Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— W każdym razie — rzekłem, — nie możesz mi brać tego za złe, gdyż wiesz doskonale, co opowiadałeś mi na brygu. Ale pokusa i czyn to dwie rzeczy różne, za co znów Bogu niech będą dzięki! Wszyscy możemy być narażeni na pokusę, ale z zimną krwią odbierać życie człowiekowi, Alanie!... i przez chwilę nie mogłem z siebie wydobyć ni słowa, nareszcie gdym odzyskał głos, dodałem: — A czy wiesz, kto to uczynił? Czy znasz tego człowieka w czarnym surducie?
— Nie przypominam sobie dokładnie jego surduta — rzekł Alan przebiegle, — ale w głowie mi się troi, że miał on barwę błękitną.
— Mniejsza z tem, czarny, czy błękitny, ale czy go znasz? — zapytałem.
— Nie mogę z czystem sumieniem przysiąc na niego — rzecze Alan. — Szedł-ci on tuż koło mnie, to prawda, ale rzecz osobliwa, żem w sam raz podówczas sznurował sobie chodaki.
— Czy możesz przysiąc, że go nie znasz, Alanie? — zawołałem, napół zgniewany, napół mając ochotę do śmiechu.
— Niekoniecznie — odrzekł Alan; — ale pamięć moja jest skłonna do zapominania.
— A przecie jedną rzecz wyraźnie zmiarkowałem rzeczę na to, — a mianowicie, żeś wystawiał siebie i mnie na niebezpieczeństwo, ażeby zwabić żołnierzy.
— Bardzo to być może — odpowiedział Alan; — tak samo postąpiłby każdy człek szlachetny. Ty i ja byliśmy niewinni w tem zajściu.
— Ponieważ byliśmy niesłusznie podejrzywani, mieliśmy przeto tem więcej powodów, by ujść cało zawołałem. — Niewinnemu chyba powinno się dawać pierwszeństwo przed winowajcą.

175