Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Spozierając skroś gęstwy drzew, widzieliśmy wielkie zbocze górskie, opadające nadzwyczaj stromo ku wodom morskiej cieśni. Był to trudny do przebycia szmat drogi, gdzie co krok napotykało się głaźne wiszary, kępy wrzosu i wielkie gąszcza brzeziny; kędyś tam daleko, na drugim końcu tej pustaci, w kierunku Balachulish szli nurkiem mali — maciopeńcy — czerwoni żołnierze, brnąc to wgórę, to wdół po wyżniach i wądołach i zmiejszając się z każdą chwilką. Niebyłoć tam teraz słychać radosnych pokrzykiwań, bo ponoś na co innego był im teraz potrzebny dech, jaki im jeszcze pozostał; jednakże szli wciąż wytrwale tropem perci i pewno mniemali, że mają nas tuż przed sobą.
Alan przyglądał się im, uśmiechając się pod nosem.
— Juści, — ozwał się, — porządnie się zmachają, zanim osiągną cel swych zabiegów! Wobec tego my obaj, Dawidzie, możemy sobie usiąść, coś niecoś przekąsić i odsapnąć, a choćby i łyknąć potrosze z mej manierki. Potem wyprawimy się do Aucharu, do domu mego krewniaka, Jakóba z Wąwozów, gdzie muszę dostać odzież, broń i pieniądze na drogę, a potem, Dawidzie zawołamy: „Na los szczęścia!“ i szust we wrzosy!
Usiedliśmy więc w miejscu, skąd mogliśmy przyglądać się słońcu zstępującemu w obszar wielkich, dzikich, bezludnych gór, przez jakie miałem teraz wędrować wraz z moim towarzyszem. Wzięliśmy się natychmiast do jedzenia i picia, a bądź podczas tej biesiady, bądź też później, w czasie drogi do Aucharu, opowiedzieliśmy sobie wzajemnie swoje przygody; z przygód Alanowych przytoczę tutaj te wszystkie, które mogą się wydać ciekawsze lub konieczne.

179