Podróż więźnia etapami do Syberyi/Cześć czwarta/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Agaton Giller
Tytuł Podróż więźnia etapami do Syberyi
Wydawca Księgarnia wysyłkowa Stanisław H. Knaster
Data wyd. 1912
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Poznań – Charlottenburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Za Korduwanem zaczyna się wiacka gubernia: należy ona do najobszerniejszych, ma bowiem 2,500 mil ☐, ludności zaś liczy 1,662.800, na milę kwadratową przypada więc 665 ludzi. Pod względem etnograficznym gubernia ta przedstawia nam podobną rozmaitość jak i kazańska mieszkają tu bowiem prócz Moskali: Wotjacy, Czeremisi, Tatarzy, Baszkiry, Tepterzy i w niewielkiej liczbie Zyranie.
W dawniejszych czasach prowincya wiacka należała do państwa Biarmu czyli wielkopermskiego, o którem wiemy bardzo mało. W XII. wieku zdobyli ziemię wiacką republikanie nowogrodzcy i założyli tu wolny wiacki obwód.
Rzeczpospolita nowogrodzka była wcale obszernem państwem; cała północna część dzisiejszej Moskwy do niej należała; stósunki handlowe sięgały aż za Ural. Dotąd żaden z historyków moskiewskich nienapisał historyi nowogrodzkiej, dlatego zapewne, żeby nie narazić się rządowi, który o ile może, nawet w historyi zaciera ślady wolności i nie rad spogląda na tych, którzy republikanckie instytucye i życie wyciągają z zapomnienia i podają potomności.
Rzeczpospolita nowogrodzka upadła w XV. wieku. Iwan III. zdobył Nowogród, wyniszczył republikanów i obszerne ich państwo przyłączył do państwa moskiewskiego. W owym to czasie i wiacki obwód stracił wolność: Daniel Szczenia, głośny wódz moskiewski, zdobył Wiatkę roku 1489 a jej prowincyę przyłączył do Moskwy, która odtąd już stale do niej należy. Poprzednio jeszcze panowali tu Tatarzy. Roku 1796 Wiatka została przekształconą na gubernię; herb jej dali następny: na zlotem polu z obłoków wysuwa się ręka z łukiem, w którym już strzała założona, symbolizuje ona przyszłość, jaka oczekuje ludy, gdyby śmiały pomyśleć o wolności; nad rzeką wznosi się krzyż czerwony, który znowuż symbolizuje zabijanie w imię Boga.
Wiacka gubernia leży już w zimnej strefie; mieszkańcy zajmują się jednakowoż rolnictwem, które z powodu klimatu, mokrych miejsc, błotnistych gruntów, ogromnych puszcz i borów nie może być w kwitnącym stanie; zwierzyny obficie się znajduje. Gubernia ta słynie z rasy wybornych koni, które odznaczają się szczególniejszą bystrością i siłą.
Z rzek najważniejsze są: Wiatka, która na dwie połowy dzieli gubernią, i Kama stanowiąca w południowo-wschodniej stronie jej granicę. Płaszczyzny wiackie okryte puszczami garbią się i łamią nad brzegami rzek i ciągną się rzędem nizkich pagórków.
Stolica gubernii jest w mieście Wiatce nad rzeką Wiatką położonem, do którego wielu Polaków jako więźniów stanu na wygnanie posyłają. Między innymi tu byli wygnani: Henryk Kamiński z Lubelskiego (w r. 1846), syn jenerała poległego pod Ostrołęką, autor kilku znakomitych dzieł; Karol Górski, emigrant, w r. 1849 posłany: major Kisiel starzec kilkadziesięcioletni z Wołynia, żołnierz Napoleona, za sprawę Konarskiego posłany do Irkucka, a ztamtąd przeniesiony tutaj; Lucyan Michalski wraz z ojcem Fryderykiem za sprawę Konarskiego posłany do Irkucka: matka jego dobrowolnie udała się z mężem, po śmierci jego przybyła z synem do Wiatki. Polaków wyganiają nie tylko do Syberyi, Orenburga, na Kaukaz ale i do wszystkich miast gubernialnych lub powiatowych moskiewskich: i tak pomiędzy innymi znajdują się na wygnaniu w Rosji: Edward Żeligowski, znakomity twórca Jordanu; Adolf Januszkiewicz; Ksawera Grocholska; Romuald Podbereski z bratem; Julian Żelawski; doktor Gros, Napoleon Nowicki przeniesiony z Irkucka; Bronisław Tarnowski; Julian Jaroszewicz; Kasper Szaniawski; Feliks Zawadzki; Donat Rejkowski; August Juszewicz; Jankowski; Połubiński; Wincenty Szwabo; Mateusz Skidełł; Floryan Kulikowski; Konstanty Dobrowolski; ksiądz Kalinowski i mnóstwo innych. W Woronieżu umarło niedawno dwóch wygnańców. Joachim Leśniewicz, rodem z Podola, wojownik i kwatermistrz wojska polskiego z 1831. roku, posłany do Syberyi za udział w stowarzyszeniu ludu polskiego, które uorganizował Szymon Konarski; żona jego, zacna niewiasta, pragnęła dzielić los męża i prosiła gubernatora o paszport do Syberyi; ten jej stanowczo odmówił pozwolenia, lecz niezrażona przyjeżdża tajemnie do Petersburga nie znając języka — i po wielu staraniach wpuszczoną została do ogrodu pałacowego w Hatczynie, wówczas gdy się tam car znajdował; gdy obok niej przechodził, padła na kolana i jako o największą łaskę prosiła o pozwolenie mieszkania w Syberyi wraz z mężem. Car przyjął prośbę i kazał jej w Moskwie na rezolucyę oczekiwać. Czekała biedna kobieta w największej niepewności i boleści i doczekała się pozwolenia; pojechała więc do męża do Irkucka, gdzie z nim dzieliła losy wygnania. A gdy z Irkucka Joachima przenieśli do Woronieża, ona z nim się udała i na jej ręku roku 1852 zmarł kochany mąż, którego uzacniła miłością i cnotliwem poświęceniem. Joachim należał do najczynniejszych obywateli. Działania jego patryotyczne rozpoczęły się na wiele lat przed 1831. rokiem, był on bowiem wówczas członkiem Towarzystwa Patryotycznego bardzo czynnego na Wołyniu i Podolu. Sprawie wyjarzmiania narodu oddawał się całą duszą; światły i prawy, kochany był przez wszystkich i zasłużył sobie na piękne wspomnienie w historyi naszej niewoli i na pamięć w sercach ziomków.
Drugi wygnaniec zmarły w Woronieżu był Leopold Jarzyna z Owruckiego; posłanym był wraz z bratem księdzem Narcyzem Jarzyną za sprawę Konarskiego do kopalni nerczyńskiej. Leopold potem przeniesiony do Woronieża tu umarł, człowiek godny także pamięci. — Kordaszewski ze sprawy Konarskiego wieziony z Kijowa do kopalni, w mieście Orle zadusił się kajdanami — a Leonard Łepkowski, zacny obywatel i patryota wkrótce po aresztowaniu umarł w więzieniu w Kijowie, brat zaś jego Edward Łepkowski umarł w Astrachaniu 1840. roku. Niedawno L. Niemirowski i Kossakowski, obaj ze sprawy Konarskiego, z Irkucka przeniesieni zostali do Tambowa, a Adolf Roszkowski, którego zacna żona za przykładem Leśniewiczowej udała się do Syberyi i dzieliła los męża, przeniesiony do Kaługi. Tak niema prawie jednego miasta znaczniejszego moskiewskiego, w któremby niebyło naszych wygnańców.
Wiacka gubernia rozdzieloną jest na 11. powiatów, których punkta centralne są w miastach: w Wiatce, w Słobodzkim (nad rzeką Wiatką); w Orłowie (nad rzeką Wiatką); Kotielniczach (nad rzeką Wiatką); w Nolińsku (blizko rzeki Wiatki); w Urżumie (nad rzeką Wiatką); Małmyszu (nad rzeką Szoszmą); w Ełabudze (nad rzeką Kamą); w Jareńsku; w Głazowie i w Sarapule (nad rzeką Kamą), słynnem z wyrobów trzewików.
Za Korduwanem więc weszliśmy w wiacką gubernię; drogę mieliśmy bardzo nieprzyjemną, musieliśmy bowiem brnąć przez kałuże i błota, przytem i deszcz padał i przemoczył nas. — Ciągnąc się na łańcuchu, niepodobna jest ominąć błota lub go przekroczyć, trzeba było leźć w sam środek, z pod stóp też każdego wytryskują błotne fontanny; każdego od stóp do głów okryły płynną warstwą brudnej cieczy. W Korduwanowie okuli mnie: na ręce wcisnęli ciasne obrączki, które wpiły się w ciało i kaleczą je za każdem szarpnięciem łańcucha — miałem więc dzisiaj bardzo smutną podróż.
Droga przechodzi przez obszerne lasy; wsie budowane są na polanach, w około nich trzebią lasy i zamieniają je w pola.
Wsie przy trakcie zamieszkałe są przez Moskali, a w głębi lasów położone, przez Wotjaków. W jednej wsi spotkaliśmy gromadę Wotjaków. Kobiety zaczesują włosy w poprzek czoła, które je obejmują niby przepaska, a na skroniach skręcone w grube loki, oryginalny wyraz nadają twarzy. Nad czołem noszą wysokie czółka, obszyte czerwoną materyą: z przodu wklęsłe, wybite są srebmemi pieniążkami, z wierzchu zaś czółka spuszcza się na plecy welon z tejże materyi, którą czółko jest obite, w końcu obszyty długiemi frendzlami. Wotjaczki podobnie jak i Tatarki noszą spodnie — zresztą ubiór ich niczem się nieodznacza: mężczyzni ubierają się po moskiewsku. Wotjak jest nizki, postać ma krępą i silną, w plecach szeroki; włosy ma blond i rudawe, oczy niebieskie bez wyrazu, cerę białą. Z fizyonomii jego i z ruchu wyziera głupowatość i tchórzostwo. Zdolności umysłowe posiadają w bardzo małym stopniu, są bowiem tępi i niepojętni, trudno obejmują myślą przedmioty oderwane, a przytem są nieprzemyślni i niezręczni, mało mówią i są bardzo bojaźliwi i pokorni. Jeżeli we wsi wotjackiej w głębi lasów schowanej pokaże się żołnierz, uciekają przed nim, szczególniej kobiety, jak przed rozbójnikiem. Usposobienia mają łagodne i umiarkowane, jeżeli sami między sobą znajdują się i bawią, wybuchają nieraz szumną wesołością — obcych się wstydzą i powstrzymują przed nimi zapędy do ochoty. Pracowici i posłuszni, są zarazem lękliwi i nieporządni, rzetelni i niegościnni. Pijaństwo między nimi bardzo się rozszerzyło. Rekruci Wotjacy w wojsku nieprędko i z trudnością uczą się moskiewskiej mowy, lecz jeszcze trudniej jest nauczyć ich dobrze robić bronią; w ogóle Wotjacy są najgorsi żołnierze i w obcych stronach dużo ich umiera. W pochodach okazują wiele wytrwałości, w rzemiosłach zaś zdatności.
Wotjacy nie są poddani panom, należą bowiem do dóbr koronnych i dla tego wolniejsi niż szlacheccy chłopi. Zbrodniarzy i złodziei mało jest pomiędzy nimi, ale też za to mało jest ludzi rzeczywiście cnotliwych. Śpiew ich jest zbiorem przeciągłych i smutnych tonów, nawet wesołością zaprawiony smutnej cechy nie traci, zresztą podobnie jak ich pobratymcy Czuwasi i Czeremisi mało mają własnych pieśni i rzadko śpiewają. Tańców ich niewidziałem. Język ich różni się znacznie od czuwaskiego, chociaż oba wyrosły z fińskiego pnia; niedługie rokować mu można trwanie, bo ubogi w wyrazy pierwotne, własne, coraz bardziej zanieczyszcza się moskiewszczyzną. Wotjacy czcili dawniej Keremetia, wiara więc keremetiowa, jak się pokazuje, jest wspólną wiarą wszystkich fińskich ludów, i ona bardziej upodobniła je między sobą, niż język.
Przy szczęśliwszych okolicznościach, wspólna wiara mogłaby posłużyć za cement spajający te rozpierzchłe i obce sobie fińskie ludy w jeden naród, lecz ani najazdy, ani ujarzmienia nie potrafiły ich zbić w kupę i nie utworzyły narodu, a dzisiaj nie pora już i nie czas tworzyć się i kształtować w naród, były na to średnie wieki. Dzisiaj narody zupełnie z wykończoną i doskonałą narodowością, weszły na kolej cywilizacyi, nie tworzą już narodowości ale ją doskonalą. Cywilizacya szybkim pędem wszystko w około siebie zagarnia; który lud więc jest po za nią, niema historyi i nie był państwem, nie będzie niem już nigdy, bo cywilizacya go pochłonie, przemieni, wynaturzy i nie da czasu ukształtować się w naród. Z charakteru, z języka, z wiary i z obyczaju dotąd nie wydobyli ducha narodowego, zginąć więc muszą, — bo, powtórzmy jeszcze raz, obok kwestyj politycznych, socyalnych i narodowych, które zajmują ludzkość, narody nowe tworzyć się nie mogą; bo działalność narodów starych, czy to usiłujących wskrzesić swój byt i rozwinąć świetnie na polu cywilizacyi narodowość swoją, lub też dążących do politycznej potęgi i doskonalszej spółecznej organizacyi, lub wreszcie przez przemysł, handel, nauki rozszerzających wpływ cywilizacyi na cały obszar ludzkości — przy takich powszechnych dążeniach, te tylko ludy istnieć mogą, które już były i są narodami i mają w sobie potęgi stałe, trwałe, dawno wyrobione duchowego życia.
Patrząc na nieśmiałą głupowatą postawę Wotjaków, zdaje się mi, iż czytam na ich czole napisany wyrok niesprawiedliwy historycznego przeznaczenia, skazujący ich na nicość, na martwy materyał, na wiecznie zaginienie.
Wotjacy mieli pierwotne siedziby swoje w Syberyi nad Jenisejem, zkąd w dawnych wiekach przenieśli się nad Kamę i Wiatkę, w okolice, które dzisiaj zamieszkują; mieli tutaj nawet książąt swoich, których Tatarzy pokonali i ujarzmili. Wychowani w niewoli zrośli się znią i zamienili ją w drugą naturę — z tatarskiego przeszli pod gorsze moskiewskie jarzmo i konają u kołyski, nie ogłosiwszy pieśni swojego żywota!
Trudnią się uprawą roli, myślistwem, pszczolnictwem i hodują wyborne konie; również mają dosyć bydła; w miastach służą lub trudnią się rzemiosłami.
Szlachty i kapłanów własnych niemają, wszyscy przyjęli grecko-rosyjską wiarę, część jednak Keremetia i zabobony dawnej wiary dotąd się utrzymują, lecz nie w takiej sile jak między Czeremisami i Czuwaszami. Sami siebie nazywają Utmurt, to jest ludzie; mieszkają w znaczniejszej liczbie w wiackiej gubernii, w mniejszej liczbie w orenburskiej; w obu tych guberniach jest ich przeszło 110,000; prócz tego, mieszkają w kazańskiej gubernii (w powiatach kazańskim i sąsiednich) i permskiej.
Zajęty obserwowaniem nowego ludu, i w dalszym ciągu drogi przypatrywałem się mu ciekawie i nie zważałem już na błoto i łańcuchy. Wieczorem przyszliśmy do półetapu, z którego nazajutrz wyruszyliśmy o świcie.
Nowy naczelnik etapowy rozkazał wszystkich rekrutów, prócz mnie jednego, prowadzić bez łańcuchów, podoficer nie wiedział, do którego łańcucha mnie przyczepić, bo przy każdym znajdowała się już oznaczona liczba, wyciągnął więc nowy łańcuch, lecz z nim i nowy kłopot. Sam go dźwigać niemogłem, potrzebowałem pary; na los więc pierwszego, który mu wpadł w oko, przyciągnął rekruta i chciał go spętać razem ze mną. Rekrut protestował i odwoływał się do rozkazu oficera; podoficer go nie rozumiał, bo rekrut mówił tylko po litewsku i cokolwiek po polsku — rodem był z Litwy. Nie rozumiał jego mowy, lecz domyślił się, iż protestuje przeciw samowolności; żeby więc skłonić go do posłuszeństwa, kułakiem uderzył go między oczy i skrwawionego powalił na ziemię. Aresztanci ledwo krew zobaczyli rzucili się ku podoficerowi, okrążyli go pięściami i łańcuchami, a w końcu przy ogromnym krzyku i hałasie został pobity i podrapany. Żołnierze pospieszyli na pomoc podoficerowi i wówczas wszczęła się ogólna bójka, która Pan Bóg wie, na czemby się była skończyła, gdyby oficer na hasło trwogi nie był wpadł między bijących się i łagodnym głosem, obietnicą zapomnienia wszystkiego, co się stało, a zarazem zupełnego przebaczenia nie umitygował stron walczących — poczem zaraz kazał zabębnić i ruszyć w drogę, chowając w skrytości plan ukarania w mieście aresztantów.
Wspaniałomyślna i nagła obrona biednego Macieja Logisa (tak się nazywał rekrut) dziwiła mnie bardzo, ponieważ aresztanci w ogóle niecierpią rekrutów, jako przyszłych żołnierzy, którzy później będą ich stróżować i katować.
Przyszliśmy do Małmyża, miasta położonego blizko ujścia rzeki Szoszmy do Wiatki, odległego od Kazania mil 19 i ½. Małmyż jest liche drewniane miasteczko, ludności ma przeszło 1,785; zbudowane na równinie u stóp nizkich wzgórzy, świeci się tylko kopułami jednej cerkwi.
Skoro tylko umieścili nas w etapie, oficer począł wykonywać plan zemsty nad nami; przy pomocy policmajstra przywołał do izby odwachowej Macieja, którego, jako niewinny powód do bójki, mieli smagać rózgami, i kilku innych aresztantów. Maciej poszedł do izby odwachowej, lecz aresztanci nie posłuchali rozkazu, a cała partya stanęła w ich obronie i oświadczyła: iż nie dozwoli winnych wybrać z pomiędzy siebie i ukarać. Długo trwały konferencje o wydanie winnych, lecz spełzły bez skutku; groźby, klątwy nic nie pomogły — aż w końcu zauważano, że sprawa ta bez nowej bójki nie obejdzie się i postanowiono ją zaniechać. Macieja bez chłosty puścili napowrót do etapu. Tak się skończyła awantura, w której aresztanci stanęli po stronie sprawiedliwej i niewinnie prześladowanej.
Dnia 13. września (1854) wyszliśmy z Małmyża. Kilkanaście wiorst za miastem pod wsią Gomba przeprawiliśmy się na promach przez rzekę Wiatkę. Koryto ma dosyć szerokie, a brzegi lasem świerków i wierzb malowniczo obrzucone. W głębokich i bystrych wodach rzeki, przeglądają się i kołyszą wspaniałe korony drzew, pochylają się nad jej nurtem i kąpią w nim długie gałęzie. Była pogoda, niebo wyjaśniło się i ubrało w długi szereg puchowych obłoczków, w powietrzu głębokie milczenie, ucichła nawet ciągle brzmiąca mi w uszach muzyka kajdan i grube śpiewy aresztantów — słychać tylko uderzenie wioseł i cichy szmer fal, niosących nas na drugi brzeg rzeki. Wiatka[1] przepływa przez wielkie lasy i w kazańskiej gubernii wpada do Kamy z prawego brzegu; jest ona główną arteryą ziemi wiackiej i ojczystą rzeką Wotjaków. Nad jej brzegami wędrowiec w dzień św. Eliasza zobaczyć może Wotjaków, zabijających byka, na cześć Keremetia, a w dzień św. Prokopa barana, i ucztujących wedle starego obyczaju pod stropem wspaniałych lasów — według obyczaju, który co chwila traci powagę a wkrótce może zaledwo ślad jego zostanie we wspomnieniach starców lub w książce podróżnej wędrowców, których ciekawość lub los sprowadził w te strony.
Za rzeką znowuż lasy daleko i długo ciągnące się i szumiące przeciągłą pieśń zgonu nieznanego ludu. Ciemne świerki, potrząsające złotym lub czerwonym liściem brzozy, drżąca osina, wyniosła sosna, tysiące oraz krzaków i drzew różnego gatunku, bogato ulistnione, rozlicznie ugrupowane zasłaniają widnokrąg i nadają odrębny charakter wiackiej ziemi. W kilku miejscach jak łysiny świecą się polany — na nich zieleni się ozimina i siedzą samotne moskiewskie wioski, dym kłębami wydobywa się z kominów i unosi się nad lasem, jak brudna płachta. Lud w tych wioskach mieszkający przyjemny jest i kształtnie zbudowany; zdarzyło się mi widzieć kilka kobiet bardzo pięknych.
Na innych znowu polanach sterczą stogi niezwiezionego zboża i siana, a w blizkości nich płomień ogarnia cygański kocioł, zawieszony na trójnogu nad ogniskiem; cyganie w swoich wiecznych wędrówkach i do «Wotjacyi» przychodzą.
Obok mnie, przy łańcuchu, do którego byłem przyczepiony, szedł żyd polski, idący za kontrabandę na osiedlenie do Syberyi; jest to mąż żydówki, z którą rozmowę opisałem. Przyglądając się leśnym, jak gdyby Ruisdaela krajobrazom, nieodzywałem się do łańcuszkowego towarzysza, który wiecznie znudzony jednostajnym widokiem i milczeniem, zaczął ze mną prowadzić bardzo uczoną rozmowę o mahometanizmie i o schizmie. Zadawał mi długi szereg pytań i życzył sobie, ażebym go objaśnił i rozstrzygnął jego wątpliwości. Jako wychowany w Warszawie, miał dosyć wykształcenia i nie źle mówił po polsku; zdania jego często zastanawiały mnie bardzo zdrowym rozsądkiem i znajomością rzeczy, lubił badać i zgłębiać rzeczy religijne i rad pogrążał się w mistycyzmie lub bujał w sferach abstrakcyj talmudycznych. Na dniówkach czytywał hebrajskie książki, modlił się długo i pilnie strzegł kilkuset rubli, które uniósł z sobą dla rozpoczęcia handlu w Syberyi. On i jego żona bardzo żałowali Polski a żałość tę podnosiła ta okoliczność, że niewiedzieli jeszcze, jaka przyszłość oczekuje ich w Syberyi; jeżeli tam nędza i niedola ich przyciśnie, to długo będą Polski żałować, jeżeli zaś interesa dobrze im pójdą i zbogacą się, może zapomną gościnnego i zarazem ojczystego kraju, w którym się urodzili.
Tuż za nami przyczepiony jest do łańcucha kozak z dońskiej ziemi i Małorus z Czernichowa. Kozak jest stary, schorzały i otyły człowiek, szedł ociężale, musieliśmy go więc w pierwszej parze idący ciągnąć za sobą — na czole i policzkach miał litery K. A. T., włosy siwe, wymowę skruszoną i łagodną. Zamordował żonę swoją, za co obity został krutami i skazany do kopalni na lat 5. Towarzysz idący obok niego nazywa się Stefanenko, jest to młody, zwinny człowiek; cerę ma ciemną, oczy bystre, wymowę miękką i dowcipną w drodze ciągle się śmiał, żartował, gadał anegdoty, dowcipkował i błaznował — służył w wojsku, za kradzież posyłają go do kopalni.
Za temi dwoma, do mojego łańcucha przyczepiona szła trzecia para: wysoki i ogromny chłop moskiewski i starowierca obłąkany. Chłop był urzędowym błaznem partyi; Wszyscy go karmili, a zato na dniówkach popychali, targali, żartowali, bili; on się gniewał, skakał, potrącał i bawił takim sposobem innych. Żarłok niepospolity, zjadał na raz po 4 funty chleba, mięsa sporą, kilkofuntową porcyę, zupy ogromną miskę i wiadro piwa wypijał — najadłszy się, sapał i milczał, a patrząc z podełba robił różne grymasy, które do rozpuku rozśmieszały aresztantów. Odarty, nigdy się nie myje, a czarne ciało wyziera przez dziury w koszuli; posyłają go na osiedlenie do Syberyi za kradzież. Starowierca jest człowiek porządny i łagodnej fizyonomii; bystry wzrok dowodzi, że myśl jego ciągle pracuje, mówi czasem bardzo rozsądnie, lecz często zbiwszy się z tropu, prawi dziwne rzeczy, nie trzymające kupy i to właśnie spowodowało, iż go uważają za obłąkanego. Wieczorami i porankami staje w ustronnem miejscu na dziedzińcu i trzymając rękę na piersi, kłania się w stronę wschodu i żegna się; potem obraca się w stronę południa, zachodu i północy i za każdym razem kłania się i żegna.
Nasz łańcuch szedł za innemi łańcuchami na końcu partyi — za nami szły kobiety w nieporządnej gromadzie, bez łańcuchów; przez całą drogę nieustannie szczebiotały i głośno rozmawiały z kochankami swoimi, idącymi na przodzie, lub swawoliły z żołnierzami, śmiejąc się i wykrzykując miłosne pieśni dzikim głosem. Między niemi szła siedmdziesięcioletnia staruszka — ona jedna tylko nie ma kochanka, idzie na osiedlenie za to, że pani pożyczyła od niej pieniędzy i w zastaw dała jej łyżki srebrne, a niechcąc ich wykupić, oskarżyła ją o kradzież, łyżki bez pieniędzy odebrała, a sąd staruszkę wygnał do Syberyi. Nie umiała się tłumaczyć, a zresztą sąd słowom jej niedawał wiary, jako poddanej i przez panią oskarżonej.
Po dwudniowej z Małmyża podróży stanęliśmy w wiosce Arporekie, mamy tutaj dniówkę. Partya nasza w Kazaniu znacznie powiększyła się, złączyli bowiem z nią partyę aresztantów idącą przez Symbirsk z południowej Moskwy. W żadnym więc etapie nie mogą partyi pomieścić i z 50 zwykle osób, do których i ja należę, nocują pod strażą na dziedzińcu więzienia. Na dziedzińcu niedokucza mi ciasnota, robactwo i zgęszczone powietrze, ale dokuczają mi za to pod lekkiem okryciem przymrozki, dosyć już znaczne we wrześniu w tej stronie.
Niemogąc długo zasnąć i drżąc od zimna, przypatruję się gwiazdom wspaniale gorejącym na niebieskim firmamencie. Jutrzenka już zeszła, Jowisz lśni i błyszczy świetny jak dyament, a żółtawy Saturn przez całą prawie noc widoczny. Ile przepychu, ile wspaniałości na niebieskim stropie? miliony gwiazd, miłem, zimnem światłem rozjaśniają ciemności nocy i spoglądają na uśpioną ziemię. Z barłogu, na którym spoczywałem, myślą i wzrokiem wzniosłem się ku słońcom, jak punkciki bielejącym na szafirze — puściłem się ich drogą w nieskończone przestrzenie, przeniosłem się na planety kołujące około tych punkcików i zapomniałem o zimnie i niewoli; dusza moja bowiem była w zachwyceniu i w uwielbieniu Boga, który stworzył nieskończoność przestrzeni i miliony milionów światów i słońc. Nic tak nie upokarza ducha ludzkiego jak obserwacja i znajomość gwiaździstego świata — bo czemże pokaże się człowiek wobec tej wielkości, wobec tego ogromu i wspaniałości światów? i znowuż nic tak nie wznosi ducha ludzkiego, jak tenże świat gwiazdzisty, bo czyż duch nie uszlachetnia się i nie czuje swej potęgi, będąc mocen ogarnąć nieskończoność światów? Niemasz nauki bardziej religijnej i umoralniającej pomiędzy naukami matematycznemi jak astronomia.
Nad rankiem zasnąłem; obudziły mnie krzyki przekupek, sprzedających jadło, i brzęk kajdan kupujących aresztantów. Jakież to przebudzenie się! Śniłem o słońcach i gwiazdach, a oto jestem między wyrzutkami społeczeństwa i muszę słuchać grubego dowcipu i rozmowy, i patrzeć się na szelmostwa, zbrodnie i błazeństwa ludzi.
W kącie podwórza zasiedli Siemionów z Marfą, obok nich inna para kochanków — i obchodzą swoje zaślubiny i wesele. Otoczyło ich mnóstwo aresztantów; nowozaślubieni wiadrami kupują piwo, poją wszystkich, śpiewają i wesoło ucztują. Nazywa się to ślubem i weselem aresztantów. Zagrała bałałajka i zagrały skrzypce, państwo młodzi stanęli do tańca — utworzyło się kilka tańcujących kółek: w jednem Małorusinki tańcują kozaka, w innem Moskiewki w cokolwiek inny sposób tańcują tego samego kozaka, a w innem znowuż Czuchonki i jedna Polka puściły się z rekrutami do walca. Cały dzień trwała wesołość, zabawa, hulatyka, pląsy i śpiewy, gdyby kto przypadkiem spojrzał na tych ludzi piętnowanych, ogolonych i w kajdanach, na kraty budynku i wysokie palisady, zdumiałby się taką wesołością potępionych.
Wesoło przepędziwszy dniówkę, niechętnie aresztanci wybierali się w drogę, tem bardziej, iż nie do łańcuchów jak poprzednio, ale do żelaznych drągów mieli nas przykuć. Podróż przy żelaznym drągu jest jeszcze przykrzejszą niż przy łańcuchu; ruch jest trudniejszy, a ręka obciążona nabiega krwią i prędko kaleczy się. Dawniej wszędzie do transportowania więźniów w Moskwie używali żelaznych drągów; obecnie rozkazali używać łańcuchów, nie wszędzie jednak sprawiono łańcuchy i w wielu miejscach po dawnemu, przykutych do drąga transportują.
Z Arporeka do Mikukaksina, wioski odległej od Małmyża o 12 mil, szliśmy dwa dni przez gęste i wspaniałe lasy, nie spotykając nigdzie Wotjaków, chociaż podróżujemy w Wotjacyi. Moskiewscy osiedleńcy wyparli ich z wiosek traktowych w ustronne polany obszernych borów, gdzie bez ciągłego lub częstego widoku obcych ludzi, swobodniej i łatwiej im życie schodzi.
Deszcz padał dwa dni, przemoczył nas a drogę zupełnie popsuł — rzeczka Wała, przez którą na promie przewoziliśmy się, wezbrała i wystąpiła na brzegi okryte leśną roślinnością. Mikukaksin położony jest w świerkowej polanie: aresztanci i tutaj mieli dniówkę. Piwo, które chłopi w Wotjacyi sami wyrabiają i kwasy, obfitość chleba i pokarmów, przytem taniość ich dozwalała i najbiedniejszemu uraczyć się. Jadło w etapach sprzedają żołnierze, ich żony lub też chłopki: za dozwolenie sprzedawania płacą naczelnikowi etapu mały podatek. Tańce, wesela, śpiewy i wszelkiego rodzaju hulatyka, napełniała przez cały dzień etap wrzawą i hałasem; kradzież się wzmogła — już kilku nieostrożnych i łatwowiernych okradli koledzy, którym zaufali, i ostatnie pieniądze tych biedaków przehulali ze swojemi kochankami.
W naszej partyi znajduje się kilka matek z dziećmi, których na noclegach ani na dniówkach nieoddzielają od partyi. Widok partyi przypomina zbrodnie Sodomy i Gomory i w tych młodych niezepsutych jeszcze umysłach, zostawi niezawodnie zgubne nasiona, które potem wyrosną w gruby pień zbrodni, występku i rozlicznego szelmostwa. Tak więc niedbałość rządu i jego nieoględność robi z więzień nie miejsce poprawy, lecz miejsce zarazy społeczeństwa i szkołę zbrodniarzy.
Jesień wszystkiemi kolorami tęczy umalowała liście, wiatr jak starość strąca je z drzew, a wkrótce zima jak śmierć zupełnie ją obnaży. Padają farbowane liście na mokrą ziemię, a mgły jesienne jak gruba opona unoszą się nad puszczą. Powietrze chłodne, niebo zachmurzone, a na drodze żadnego ruchu niema — nikt nie przejeżdża, nikt w zawierusze jesiennej nie odrywa się od ciepłego ogniska. Wotjacy uciekli w głębią borów, a zdala słychać dzwonek pocztowy jadącego czynownika; brzmi on w uszach spokojnych mieszkańców jak złowieszczy zwiastun ucisku i zdzierstwa. Okuci w żelaza, ślizgamy się po błocie; słabi padają i pociągają za sobą mocniejszych. Po dwudniowej, trudnej podróży stanęliśmy we wsi Żyl, ozdobionej cerkwią.
Dzień wypoczynku nie wrócił mi sił; nie mogłem iść piechotą i oficer dozwolił mi jechać podwodą, lecz bojąc się, ażebym nie uciekł, kazał mi obie ręce leżącemu przykuć do kibitki. Leżąc w niewygodnem położeniu, wlokłem się za aresztantami, którzy mimo przykrej drogi chórem wyśpiewywali rozmaite pieśni. Kilku odznaczających się dobrym głosem przewodniczyło śpiewakom; oni solo śpiewali całe strofki, a chór odpowiadał im wykrzykując i poświstując zwrotki ciągle powtarzające się. Ze wszystkich, śpiewaków najdonośniejszy głos ma Marfa, w mocy i w potędze głosu ani jeden mężczyzna dorównać jej niemoże; dobrze zbudowana, podobna do grynadyera, mogłaby komenderować batalionem lub pułkiem.





  1. Rzeka Wiatka puszcza około 13. kwietnia, zamarza 1. listopada (v. s.), pod lodem bywa 163 dni w roku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Agaton Giller.