Porwany za młodu/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział XVIII. Gawęda z Alanem w lesie lettermorskim
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ XVIII
GAWĘDA Z ALANEM W LESIE LETTERMORSKIM.

Alan pierwszy przyszedł do siebie. Powstał, wyszedł na skraj lasu, rozejrzał się nieco po świecie poczem wrócił i usiadł przy mnie.
— No, Dawidzie, — ozwał się, — byłaż to gorąca kasza!
Nie odzywałem się, a nawet nie podnosiłem oblicza. Dopieroco byłem świadkiem zabójstwa — w oczach moich nagłą śmiercią zginął wielki, rudowłosy, szlachcic-rubacha; okropność tego widoku wciąż jeszcze jątrzyła mą duszę, a przecie była to jeno cząstka mych utrapień. Oto dokonano zabójstwa na człowieku znienawidzonym przez Alana; oto Alan czaił się wśród drzew i uciekał przed wojskiem; i mniejsza z tem, czy to on był tą ręką, która posłała strzał, czy też jedynie tą głową, która dawała rozkazy. Według mego sądu, mój jedyny przyjaciel w tej dzikiej krainie był przedewszystkiem winien tego rozlewu krwi — przeto czułem wobec niego jakąś grozę, nie ważyłem się spoglądać w jego oblicze i wolałbym w tę chwilę spoczywać samotnie na deszczu na mej mroźnej wysepce, niźli w onym ciepłym lesie samowtór z zabójcą.
— Czy jeszcze czujesz się zmęczony? — zapytał mnie Alan.
— Nie, — odparłem, kryjąc wciąż twarz w paprociach, — nie, nie jestem już zmęczony i mogę mówić. Musimy rozstać się z sobą — dodałem po chwili. — Bardzom cię kochał, Alanie, ale twoje drogi nie są mojemi, a nie są też zgodne z drogami Bożemi: krótko mówiąc, musimy z sobą się rozłączyć.
— Nie chcę rozstawać się z tobą, Dawidzie, nie mając po temu przyczyny — rzekł Alan z wielką powagą. — Jeżeli masz mi cokolwiek do zarzucenia, tedy przynajmniej ze względu na dawną znajomość powinieneś mi o tem powiedzieć; jeżeli zaś nabrałeś jedynie wstrętu do mego towarzystwa, to właściwą dla mnie rzeczą będzie uważać się za obrażonego.
— Alanie, — rzekłem na to, — na cóż te słowa? Wiesz doskonale, że tam na drodze leży we krwi człek z rodziny Campbellów.
Alan milczał przez chwilę, poczem rzekł znowu:
— Czy słyszałeś kiedy opowieść o Człowieku i Dobrych Ludkach?
Mówiąc to, miał na myśli zjawy zaziemskie.
— Nie, — odpowiedziałem, — ani też nie mam ochoty jej słuchać.
— Za pozwoleniem waszmości, panie Balfour, ja mimoto waćpanu ją opowiem — rzecze Alan. — Ów człowiek, trzeba aści wiedzieć, został wyrzucony na skałę śródmorską, gdzie podobno Dobrzy Ludkowie zwykli przybywać i odpoczywać, przeprawiając się do Irlandji. Skała ta nazywa się Skerryvore i znajduje się nieopodal od miejsca, gdzie rozbił się nasz okręt. Otóż ten człek, jak mówią, wołał w rozpaczy, żeby mu tylko dano ujrzeć przed śmiercią swoje nieletnie pacholę! a wołał tak żałośnie, że nakoniec król Dobrych Ludków zlitował się nad nim i posłał jednego ze swych chochlików, który przyniósł w worku dzieciątko i złożył je koło rozbitka, gdy ów spał. Skoro więc człek ten się obudził, znalazł koło siebie sakwę, a w niej coś co się poruszało. Otóż, jak się zdaje, był to jeden z tych przezornych ludzi, którzy zawsze w każdej rzeczy zwykli upatrywać co tylko być może najgorszego; toteż, gwoli większego bezpieczeństwa, przebił sztyletem ową sakwę, zanim ją otworzył... no i znalazł wewnątrz dziecko swe już nieżywe. Myślę sobie, panie Balfour, że aść jesteś wielce podobien onemu człowiekowi.
— Czy chcesz powiedzieć, żeś do tego wcale nie przykładał ręki? — zawołałem, siadając.
— Zwierzę ci się przedewszystkiem, panie Balfour z Shaws, jak przyjaciel przyjacielowi, — rzekł Alan, — że gdybym zamierzał zabić szlachcica, zdarzyłoby się to nie w moich stronach rodzinnych, boć nie radbym ściągać kłopotów na mój klan, a powtóre nie chadzałbym bez szabli i broni palnej i z tą oto długą wędką rybacką na plecach.
— Juści — rzekłem, — to prawda!
— A teraz — ciągnął dalej Alan, wydobywając puginał i kładąc na nim rękę w pewien określony sposób, — przysięgam ci na to święte żelazo, że ani nie zdziałałem tego, ani nie brałem w tem udziału, ani nie przyłożyłem ręki, ani nie myślałem o tem.
— Dzięki Bogu! — zawołałem, podając mu rękę. On wszakoż zdawał się tego nie spostrzegać, mówiąc dalej:
— I tyle zachodów dla jakiegoś tam Campbella! O ile mi wiadomo, nie jest ich znów tak mało!
— W każdym razie — rzekłem, — nie możesz mi brać tego za złe, gdyż wiesz doskonale, co opowiadałeś mi na brygu. Ale pokusa i czyn to dwie rzeczy różne, za co znów Bogu niech będą dzięki! Wszyscy możemy być narażeni na pokusę, ale z zimną krwią odbierać życie człowiekowi, Alanie!... i przez chwilę nie mogłem z siebie wydobyć ni słowa, nareszcie gdym odzyskał głos, dodałem: — A czy wiesz, kto to uczynił? Czy znasz tego człowieka w czarnym surducie?
— Nie przypominam sobie dokładnie jego surduta — rzekł Alan przebiegle, — ale w głowie mi się troi, że miał on barwę błękitną.
— Mniejsza z tem, czarny, czy błękitny, ale czy go znasz? — zapytałem.
— Nie mogę z czystem sumieniem przysiąc na niego — rzecze Alan. — Szedł-ci on tuż koło mnie, to prawda, ale rzecz osobliwa, żem w sam raz podówczas sznurował sobie chodaki.
— Czy możesz przysiąc, że go nie znasz, Alanie? — zawołałem, napół zgniewany, napół mając ochotę do śmiechu.
— Niekoniecznie — odrzekł Alan; — ale pamięć moja jest skłonna do zapominania.
— A przecie jedną rzecz wyraźnie zmiarkowałem rzeczę na to, — a mianowicie, żeś wystawiał siebie i mnie na niebezpieczeństwo, ażeby zwabić żołnierzy.
— Bardzo to być może — odpowiedział Alan; — tak samo postąpiłby każdy człek szlachetny. Ty i ja byliśmy niewinni w tem zajściu.
— Ponieważ byliśmy niesłusznie podejrzywani, mieliśmy przeto tem więcej powodów, by ujść cało zawołałem. — Niewinnemu chyba powinno się dawać pierwszeństwo przed winowajcą.
— Co znowu Dawidzie, — odrzekł Alan, — człek niewinny ma przecież zawsze możność oczyszczenia się wobec sądu; ale co się tyczy chłopaka, który posłał kulkę, sądzę, że najlepsze dlań miejsce będzie pośród wrzosów. Ci, którzy nie umaczali rąk w żadnej sprawce, powinni mieć wzgląd na los tych, którym się to przydarzyło. Albowiem jeżeliby drugim razem było naopak, to jest, gdyby ten chłopak, któremu nawet nie zdołałem dobrze się przypatrzeć, był na naszem miejscu, (a my w jego położeniu, co łatwo mogło się trafić), przypuszczam, że bylibyśmy mu bardzo zobowiązani, gdyby on ściągnął na siebie żołnierzy.
— Alanie, — odrzekłem, — nie powiem, iż jest to, według mego rozumienia, postępek zalecony przez naukę chrześcijańską, bądź co bądź, jest to postępek chwalebny. Przeto po raz drugi proszę cię o przyjęcie mej ręki.
Na to on wyciągnął do mnie obie dłonie, powiadając, że chyba rzuciłem urok na niego, gdyż gotów był mi wszystko wybaczyć. Potem bardzo spoważniał i oznajmił, że nie mamy wiele czasu do stracenia, gdyż musimy obaj uciekać z tej krainy: — on dlatego, że był zbiegiem, oraz dlatego, że cały Appin będzie teraz przetrząśnięty jak komora i każdy będzie musiał zdać dobrą sprawę o sobie; ja zaś dlatego, że byłem oczywiście wmieszany w to zabójstwo.
— Ech! — ozwałem się, chcąc mu dać małą nauczkę; — nie obawiam się sprawiedliwości w mym kraju.
— Jak gdyby to był twój kraj! — obruszył się Alan. — Albo jak gdyby prowadzono śledztwo tutaj, w kraju Stuartów!
— Wszystko to Szkocja — odrzekłem.
— Człowiecze, niekiedy ci się dziwuję — rzekł Alan. — Przecież to zabito Campbella. To też śledztwo odbędzie się w Inverarze, stolicy Campbellów; piętnastu Campbellów będzie uczestniczyło w sądzie, a najtłustszy z Campbellów (czyli książę) siedzieć będzie napuszony na ławie. To sprawiedliwość, Dawidzie? Takać sama to sprawiedliwość, zaprawdę, jak ta, którą niedawno wymierzono koło drogi Glenure‘owi.
Wyznam, że mię to nieco zatrwożyło, a trwoga byłaby jeszcze większa, gdybym wiedział, jak prawie kubek w kubek ścisłe były przepowiednie Alana; istotnie w jednej tylko rzeczy przesadził, a mianowicie w sądzie zasiadało tylko jedenastu Campbellów; zresztą ponieważ czterej inni byli również zależni od księcia, więc znaczyło to mniej, niżby zdawać się mogło. Czy tak, czy owak, wykrzyknąłem, iż Alan jest niesprawiedliwy względem księcia Argyle, który (jakkolwiek whig) był, bądź, co bądź, rozsądnym i cnym szlachcicem.
— Phi! — ozwał się Alan. — Jest on whigiem, to pewna; atoli nie przeczę, że jest dobrym naczelnikiem swego klanu. I cóż myśleć będzie klan, jeżeli zabito Campbella, a nikogo wzamian nie powieszono, mimo, że ich własny naczelnik był przewodniczącym sądu? Alem często uważał, że wy doliniacy nie macie należytego pojęcia o tem, co słuszne i niesłuszne.
Na to roześmiałem się nakoniec z całego gardła, a ku memu zdziwieniu Alan przyłączył się do mej wesołości i śmiał się tak szczerze, jak i ja.
— Nie, nie — ozwał się, — jesteśmy na Pogórzu, Dawidzie; więc kiedy mówię ci, żeby uciekać, to słuchaj mych słów i bierz nogi za pas. Pewnie, że ciężka to rzecz czaić się i głodować we wrzosowiskach, ale jeszcze cięższa gnić w kajdanach w więzieniu angielskiem.
Zapytałem go, dokąd mamy uciekać; gdy zaś on odpowiedział mi: — Na niziny! — nabrałem nieco większej ochoty, by mu towarzyszyć; boć zaiste parła mnie już niecierpliwość, by tam powrócić i upokorzyć stryja. Ponadto Alan zapewniał mnie z całą stanowczością, że w danej sprawie niema co marzyć o sprawiedliwości, tak iż zacząłem się niepokoić, czy on nie ma racji. Ze wszystkich rodzajów śmierci najmniej mi się uśmiechała śmierć na szubienicy, a obraz tego złowrogiego przyrządu jawił mi się w myśli z nadzwyczajną wyrazistością (tak jakem kiedyś go widział na drzeworycie w nagłówku ballady wędrownego kramarza) i odbierał mi chętkę na stawanie przed sądem.
— Przystaję na to, Alanie, — rzekłem. — Pójdę z tobą.
— Ale pamiętaj — rzekł Alan, — że to nie błahostka. Będziesz znosił znoje i goliznę, a nieraz zdarzy ci się przymierać głodem. Legowisko będziesz miał miał takie samo, jak głuszce i cietrzewie, życie twoje będzie przypominało życie ściganej zwierzyny, a sypiać będziesz z bronią w ręku. Tak, człowiecze, natrudzisz się niemało i nadwyrężysz sobie nogi, zanim uda się nam wyjść cało! Zapowiadam ci to zaraz na wstępie, boć życie to znam doskonale. Ale gdybyś zapytał, co innego mamy jeszcze do wyboru, odpowiedziałbym: Nic. Wybieraj albo tułaczkę ze mną po wrzosach, albo też stryczek.
— O wybór tu nietrudno! — odrzekłem i uścisnęliśmy sobie prawice na znak zgody.
— A teraz przyjrzyjmyż się jeszcze raz czerwonym kabatom! — rzecze Alan i zaprowadził mnie ku północno-wschodniej krawędzi lasu.
Spozierając skroś gęstwy drzew, widzieliśmy wielkie zbocze górskie, opadające nadzwyczaj stromo ku wodom morskiej cieśni. Był to trudny do przebycia szmat drogi, gdzie co krok napotykało się głaźne wiszary, kępy wrzosu i wielkie gąszcza brzeziny; kędyś tam daleko, na drugim końcu tej pustaci, w kierunku Balachulish szli nurkiem mali — maciopeńcy — czerwoni żołnierze, brnąc to wgórę, to wdół po wyżniach i wądołach i zmiejszając się z każdą chwilką. Niebyłoć tam teraz słychać radosnych pokrzykiwań, bo ponoś na co innego był im teraz potrzebny dech, jaki im jeszcze pozostał; jednakże szli wciąż wytrwale tropem perci i pewno mniemali, że mają nas tuż przed sobą.
Alan przyglądał się im, uśmiechając się pod nosem.
— Juści, — ozwał się, — porządnie się zmachają, zanim osiągną cel swych zabiegów! Wobec tego my obaj, Dawidzie, możemy sobie usiąść, coś niecoś przekąsić i odsapnąć, a choćby i łyknąć potrosze z mej manierki. Potem wyprawimy się do Aucharnu, do domu mego krewniaka, Jakóba z Wąwozów, gdzie muszę dostać odzież, broń i pieniądze na drogę, a potem, Dawidzie zawołamy: „Na los szczęścia!“ i szust we wrzosy!
Usiedliśmy więc w miejscu, skąd mogliśmy przyglądać się słońcu zstępującemu w obszar wielkich, dzikich, bezludnych gór, przez jakie miałem teraz wędrować wraz z moim towarzyszem. Wzięliśmy się natychmiast do jedzenia i picia, a bądź podczas tej biesiady, bądź też później, w czasie drogi do Aucharnu, opowiedzieliśmy sobie wzajemnie swoje przygody; z przygód Alanowych przytoczę tutaj te wszystkie, które mogą się wydać ciekawsze lub konieczne.
Okazało się, iż on podbiegł do nadburcia, skoro tylko przelewa nas minęła; zobaczył mnie, potem stracił z oczu, potem znów zobaczył, jakem tłukł się z falami przypływu; wkońcu przelotem dojrzał mnie trzymającego się rei. To wlało weń nieco nadziei, że może uda mi się, koniec końców, wydostać na ląd, i podsunęło mu myśl pozostawienia tych wszystkich znaczków i zleceń, które doprowadziły mnie (za me ciężkie grzechy!) do tego nieszczęsnego Appinu.
Tymczasem tym, którzy jeszcze pozostali na brygu, udało się opuścić łódź na morze, a kilku z nich już się w niej znajdowało, gdy nadszedł drugi bałwan większy od poprzedniego i zmiótł statek z miejsca, na którem on się znajdował; zapewne byłby go pogrążył na dno, gdyby bryg nie uderzył w rafę i nie zawisł na niej w pewnej pochyłości. Poprzednie uderzenie dokonane było nosem okrętu, tak iż dotąd rufa zajmowała położenie najniższe. Teraz natomiast rufa została wyrzucona w górę, a przód okrętowy zanurzył się pod wodę; wówczas woda poczęła się wlewać przez lukę przednią, jakgdyby przez zastawę na młynie.
Krew zbiegała z lic Alana nawet i teraz, gdy opowiadał to, co nastąpiło. W komorze marynarskiej znajdowało się jeszcze dwóch ludzi, leżących bezsilnie na tapczanach; ci, widząc wlewającą się wodę i sądząc, że okręt już idzie na dno, poczęli drzeć się na całe gardło — i to głosem tak przeraźliwym, że wszyscy, którzy byli na pokładzie, rzucali się pędem jeden za drugim do łodzi i przypadli do wioseł. Nie odpłynęli jeszcze i dwustu sążni, aliści nadciągnął trzeci przewał, który oderwał bryg od rafy; żagle wzdęły się na chwilę i okręt zdawał się gonić rozbitków, ale coraz to bardziej zwalniał biegu; nagle zaczął opadać coraz to niżej i niżej, jak gdyby jakaś ręka ciągnęła go wdół — i toń morska zamknęła się nad Zgodą z Dysart...
Wiosłując do brzegu, nie mówili ani słowa, jako że byli oszołomieni grozą tego zatonięcia; zaledwie jednak postawili nogę na wybrzeżu, Hoseason ocknął się jak gdyby z jakiejś zadumy i zaczął namawiać swych kamratów, żeby capnęli Alana za kołnierz. Oni, ma się rozumieć, cofnęli się, nie mając wielkiej chęci do spełnienia rozkazu; ale Hoseason rozpieklił się jak sam djabeł — i jął krzyczeć, że Alan jest osamotniony, — że on to jest przyczyną zguby okrętu i zatopienia wszystkich kamratów, — że posiada przy sobie znaczną sumę pieniędzy, tak iż jednocześnie można osiągnąć zemstę i bogactwo. Było ich siedmiu na jednego; w tej części wybrzeża nie było skały, którą Alan mógłby osłonić swe plecy, przeto marynarze zaczęli się rozsypywać i zachodzić mu tył...
— A potem — mówił Alan — ten chuchrak z ryżą głową... nie pamiętam jak mu było na nazwisko...
— Riach — podpowiedziałem.
— Tak, tak! — rzekł Alan, — Riach! Otóż on jął za mną orędować, zapytując ludzi, czy nie boją się sądu, a nakoniec ozwał się: „Dalibóg, sam nadstawię karku za tego górala!“.. Ten chuchrak z ryżą głową nie jest-ci złym do gruntu człowiekiem. Ma on pewne pojęcie o tem, co się godzi a co się nie godzi.
— A jakże! — potwierdziłem, — był on dla mnie po swojemu życzliwy.
— I taki też był dla Alana, — rzekł mój druh, — dalibóg, przekonałem się, że to człek dobrych zasad! Ale zresztą widzisz, Dawidzie, rozbicie okrętu i krzyki tych nieboraków bardzo nim wstrząsnęły... i to może było powodem jego dobroci...
— Ba, i ja niedaleki jestem od tej myśli — dodałem, — bo z początku był on tak zuchwały jak i inni. Ale cóż na to Hoseason?
— O ile pamiętam, wprawiło go to w złe usposobienie — odrzekł Alan. — Jednakże ów człeczyna krzyknął na mnie, bym uciekał, więc ja, uważając radę tę za dobrą, istotnie puściłem się w dyrdy. Ostatnią rzeczą, jaką widziałem, było to, że wszyscy zbili się w kłąb nad brzegiem, jak ludzie niebardzo ze sobą zgodni.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytałem.
— No, pięści tam były w robocie! — rzekł Alan; — widziałem-ci też, że jeden człek padł na ziemię, jak para zmiętych gatek. Ale uważałem, że lepiej będzie nie marudzić. W owej połaci wyspy Mull, trzeba ci wiedzieć, jest spłacheć należący do Campbellów, co dla takiego jegomościa, jak ja, byłoby niepożądanem sąsiedztwem. Gdyby nie ta okoliczność, byłbym zatrzymał się i sam osobiście zajął się tobą, a może też pomógłbym temu małemu człeczynie.
Była to rzecz pocieszna słyszeć, jak Alan ustawicznie podkreślał mały wzrost p. Riacha, gdyż, prawdę mówiąc, jeden z nich niewiększy był od drugiego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.