Posłaniec (Rodziewiczówna)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Posłaniec
Pochodzenie Z głuszy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POSŁANIEC.
Stefan Czujko otrzymał we dworze dwa listy: jeden od pana dziedzica do panienki w Wołkiniach, drugi od pachciarza do tamtejszego propinatora.

Miał wyruszyć co żywo i iść kłusem, żeby nazajutrz koniecznie wręczyć »kartę«, a nieodzownie w piątek być z powrotem. Wtedy otrzyma rubla, a od żyda dwa »kruczki« wódki.
Chłop się ułakomił na wysokie w porze zimowej wynagrodzenie, jeszcze bardziej na wódkę i obiecał sprawić się dobrze.
Do Wołkiń było siedm mil drogi latem, zimą trochę mniej, gdy mróz ścisnął trzęsawiska i moczary, lecz o tej porze nagła odwilż uczyniła ją nieprzebytą dla wozu i konia.
Dlatego też dziedzic nie mógł pojechać do narzeczonej a pachciarz do propinatora. Obadwa uznali Czujkę za jedynego w tym razie pośrednika swoich uczuć i interesów.
Chłop był tedy trochę Amorem, trochę Merkurym. A był to chłop młody, zdrów i ubogi — typowy posłaniec.
Mieszkał za wsią na wygonie, wygnany z ojcowizny przez rodzinę, w chatce, którą zlepił przemysłem, to jest w połowie ukradł, w połowie wyżebrał we dworze.
Tam tedy poszedł z listami, aby się do drogi przysposobić. W kalendarzu była pełnia, a na niebie ciemno, jak to bardzo często się trafia. Dął też wicher przejmujący do kości, pędząc z sobą tumany ostrych, zlodowaciałych igiełek.
— O północku miesiąc się wybije, a wiatr będzie w bok — zamruczał do siebie chłop, obserwując niebiosa i kierunek.
W chacie zastał kilka kobiet znachorek, szepcących i okurzających żonę chorą na gardło, nie zastał zaś wieczerzy.
To go rozdrażniło, zwymyślał więc chorą i szanowne lekarki, zapowiadając przytem, że idzie do Wołkiń z kartą.
Żona podniosła lament.
— Moja dola, moja biedna głowa. Czy mnie dur napadł iść za takiego wołokitę. Onegdaj wpół żywo wrócił z Oranów i znowu się wlecze! Zginie, zginie w tych bagnach!
— No, to jak owdowiejesz, idź za kulawego krawca. Będzie domu pilnował — burknął chłop, zajadając chleb z wodą.
— A jaż tu słaba, sama. Jak i umrę, nie będzie komu zaświecić i pochować.
— Ot, wielka bieda! Wilki cię zwęszą na wygonie i wywleką pod sośninę. Mało to bab jest we wsi bez ciebie! — zdecydował młody małżonek filozoficznie.
— Och, doloż moja! — jęczała kobieta.
— Nie idź, Stefanie, nie idź! — ozwała się przeciągle najstarsza z kobiet. — A toż po tych bagnach złe chodzi i dusi! Noc czarna, drogi niema.
— To co! Żeby droga była, toby pan sam pojechał, zamiast mnie posyłać. Głupie wy baby, nie durzcie mnie głowy.
— Toś ty i dziecka swojego nie ciekawy? — wtrąciła druga. — Może jutro być!
— Może, może! Co tam za ciekawość. Pastuszek z niego jutro nie będzie, a krzyku zostanie dosyć i dla mnie. Nu, cyt — dosyć!
Skończył jeść i zaczął do drogi się sposobić. Do torby łykowej włożył bochen chleba i dwa listy, owinięte w brudną szmatę, potem przytroczył do niej zapaśną parę postołów. Włożył na siebie kożuch i dwie świty i już do drogi gotów, wyciągnął się na ławie.
— Z północy ruszę, jak miesiąc zejdzie — pomyślał. Po chwili usnął, rozmarzony gorącem izby, ale we śnie czujny był, słyszał odejście znachorek, stękanie żony, ujadanie Łyski za ścianą.
Marzyło mu się, że już wrócił i pan przez pomyłkę dał mu trzy ruble i pasował się z sobą — odnieść, czy utaić. Odnieść, bo pan może tak umyślnie zrobił »na praktykę« — utaić, bo w chacie chrzciny.
Ocknął się w tej niepewności, dźwignął się z ławy, przeciągnął otrząsł i rozbudził zupełnie.
Wyjrzał przez szybę na świat: czarno i wicher wyje, w chacie też ogień zagasł.
— Miesiąc nie zejdzie. Trzeba iść! — zdecydował, opasując się i nakładając torbę.
Potem przypomniał sobie żonę i po omacku trafił do jej posłania przy piecu.
— Marynka, ho! Marynka! Ostań się zdrowa.
Kobieta obudziła się i spytała żałośnie:
— Idziesz, sokoliku?
— Idę. W piątek wrócę. Niezdrowa ty mocno?
— Oj, mocno! Daj ci Boże szczęśliwie wrócić.
— Ta wrócę, nie płacz, albo mi to pierwszy raz. Matka do ciebie przyjdzie rano. Prosiłem. — Pogładził ją po głowie, po omacku znalazł drzwi i wyszedł.
Wicher uderzył go całą siłą w piersi, naokół była jednolita ciemność ziemi i nieba. Chłop chwilę się oryentował, potem głowę wtulił w ramiona i poszedł drogą pieszczystą ku bagnom.
To, co człowiek wydelikacony wychowaniem i życiem miałby sobie za czyn bohaterski. Czujko uważał za rzecz powszednią i dlatego nic sobie nie robił z chłodu i dalekiej drogi. Nie myślał też o niebezpieczeństwie, ale puścił wodze marzeniom o przyszłości. Do wiosny codzienny zarobek i proceder posłańca zapewni mu chleb i kaszę, przez lato zarobić musi na konia, żona gęsi nahoduje i sprzeda, płótna wybieli i spienięży, w żniwa, chociaż z kołyską, kilkanaście rubli uzbiera. Na jesieni zacznie u braci pola dochodzić...
Rozmyślając szedł i szedł, stawiając kroki szerokie i równe z wprawą wytrawnego piechura. Co myśl, to krok dalej i dalej. I tak po kilku godzinach w myślach był już starostą wioskowym, a w drodze o wiorst dziesięć od domu, w cudzej już stronie, pogrążony w labiryncie nizkich sosnowych porośli, przerzniętych mnóstwem ścieżek. Była to granica bagien wołkińskich. Kanał oddzielał je od stałego lądu. Nad kanałem stała karczemka żyda, który prom dzierżawił. Tu wstąpił Czujko po najświeższe informacye co do stanu drogi.
Żyda jednak trudno się było dobudzić, a gdy wreszcie wstał i lampkę zapalił, odpowiadał bez związku.
— Prom chodzi?
— A chodzi, ale teraz ściągnięty na brzeg. Lód trzymał.
— Można się dobrać do Wołkiń?
— Czemu nie, tędy droga, ale nikt nie jedzie.
— Puściło do gruntu?
— Na ostrowach trzyma.
— Bodaj cię nagła uchwyciła, żydzie. Toć ja nie o ostrowy pytam, ale o błota.
— Błota! — powtórzył żyd przeciągle, odzyskując powoli przytomność — ty sam wiesz, że błota roztajały do gruntu.
— Ale kładki letnie są?
— Latem były, może jesienią popłynęły z wodą. Czy ja wiem... teraz nikt nie chodzi. Poczekaj do dnia.
— Aha, ile teraz dnia! Mnie pilno. Przepraw mnie przez kanał łodzią.
— A dasz 30 kopiejek?
— Może! — oburzył się chłop. — Dam dziesiątkę!
— To nie przewiozę.
— Jak chcesz. Znajdę twoje czółno i sam przejadę.
— Ojej! Tylko znajdź! — zaśmiał się pogardliwie żyd.
Zgasił lampkę i cofnął się do alkierza.
Czujko znalazł się znowu na dworze i zaczął szukać czółna po omacku. Zamoczył się przytem po pas, ale przecie odszukał, tylko że wiosła brakło. Na to właśnie rachował żyd.
Ale chłop nie odstraszał się byle czem.
Do łódki wszedł i zepchnął ją na wodę, potem gałęzią sosnową sterował i wiosłował zarazem. Prąd go daleko odrzucił, ale zahaczył się o resztki lodu i brodząc po pas na przeciwny brzeg się wydostał, zostawiając czółno na łasce losu.
— Niech teraz żyd szuka! — pomyślał złośliwie, ruszając raźno naprzód.
Rozpoczynała się właściwa ciężka przeprawa. Przed chłopem leżała halizna kępiasta z torfowym podkładem, latem zupełnie niedostępna.
Stefan skrzesił ognia i zapalił fajkę.
Potem odnalazł ślad zimowej drogi, ubitej poprzednio, a więc względnie bezpiecznej, i poszedł nią pełen otuchy.
Była godzina trzecia rano i ciemność nieprzebita.
— Kłamca miesiąc — pomyślał chłop — i zima macocha. Latem byłby wielki dzień.
Tymczasem brodził w ciemności, drobny, jak mrówka, w bezmiarze zdradliwych bagien. Parę razy zapadał po kolana w rzadki torf, raz upadł na kępinie. Były to jednak nic nie znaczące wypadki, i po godzinie drogi haliznę zostawił za sobą, zaczerniały przed nim łozy olbrzymie, splątane w wał. Droga zimowa wpadała w wązką wśród nich szczelinę i dalej rozgałęziała się, wiodąc albo do Wołkiń, albo w bok od stogu do stogu.
Czujko zatrzymał się chwilę, otarł wilgoć z twarzy i, chowając fajkę w zanadrze, rzekł:
— Szykuje mi się dobrze. Połowa drogi i wcale dobra, teraz trzeba baczyć szopki letniej i starego dębu, żeby trafić na kładki i nie zbłądzić. Uch, jakie łozy. Terazby lekko było ze trzy pęki uchwycić, bo strażnik nie zaskoczy. Wracając uchwycę!
Wśród łóz było, jeśli możliwe, jeszcze ciemniej, to też, gdy gałąź zerwała mu czapkę, Stefan kwadrans pełzał, zanim ją odnalazł; zaczął tedy kląć łozy, ich matki i ojców i życzyć, aby je wilk zjadł. Jakby w odpowiedzi, gdzieś daleko, głucho wilk się ozwał żałosnym skowytem, potem puszczyk mu zawtórował: Puhu, puhu! Chłop się obejrzał, kij silniej ścisnął. Krok jego stał się jeszcze lżejszym, rozmokłe postoły sunęły bez szelestu i niewidzialny, szary, przemykał się, jak zwierz w haszczach.
Na zawrotach drogi orjentował się sekundę i skręcał na prawo lub lewo. Nagle zapadł po kolana i upadł plackiem.
Dźwignął się żywo, ze zdradzieckiej topieli uskoczył i stanął.
— Zabłądziłem — szepnął. — Tędy na Kaczkowy Wir. Aaa, od dębu zabłądziłem.
Odzież przemokła zaczynała mu ciężyć, zmęczenia też czuł trochę, chociaż, wciąż się kręcąc, mało się naprzód posunął.
Pełen tępej rezygnacyi, zawrócił wstecz, ale wypadek ten zmieszał go, odurzył.
— Może mnie co wodzi! — pomyślał, ogarnięty zabobonnym strachem. — Dębu nie widać, a szopka ledwie majaczyła. A może to i nie szopa była? Tfu!
Przeżegnał się kilkakrotnie i nagle stanął. W czarnej głębi błysnęło światełko. Było to jakby kto iskry krzesał z krzemienia. Wyglądało raz bliżej, znowu dalej, gasło, migotało, znowu gasło.
— Co to? — szepnął chłop nieruchomy, tamując oddech. — Kto tutaj może ogień palić? Czy to ogień? Czy tam ostrów?
Jasny punkt nie znikał. Stał w jednem miejscu i ów zwiastun człowieka, ogień, w tej pustce i bezludziu sprawiał wrażenie odstręczające.
— Pieniądze czart suszy na błocie! — zdecydował wreszcie Czujko. — Oj, wpadnę ja w jakąś okazyę. Może dnia zaczekać!
Rozejrzał się, szukając jakiejkolwiek od zimna osłony, ale wokoło tylko łozy stały, pokrywając topiel, i w haszczach dał się słyszeć znowu żałosny wilczy skowyt.
Chłop ruszył, czując, że iść musi.
Po chwili dąb nagi zamajaczył przed nim i z gałęzi porwała się cicho sowa, musnąwszy go prawie skrzydłem po twarzy.
Od dębu rozchodziło się dróg kilka. Chłop na jedną skręcił i po chwili, podniósłszy oczy, ujrzał znowu wprost siebie owo zagadkowe światełko. Było teraz bliższe i czerwone.
— Na kładkach się pali. Prosto na mojej drodze. Oj, będzie zła okazya! Żeby nie wilki, tobym dnia poczekał.
W tej chwili coś zaszeleściało w łozach, zabulkotała woda. Na drogę wyskoczył wilk.
Chłop go nie widział, ale słyszał i przeczuł. Strach wstrząsnął nim, jak wicher łozą, oczy zwierza zabłysły zielono i obadwa stanęli, jednakowo strwożeni i niepewni, rozdzieleni tylko kałużą. Czujko sięgnął w zanadrze. Rozległ się szelest stali o krzemień i snop iskier prysnął. Przy tym chwilowym blasku ujrzał szary cień zwierza, niknący napowrót w gęstwinie.
Droga była otwarta i chłop naprzód skoczył. Lęk ustępował, zwycięstwo to nawet dodało człowiekowi otuchy.
— Głupi wilk... myślał, że strzelba! Żydowska w nim dusza!
Znowu zajął go ów ogień tajemniczy, który nie gasł i nie wzmagał się, nie zbliżał się, ani oddalał. Trwał wciąż jednako, czerwieniejąc w prostej linii. Czujko w chacie, u komina, słuchając baśni prządek, bywał sceptykiem i z kobiet się naśmiewał. Teraz jednak noc, pustka, wicher, hukanie sów, ponurość otoczenia nastroiły go odmiennie. Wszystkie opowieści o upiorach zaczęły mu wracać do pamięci, o topielcach, samobójcach, wilkołakach, o złem, co po topieli chodzi, dur narzuca, wodzi na bezdroża, o światłach, przy których duchy się grzeją i suszą pieniądze.
Chciało mu się wracać, a strach było do tego ognia plecami się obrócić, aby znowu przed oczy się nie przerzucił, żal też było odbytej drogi, i fatygi, i rubla, i wstyd było przyznać się, że stchórzył.
Szedł, ale zaprzysięgał, że na drugą podobną przeprawę się nie narazi, chyba za trzy ruble.
Wreszcie z łóz się wydostał i miał znowu przed sobą błoto nagie i kępiaste, na którem ludzie uczynili pierwotne przejście z pni, rzucanych tu i owdzie po bezdennych torfach. Droga to była niezbyt bezpieczna w dzień, tembardziej w nocy. Czujko odnalazł początek kładek i kijem próbując oślizgłych berwion, puścił się naprzód. Teraz osuwał się i padał prawie co krok, lub trafiał na przerwy, gdzie się pogrążał zupełnie i wydobywał na czworakach. Spotniał też prędko pomimo przejmującego chłodu i odpocząć potrzebował. Ale mu sił dodawał ogień, który teraz wyraźny palił się na uboczu.
Był to widocznie »nieczysty« ogień — bez dymu świecił, bez ruchu, a nad nim kiwały się jakieś czarne ramiona i słychać było chichot, wycie — jęk.
Więc chłop padał, podnosił się, brodził, pełzł, byle go minąć prędzej.
Już się z nim zrównał, gdy nagle stąpił w próżnię, zachwiał się i wyciągając naprzód ramiona, padł, a woda błotnista zalała mu usta, zanim krzyknąć mógł.
Przez chwilę stracił przytomność, potem zaczął się szamotać, kręcić, szukać oporu, uchwycił ręką za pień i, zbierając wszystkie siły, wydobył się znowu na kładki.
Pierwszą myślą poszukał kija wkoło siebie, nie było go, poszukał torby, torba znikła, a w niej chleb i »karty«.
Musiał o coś zaczepić, rzemyk pękł i torba poszła na dno.
— Ot i okazya! Zawiódł mnie »ten« gdzie chciał — zamruczał biedak desperacko.
Obejrzał się, ogień się palił, żarząc jak kupa węgli. Chłopu się zdało, że stamtąd coś się śmieje.
Położenie jego było opłakane. Siedział konno na kłodzie, do nitki przemokły, głodny, zziębły, opuszczony wśród topieli.
Wtedy opanowała go wściekłość i zawziętość. Pięścią wygroził w stronę ognia i przez zęby zamruczał:
— Zawiódł ty mnie! Poczekajże! Ja tobie pokażę, co umiem, a nie ustąpię i do ciebie grzać się nie pójdę!
Strach go odstąpił wobec niemożliwości ucieczki. Ulokował się jak mógł najwygodniej, zgarnął się, i czekał.
Przecie noc kiedyś się skończy, a on prędzej z zimna i z głodu skostnieje, niż zostawi torbę topieli. Torba była skórzana, nowa, warta rubla, za czapkę dał rubla, ktoby to zostawił. Co będzie, to będzie, on swego nie daruje.
We dworze wołkińskim wieczerzano właśnie, gdy lokaj oznajmił:
— Jest posłaniec z Rudni!
Panienka pokraśniała radośnie, a pan rzekł:
— Z Rudni? Któż to? Ptak?
— Człowiek, proszę pana. Ma list do panienki.
— Osobliwość, czego te chłopy nie dokażą!
Panienka skoczyła do kredensu, ojciec za nią. Czujko stał w progu, czarny od szlamu, na twarzy siny z zimna. Woda i błoto ociekało z jego odzieży i tworzyło na podłodze kałużę, wśród której tonęły jego zdeptane postoły. Torbę jednakże miał pod pachą, a kij i czapkę w ręku. Odzyskał, jak postanowił, wszystko.
— Którędy szedłeś, człowieku? — spytał pan.
— Na prostki, przez błota.
— Jest droga?
— Byłaby, żeby mróz ścisnął.
— Więc jakże się dobrałeś?
— Ot, szedł, taj doszedł. Po nocy, to nie widział którędy. Pan kazał »kartę« wieczorem oddać, ale że to kładkach zrobiła się przerwa, to »karta« musi trochę zamokła.
Zaczął szperać w torbie i wreszcie podał panience dwie miękkie i brudne koperty. Oblepił je szczelnie szlam i chleb rozmokły.
— Pomieszałem, to panienka sama rozbierze, która od pana. Drugą, do jakiegoś tutaj żyda w karczmie, dał nasz pachciarz.
Ale nikt nie był w stanie »rozebrać«, zginęło bezpowrotnie wszystko. I uczucie pana i geszeft żydowski były zupełnie podobną plamą atramentu na mokrym, brudnym papierze, który się w ręku rozpełzał. Panienka skrzywiła się żałośnie, ale ojciec śmiechem wybuchnął.
— Oj, młodzi, młodzi! Zamiast się krzywić, Bogu podziękuj, że ten chłop życiem nie przypieczętował waszych amorów, a swego Stacha zwymyślaj za takie ekscesy.
Tu Czujko wtrącił się do rozmowy:
— Proszę pana zaraz dać odpowiedź, bo pan kazał żywo wracać.
— Jakże zaraz pójdziesz? Znowu w noc, na kładki? Czyś oszalał!
— Z północka pójdę; — odparł niepoprawny w uporze swym chłop. — Już ja tę przerwę sobie naznaczył rankiem, to nie wpadnę, a i do domu pilno, bo chleb rozmókł.
— Nakarmić go, dać wódki, niech spocznie! — rozporządził pan, a chłopu zajaśniały oczy.
Po chwili, rozgrzany wódką, nad pełną misą, rozpowiadał lokajowi swoje przygody.
Zmamił mnie ogień na błocie. Może jego tam całkiem nie było, czy ja wiem? Czekając ranka, trochę zadrzemałem i gdzieś się podział.
— Tam, onegdaj, łozę trzebili. Może podpalili pień spróchniały, to i tlał dotychczas — wyjaśnił lokaj.
— Może! — potwierdził chłop, bynajmniej nie przekonany. — A taki ja tam okazyę miał, »karty« zamokły, i nie wiem, czy pan zapłaci. Nie z dobrego to taka okazya! — Pokręcił głową.
— Pan, jak pan... Trafię pod humor, to i zapłaci, ale wódka od pachciarza, to na pewno przepadła. Będzie mnie żona sworzyć!
Zwrócił się do lokaja prosząco:
— Wspomnijcie odpowiedź! Musi być blizko północy. Pora w drogę.
Po jakimś czasie, syty i ogrzany, znowu szedł ku kładkom.
Powiedział prawdę, że miał w piątek przynieść odpowiedź, powiedział prawdę, że przerwę naznaczył, ale nie powiedział najważniejszego powodu pośpiechu.
Chora żona? Nie. Co godzina niebezpieczniejsza droga? Nie.
Chodziło mu, aby ciemno było, gdy mijać będzie owe sążniste łozy przy haliznie, tak ciemno, żeby go strażnik nie znalazł, gdy sobie natnie parę pęków, tak ciemno, aby ze zdobyczą minął granicę wołkińską. Że postawił i w tem na swojem, można zaręczyć.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.