Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ba, i ja niedaleki jestem od tej myśli — dodałem, — bo z początku był on tak zuchwały jak i inni. Ale cóż na to Hoseason?
— O ile pamiętam, wprawiło go to w złe usposobienie — odrzekł Alan. — Jednakże ów człeczyna krzyknął na mnie, bym uciekał, więc ja, uważając radę tę za dobrą, istotnie puściłem się w dyrdy. Ostatnią rzeczą, jaką widziałem, było to, że wszyscy zbili się w kłąb nad brzegiem, jak ludzie niebardzo ze sobą zgodni.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytałem.
— No, pięści tam były w robocie! — rzekł Alan; — widziałem-ci też, że jeden człek padł na ziemię, jak para zmiętych gatek. Ale uważałem, że lepiej będzie nie marudzić. W owej połaci wyspy Mull, trzeba ci wiedzieć, jest spłacheć należący do Campbellów, co dla takiego jegomościa, jak ja, byłoby niepożądanem sąsiedztwem. Gdyby nie ta okoliczność, byłbym zatrzymał się i sam osobiście zajął się tobą, a może też pomógłbym temu małemu człeczynie.
Była to rzecz pocieszna słyszeć, jak Alan ustawicznie podkreślał mały wzrost p. Riacha, gdyż, prawdę mówiąc, jeden z nich niewiększy był od drugiego.



182