Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zapytałem go, dokąd mamy uciekać; gdy zaś on odpowiedział mi: — Na niziny! — nabrałem nieco większej ochoty, by mu towarzyszyć; boć zaiste parła mnie już niecierpliwość, by tam powrócić i upokorzyć stryja. Ponadto Alan zapewniał mnie z całą stanowczością, że w danej sprawie niema co marzyć o sprawiedliwości, tak iż zacząłem się niepokoić, czy on nie ma racji. Ze wszystkich rodzajów śmierci najmniej mi się uśmiechała śmierć na szubienicy, a obraz tego złowrogiego przyrządu jawił mi się w myśli z nadzwyczajną wyrazistością (tak jakem kiedyś go widział na drzeworycie w nagłówku ballady wędrownego kramarza) i odbierał mi chętkę na stawanie przed sądem.
— Przystaję na to, Alanie, — rzekłem. — Pójdę z tobą.
— Ale pamiętaj — rzekł Alan, — że to nie błahostka. Będziesz znosił znoje i goliznę, a nieraz zdarzy ci się przymierać głodem. Legowisko będziesz miał miał takie samo, jak głuszce i cietrzewie, życie twoje będzie przypominało życie ściganej zwierzyny, a sypiać będziesz z bronią w ręku. Tak, człowiecze, natrudzisz się niemało i nadwyrężysz sobie nogi, zanim uda się nam wyjść cało! Zapowiadam ci to zaraz na wstępie, boć życie to znam doskonale. Ale gdybyś zapytał, co innego mamy jeszcze do wyboru, odpowiedziałbym: Nic. Wybieraj albo tułaczkę ze mną po wrzosach, albo też stryczek.
— O wybór tu nietrudno! — odrzekłem i uścisnęliśmy sobie prawice na znak zgody.
— A teraz przyjrzyjmyż się jeszcze raz czerwonym kabatom! — rzecze Alan i zaprowadził mnie ku północno-wschodniej krawędzi lasu.

178