Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tylko dano ujrzeć przed śmiercią swoje nieletnie pacholę! a wołał tak żałośnie, że nakoniec król Dobrych Ludków zlitował się nad nim i posłał jednego ze swych chochlików, który przyniósł w worku dzieciątko i złożył je koło rozbitka, gdy ów spał. Skoro więc człek ten się obudził, znalazł koło siebie sakwę, a w niej coś co się poruszało. Otóż, jak się zdaje, był to jeden z tych przezornych ludzi, którzy zawsze w każdej rzeczy zwykli upatrywać co tylko być może najgorszego; toteż, gwoli większego bezpieczeństwa, przebił sztyletem ową sakwę, zanim ją otworzył... no i znalazł wewnątrz dziecko swe już nieżywe. Myślę sobie, panie Balfour, że aść jesteś wielce podobien onemu człowiekowi.
— Czy chcesz powiedzieć, żeś do tego wcale nie przykładał ręki? — zawołałem, siadając.
— Zwierzę ci się przedewszystkiem, panie Balfour z Shaws, jak przyjaciel przyjacielowi, — rzekł Alan, — że gdybym zamierzał zabić szlachcica, zdarzyłoby się to nie w moich stronach rodzinnych, boć nie radbym ściągać kłopotów na mój klan, a powtóre nie chadzałbym bez szabli i broni palnej i z tą oto długą wędką rybacką na plecach.
— Juści — rzekłem, — to prawda!
— A teraz — ciągnął dalej Alan, wydobywając puginał i kładąc na nim rękę w pewien określony sposób, — przysięgam ci na to święte żelazo, że ani nie zdziałałem tego, ani nie brałem w tem udziału, ani nie przyłożyłem ręki, ani nie myślałem o tem.
— Dzięki Bogu! — zawołałem, podając mu rękę. On wszakoż zdawał się tego nie spostrzegać, mówiąc dalej:
— I tyle zachodów dla jakiegoś tam Campbella! O ile mi wiadomo, nie jest ich znów tak mało!

174