylko od rannego świtu do południa, ale ten co jej użyje, każdego zwycięży.
— Do groty! do groty! — wołał Achmed.
— A co? — rzekła sowa — czy mierzyć się ze mną tej nędznej papudze?!
I powiodła go w głąb lasu i pieczary, w której mały płonący kaganek w głębi stalaktytowych sklepień rozrzucał wieńce strasznego półświatła.
Na żelaznym stole spoczywała złotogłowa zbroja królewskiej wspaniałości, obok stał koń tak pełen życia, jakby tylko co z paszy powrócił. Kiedy go Achmed pogłaskał po szyi, uderzył podkową o ziemię, że echo zadudniło, i zarżał radośnie. Na tym cisawym rumaku i w tej słonecznej zbroi gotował się królewicz do boju.
Nadszedł stanowczy poranek. Na płaszczyznach, między skałami otaczającemi Toledo, były przygotowane szranki do boju, galerje i estrady dla dam powiewały kobiercami, a nad niemi rozpostarte szerokie płótna, mające ich chronić od słońca. W górze jaśniały wszystkie piękności okolicy, w dole stali rycerze z giermkami i dworno. Wszystkie piękności jednak gasły wobec królewny Aldegondy, gdy błysła pod turkusowym namiotem po raz pierwszy; nie tylko koroną ale wdziękiem stała się monarchinią zgromadzenia, tak, że szmer uwielbienia rozszedł się jak wśród fal poruszonych w pierścienie rzuconym w nie kamieniem.
Aldegonda była smutna, obojętna i widocznie niespokojna, blada, to zarumieniona, i drżąca jak róża pod tchnieniem poranka.
Trąby dały znak i oznajmiły przybycie nowego rycerza. Achmed stanął w arenie. Misterny hełm o złotym smoku wznosił się nad jego lśniącym zawojem. Pancerz, szabla i jatagan iskrzyły emalją i klejnotami fezkiej roboty. U ramienia zawisła okrągła tarcza a w ręku dzierżył czarodziejską lancę. Czaprak złotogłowy rumaka bogatą frenzlą słaniał się ku ziemi, a dumne zwierzę spinając się i żując złote wędzidło, zdało z nozdrzów wzdętych pryskać iskrami, i rżało radośnie na widok szranków bojowych.
Postać Achmeda odznaczała się od wszystkich, a przydomek „pielgrzyma miłości“ wzbudził niepokój wśród płci pięknej.
Heroldowie jednak rzekli mu, że tylko książęta krwi mogą brać udział w walce.
Achmed się nazwał. Tem ci gorzej. Moslemitom zupełnie wzbroniony był udział w turniejach, bo jakżeż król mógł mu oddać rękę swej córki?
Całe koło książąt otoczyło Achmeda, sypiąc przycinki i nie szczędząc żartów.
Wzburzony Achmed wyzwał najpotężniejszego z nich — padła rękawica, bój się rozpoczął.
Na dzielnym rumaku natarł Achmed tak gwałtownie i zręcznie, że po chwili szerokobarczysty przeciwnik wysadzony z siodła, odbił w piasku waleczne swe kształty. Achmed z umiarkowaniem, które męztwu i sile przystało, chciał zaprzestać, ale koń i zbroja zaklęta miały tę własność, że raz zacząwszy walkę, nie dawały spoczynku. Koń arabski miotał się od rycerza do rycerza, po krótkich zapasach elektryczna lanca zwaliła w proch wszystkich panów.
Król do wściekłości doprowadzony tem upokorzeniem swego rycerstwa, zerwał się, zrzucił purpurę i gronostaje, odział się w złotą zbroję a miecz porwawszy dosiadł konia. Z milczeniem trwogi wszystko nań pozierało, poczęła się walka, silnie a zręcznie, iście po królewsku prowadzona. Aliści po niedługich zapasach pięty jego królewskiej mości znalazły się w powietrzu, a korona... potoczyła się po piasku. W tej chwili słońce dosięgło szczytu południa, skończyła się magiczna potęga Achmeda. Koń jego zwrócił się z tryumfem, zaśmiawszy się dzikiem rżeniem, przesadził z nim trzy poręcze areny, przebił się przez widzów nie uszkodziwszy nikogo, skoczył ze skały w piany kipiące Tagu, który przepłynął, dosięgłszy skały nadbrzeżnej, spiął się nań z jeźdzcem dzielnym, i pędząc galopem wichrowym, w ostatecznej chwili dopadł swej jaskini i znowu stanął marmurem — i zaległa zwykła cisza do koła.
Achmed zsiadłszy z konia, począł rozmyślać nad swojem położeniem. Trudno mu było pokazać się w Toledo; zawiść upokorzonych współzawodników wszędzie napinała żądła, niepokoiła go, co mniema księżniczka o jego dzikiem a mimowolnem zuchwalstwie. Wysłał na zwiady papugę, której się przez ten czas bardzo nudziło w grocie i groziła spazmami. Tem chętniej uleciała ku Toledo, obiegła place i ogrody i obładowana plotkami wróciła, rozwijając je troskliwie z podróżnej bawełny.
Księżniczka leżała wpół zemdlona w ciężkiej niemocy; stary królisko siedział z załamanemi rękami i targał brodę — cały dwór był zdania, że to szatan, który wziął postać człowieka, lub który z duchów rozpętanych, co w górach pokutują.
W nocy sowa poleciała na zwiady; od komina do komina pełznąc we wszystkie dziury dachów, zaglądając we wszystkie okna tak poufale, że parę dworskich panien zemdlało ze strachu.
— Kiedym około baszty latała — mówiła Achmedowi wróciwszy — widziałam przez okno księżniczkę otoczoną niewiastami i lekarzami; gdy odeszli, wyciągnęła list, który ucałowała wśród lamentów, czem, jakkolwiek filozof, czułam się wzruszoną.
Czułe serce Achmeda zadrżało boleśnie.
— O! prawdę mówiłeś, Eben Boabdenie! Miłość jest tylko pasmem męczarni, z pasma rozkoszy splecionem. Oby Allah bronił księżniczkę od tej szkodliwej choroby... ale jakże ją uleczyć?! I zamyślił się frasobliwie.
Następne zwiady sowy były coraz smutniejsze. Księżniczka odosobniona w najniedostępniejszej wieży dostała melancholji i nie brała nawet pożywienia. Lekarze zwątpili; uchwalono, że tylko czarnoksiężnik da jej radę, a król przeznaczył mu najpiękniejszy klejnot swego skarbca.
Słysząc to sowa, bardziej niż kiedy tajemniczo zatoczyła oczy i rzekła:
— Allah Akbar! Szczęśliwy człowiek, który będzie umiał wybrać w tym skarbcu! Słuchaj, o książę! My sowy mamy nasze uczone kluby, które schodząc się od czasu do czasu, zdają sobie sprawy z spostrzeżeń archeologicznych. Są tam klejnoty i perły najróżniejsze, sadzone w złotych naczyniach rżniętych misternie i gromadnie zebranych. Między niemi jest skrzyneczka z sandału oprawna i zamknięta stalową oprawą wschodniej roboty, o mistycznych napisach, znanych tylko wielkim uczonym. Pochodzi ona z czasów gockich Rodryga. Ta skrzynka była przedmiotem długich naszych dociekań. Na ostatniej sesji siedziała na jej wieku prastara sowa, rodem z Egiptu, i oznajmiła nam, że w niej jest stary kobierczyk, który leżał zwykle na tronie mądrego Salomona, zapewne przeniesiony przez którego z żydów, którzy po upadku Jerozolimy uszli do Toledo.
— Słyszałem od Eben Boabdena — mówił zamyślony książę — że z upadkiem Jerozolimy uniesiono ztamtąd wielki talizman, o którym odtąd nie wiedziano, gdzie przepadł. Jeżeli posiądę skarb ten — moja wygrana!
Nazajutrz przebrał się za Araba puszcz egipskich. Z laską podróżną i piszczałką pastuszą udał się do Toledo i oznajmił, że gotów sztuką swoją uzdrowić księżniczkę.
O mało od straży po grzbiecie nie dostał.
— Co tu biedny Arab poradzi? — wołali — gdzie tylu mędrców daremnie w głowę zachodzi.
Na to nadszedł przypadkiem król i kazał mu się przed sobą stawić.
— Potężny królu — rzekł Achmed — oto masz przed sobą Beduina, który główną część swego życia w puszczach przepędził. Wiesz, że puszcze pełne są duchów, które straszą pasterzy i płoszą cierpliwe wielbłądy. Przeciwko tym potwornym zjawiskom mamy fujarki, których muzyka odpędza je od naszych trzód i opętanych od nich uzdrawia. Posiadam talent tej muzyki; jeżeli najmniej zaszkodzi królewnie, weź głowę muzykanta w zakład.
Rozumny król słyszał o tem kiedyś coś, wziął go więc z sobą w najlepszej wierze do niedostępnej baszty królewnej. Okna jej dawały widok na okolice Toledo, ale były zasłonięte, bo królewna w ciężkiej niemocy leżała bez nadziei życia.
Achmed przegrał kilka dzikich pieśni beduińskich, ale królewna nie dała znaku wzruszenia, a doktorzy z uśmiechem tylko kiwali głowami. Wtedy zanucił tę romansę, którą w liście wyraził jej swoje uczucia. Księżniczka poznała te same słowa. Promień radości rozjaśnił jej serce. Podniosła głowę słuchając; potok łez ulżył ciężaru tęsknoty, pierś wzniosła się westchnieniem w rozterce uczuć. Nie śmiała prosić o poznanie śpiewaka, król to odgadł i wprowadził Achmeda. Roztropni byli oboje, tylko spojrzeniami mówili, ale spojrzenia wymowniejsze od słów bywają.
Tryumf muzyki nigdy nie był zupełniejszym. Rumieniec wrócił na jej lica, wpółradośny uśmiech na usta i światłość życia poczęła znów zapełniać źrenice.
Doktorowie zgłupieli.
— O cudowny młodzieńcze! — zawołał król — mianuję cię pierwszym lekarzem mego dworu z tytułem przybocznego lekarza królewnej. W nagrodę otrzymasz najcenniejszy klejnot mego skarbca.
— O, królu panie! — zawołał Beduin — nie mają u mnie wartości perły ani kamienie! Daj mi skrzynkę z sandału z twego skarbca; jest w niej kobierczyk, należący niegdyś do Moslemitów, gdy panowali w Toledo. Daj mi tę skrzynkę, a zadowolony będę.
Podziwienie obecnych wzrosło do najwyższego stopnia, gdy przyniesiono ów kuferek. W nim był kobierzec zielony, jedwabny, o hebrajskich i chaldejskich cyfrach. Doktorowie parskali ze śmiechu nad kolegą, który takiej tylko żądał nagrody.
— Ten dywan — mówił dalej Beduin — leżał ongi u stóp Salomona; wart jest zatem, by go położyć u stóp piękności.
Tu rozciągnął kobierzec na ziemi i usiadł u stóp księżniczki.
Księżniczka stanęła na dywanie, a Achmed Beduin zawołał:
— Kto potrafi cofnąć przedwieczne wyroki w księdze przeznaczeń zapisane? Oto spełniona wieszczba astrologów. Wiedz, o królu, że ja i córka twoja kochamy się od dawna. Poznaj we mnie pielgrzyma miłości!
Równocześnie wzleciał kobierzec w górę, unosząc na sobie Achmeda z królewną. Król i chór doktorów z osłupieniem wytrzeszczyli oczy, patrząc za dywanem wzlatującym coraz wyżej i wyżej, aż szarą plamką zniknął w piersi szarego obłoku i wreszcie rozpłynął się w jasnym błękicie. Król zrozpaczony kazał przywlec struchlałego podskarbiego.
— Jak śmiałeś talizman ten wydać poganinowi?
— O panie! nie znaliśmy jego znaków ani siły. Jeżeli ten dywan był w istocie Salomona, ma siłę przenoszenia swych właścicieli z miejsca na miejsce.
Król sprawiwszy wojsko, pomaszerował na Grenadę w pogoń za zbiegami.
Dopieroż to była długa, daleka i mozolna droga przez góry, która trwała całe tygodnie.
Nad Wegą stanął i wysłał herolda z żądaniem wydania córki. Sam król ze swym orszakiem wyszedł na przeciw niemu. W nim poznał śpiewaka Achmeda, który tymczasem po ojcu królem został, a jego cudna Aldegonda była królową.
Król chrześcijański łatwo się udobruchał, dowiedziawszy się do tego, że córka jego wiary chrześcijańskiej nie zmieniła.
Zamiast krwawych utarczek nastąpiły na zamku uczty i igrzyska, poczem król wrócił do Toledo, a młoda para na Alhambrze dalej prowadziła rządy roztropne i sprawiedliwe.
Oczywiście sowa z papugą zawsze się na siebie boczące, ta pedantka, tamta lekkoduch, w tryumfie towarzyszyły królowi. Pierwsza podróżowała z swym całym dworem, w nocy po wszystkich dziuplach i norach czyniąc archeologiczne poszukiwania, tamta otoczona pstrym orszakiem, wiedząca, że są rzeczy w naturze, o których się nie tylko filozofom, ale i sowie nie śniło.
Achmed obyczajem królewskim nagrodził swych towarzyszy. Sowa została hrabiną, papuga szambelanem. Z czasem ptak Minerwy został kanclerzem a kakadu ochmistrzem dworu, nie pozbywszy się przeto swej błazeńskiej czapki.
Zbytecznem byłoby dodać, że żadne państwo lepiej nie było urządzonem i żaden dwór etykietalniej prowadzony.







  1. Z fantastycznej tej powieści Władysław Tarnowski ułożył libretto i skomponował do niego muzykę. Nowa ta opera w dwóch aktach ma tytuł „Achmed“. Słyszeliśmy z niej niektóre ustępy pełne piękności. Dramatyczna polska muzyka zyskała w tej operze dzieło niepospolite, o motywach oryginalnych, fantastycznych, czarujących duszę. W innym kraju dyrekcje teatrów dobijałyby się o pozwolenie wykonania takiego dzieła — u nas dopiero wtedy ją przedstawią, gdy już za granicą zyska pochwały i uznanie. Chopina, gdyby Francja i Niemcy nie były podniosły wysoko, możebyśmy dotąd nie znali. Już to los polskich artystów i uczonych nie jest do pozazdroszczenia przy usposobieniu narodu, które mu zawsze każe czekać z uznaniem, dopóki zagranica swego słowa nie wypowie. Jesteśmy jak dzieci, które zdania swego nie mają — i obawiają się go wypowiedzieć przed usłyszeniem opinji swego nauczyciela. (Przyp. Red.)
  2. Sierry, tyle co góry hiszpańskie.
  3. Wspomnieliśmy, że z powieści tej fantastycznej utworzył Władysław Tarnowski libretto do skomponowanej przez siebie opery. W librecie autor zmienił rzecz w ten sposób, iż za pomocą magicznego pierścienia, danego przez Boabdena, Achmed każdego ptaka mógł zmieniać w postać ludzką, i odwrotnie — w postać tylko usymbolizowaną tak, jak np. Papagejno Mozarta. Każdy ptak tym sposobem jest delikatną satyrą jakiejś spaczonej strony społeczeństwa. Libretto oczywiście bardzo się różni od treści Irwinga — scena z koniem w niem opuszczona. Tłumacz tej powieści w naszem piśmie przetłumaczył pomiędzy innemi „Stepy Ameryki“ Irwinga, drukowane w „Gazecie Narodowej“. Cykl ten przekładów z Irwinga skończy tłumacz powieścią p. t.: „Dzieje hrabi Juljana“. (Przyp. Red.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Washington Irving i tłumacza: Władysław Tarnowski.