Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czy jeszcze czujesz się zmęczony? — zapytał mnie Alan.
— Nie, — odparłem, kryjąc wciąż twarz w paprociach, — nie, nie jestem już zmęczony i mogę mówić. Musimy rozstać się z sobą — dodałem po chwili. — Bardzom cię kochał, Alanie, ale twoje drogi nie są mojemi, a nie są też zgodne z drogami Bożemi: krótko mówiąc, musimy z sobą się rozłączyć.
— Nie chcę rozstawać się z tobą, Dawidzie, nie mając po temu przyczyny — rzekł Alan z wielką powagą. — Jeżeli masz mi cokolwiek do zarzucenia, tedy przynajmniej ze względu na dawną znajomość powinieneś mi o tem powiedzieć; jeżeli zaś nabrałeś jedynie wstrętu do mego towarzystwa, to właściwą dla mnie rzeczą będzie uważać się za obrażonego.
— Alanie, — rzekłem na to, — na cóż te słowa? Wiesz doskonale, że tam na drodze leży we krwi człek z rodziny Campbellów.
Alan milczał przez chwilę, poczem rzekł znowu:
— Czy słyszałeś kiedy opowieść o Człowieku i Dobrych Ludkach?
Mówiąc to, miał na myśli zjawy zaziemskie.
— Nie, — odpowiedziałem, — ani też nie mam ochoty jej słuchać.
— Za pozwoleniem waszmości, panie Balfour, ja mimoto waćpanu ją opowiem — rzecze Alan. — Ów człowiek, trzeba aści wiedzieć, został wyrzucony na skałę śródmorską, gdzie podobno Dobrzy Ludkowie zwykli przybywać i odpoczywać, przeprawiając się do Irlandji. Skała ta nazywa się Skerryvore i znajduje się nieopodal od miejsca, gdzie rozbił się nasz okręt. Otóż ten człek, jak mówią, wołał w rozpaczy, żeby mu

173