Przejdź do zawartości

Po grzesznej drodze/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Popchnięty losem, z nadszarpniętemi nerwami i twarzą wybladłą przez zamknięcie i cierpienie, Piotr Benu wracał do domu Noinów o godzinie pierwszej popołudniu.
Podwórze zalane było jasnem i ciepłem słońcem zimowem, z kuchni rozchodził się ostry zapach pieczonego mięsiwa, a z góry, przez schody, które w słońcu świeciły wesołą szarością kamienia, dobiegał gwar tysiąca głosów, zmieszany z mnóstwem dźwięków i hałasów, naci które wybijał się krystaliczny szczęk kieliszków i talerzy.
Piotr zatrzymał się chwilę przed bramą, z oczami wlepionemi w polerowany granit schodów. Więc tam na górze, w pokoju ciotki Luizy młoda para obiaduje w weselnej kompanji? Czy ma wejść na schody? Czy ma raczej powrócić do kuchni, jak kiedyś, i zająć na nowo swoje miejsce sługi? Wspomnienia bolesne napłynęły mu do głowy, przeżywał przeszłość, a niewypowiedziane cierpienie, jakie mu sprawiała rzeczywistość, wyrwało mu z piersi krzyk bólu i wściekłości. Jednak kobieta jakaś ukazała się w drzwiach od kuchni z wielkim białym, połyskującym na słońcu talerzem, pełnym dymiącego mięsiwa. Spostrzegłszy Piotra, zdumiała się, potem uśmiechnęła się do niego, pozdrowiła i poprosiła, aby wszedł do domu.
— Witaj, powrócony, witaj, Piotrze... Za sto lat niech się przytrafi drugie podobne nieszczęście, jak to, które ciebie spotkało.
— Daj to Boże! — odrzekł.
— Czy dużo jest ludzi na górze?
— Nie bardzo. Chodź.
Poszedł za nią na schody, zwinny i jakby obojętny. Wydawał się wesoły. Kobieta weszła pierwsza i zawołała:
— Patrzcie, kto przyszedł!
Ledwie ukazał się we drzwiach, wszyscy goście powitali go okrzykiem:
— Za sto lat niech się przytrafi druga taka przygoda, jak twoja!
Wuj Mikołaj zerwał się na równe nogi, uradowany, a ciotka Luiza poszła na jego spotkanie, wzięła za rękę i posadziła przy stole obok siebie, zasypując go pytaniami.
Piotr nie odrazu spojrzał na młodą parę. Dopiero po kilku minutach, odpychając prawie gwałtownie talerz, który mu podsuwała ciotka Luiza, zdał sobie dokładnie sprawę z położenia. Gości, mężczyzn i kobiet, było ze trzydzieści osób, i cały pokój zastawiony był wniesionemi na ten dzień stołami, których zastawę stanowiła dziwaczna pstrokacizna talerzy, kieliszków i nakryć wszelkiego rodzaju i stylu. Własne bowiem statki nie wystarczyły i trzeba było dopożyczyć z dwóch czy trzech zaprzyjaźnionych domów.
Marja i Franciszek Rosana na czele stołu jedli z jednego talerza, wedle zwyczaju sardyńskiego, a pan młody obsługiwał oblubienicę z wyszukaną troskliwością.
Marja zdjęła była uroczyste szaty, miała tylko pod szkarłatnym, rozsznurowanym gorsecikiem wspaniałą haftowaną koszulę a na głowie chusteczkę w wielkie róże i hjacynty, w której jej było nadzwyczaj do twarzy.
Franciszek pił wielkiemi haustami miłość i mocne wino Badde manna i pożerał żonę błyszczącemi oczyma; zdawało się, że poza nią nie widzi nic i nie słyszy zgiełku i krzyków gości. Piotra nie dostrzegł wcale. Ale Piotr, który to widział, zadrżał ze złości. I Marja zdawała się obojętna.
Pojawienie się Piotra, oczekiwane każdej chwili, ponieważ wiadomość o jego uniewinnieniu nadeszła przed jego przybyciem, przyprawiło ją o gwałtowne bicie serca, o nieokreślony lęk, niezupełnie nawet wobec samej siebie uświadomiony, którego nie spostrzegł nikt, a najmniej nowoprzybyły.
Piotr nie śmiał spojrzeć na nią; czuł, że mu w duszy zaczyna grzmieć burza, ale panował nad sobą i potrafił nawet pochwycić sposobność, aby się popisać niezwykłą wesołością.
— Stałeś się biały jak lilja — rzekł mu wuj Mikołaj.
— To też jestem rad, że siedziałem w więzieniu — odparł śmiejąc się.
— Teraz kobiety będą się za mną oglądały.
Marja spojrzała na niego. Rzekłbyś, że obojętność Piotra ją ubodła. Jakto, więc już zupełnie zapomniał o niej i myśli o innych? Tem lepiej zatem, tem lepiej! Maleńka zmarszczka zasępiła jej czoło; spuściła oczy na talerz, jakby urzeczone jakiems tajemniczem widzeniem; gorąca ręka Franciszka, która dotknęła jej ręki, przywróciła ją do rzeczywistości. Oblubieniec nachylił się trochę, pokazał w uśmiechu zęby i powiedział jej coś, czego nikt nie dosłyszał; ona słuchała poważnie, potem zaśmiała się głośno, wesołym dziecinnym śmiechem, który przyciągnął ku niej mętne spojrzenie Piotra Benu.
— Jedz, Piotrze, — prosiła ciotka Luiza, stawiając przed nim na nowo dymiący talerz — weź cośkolwiek.
Ale nie wziął nic; odpychał wszystko z widocznym uporem; widział niemal truciznę na talerzach, w kieliszkach, w serwetach; odsunął się nawet nieco od stołu, bo wszystko wydawało mu się złe i gryzące przy tej uczcie.
Uśmiechał się wciąż, ale był ktoś, kto przyglądając mu się często i bacznie, zauważył coś gorzkiego i niedobrego w jego uśmiechu, w rysach koło ust i w wychudzonych policzkach. Oczy zachodziły mu raz po raz jakby mgłą od nagłego zawrotu głowy. Oto straszne widzenie, przewidziane i odpychane w chwilach największej rozpaczy, stało się rzeczywistością. To, co kiedyś wydawało się niemożliwe nawet we śnie, teraz stało się, było prawdą. Marja jest żoną innego, Marja stoi przy boku innego, Marja jest niepowrotnie dla niego stracona! I to w jego oczach! Widział i czuł to nietylko oczami, ale każdym nerwem, każdem włóknem, każdą żyłką nawet. Wspomnienia przeszywały go jak ostrze szpilki, krew waliła w skroniach, w uszach, w szyi, w gardle i dusiła go. W pewnych chwilach jakby zaczynało go opuszczać rzeczywiście bajeczne panowanie nad własnemi uczuciami; wtedy oczy mu zachodziły mgłą, a żyły na skroniach i rękach stawały się nabrzmiałe i fjoletowe. W pewnej chwili, kiedy Franciszek Rosana schylił się tak dalece nad żoną, podnosząc serwetkę, że dotknął jej twarzą, mocno zaczerwienioną od wina, Piotr zacisnął gwałtownie pięść i o mało nie wybuchnął.
Osoba, która śledziła każdy jego ruch, spostrzegła to i na chwilę oddech jej zaparło. Była to Sabina. Siedziała bardzo blada, smutna, prawie cierpiąca. Ona też oczekiwała Piotra przez cały ranek, a widząc go, doznała nieokreślonego lęku, radości zarazem i obawy. A zamiast uspokoić się, w miarę jak czas upływał, stawała się coraz bardziej niespokojna i ogarniał ją smutek, który sprawiał rodzaj fizycznej dolegliwości. Wyczuła instynktownie, przez zazdrość, wszystko co Piotr przechodzi, a kiedy zauważyła, że zaciska pięść i robi ruch, jakby się chciał rzucie, przeraziła się i zadrżała. Uspokajała się w miarę, jak Piotr się uspokajał, ale twarz jej pobladła jeszcze bardziej, stała się ziemista, a wargi zbielały.
— Co ci jest, Sabinko? — zapytał z przerażeniem młodzieniec, siedzący obok niej. — Cóżeś zobaczyła takiego?...
Obrzucił towarzystwo nagłem spojrzeniem, ale dostrzegł tylko twarze czerwone i uśmiechnięte.
Ożywienie doszło do najwyższego stopnia; dowcipy miłe, ale i dwuznaczne, strzelały z jednego końca stołu na drugi; wszyscy z otwartemi ustami, z wargami świecącemi od oliwy, rozmawiali i śmieli się na cały głos, wypełniając izbę hałasem, który, zlewając się ze światłem, z zapachem potraw i słodyczy, sprawiał w rażenie rozpasanej wesołości.
Stojący w rogu stołu, z połową opalonej na bronz twarzy, oświetloną przez promień słoneczny, wysoki, rudy, rozkudłany pasterz, krajał zręcznie na drobne kawałki dużego prosiaka, upieczonego na rożnie, naszpikowanego i podanego na zimno. Prawie wszyscy, choć nie przestawali śmiać się i rozmawiać, przyglądali się z zajęciem dużym i kanciastym rękom pasterza. Wyjął z kieszeni ordynarny nóż, mocno naostrzony, ze zmarszczonem czołem, poważny i milczący, jakgdyby spełniał święty obrządek, krajał szybko, krótkiemi nieomylnemi cięciami; znajdował zręcznie wszystkie stawy i nóż biegł, skrzypiąc po doskonałej, przyrumienionej skórce prosięcia. Gdy wszystko było podzielone, oblizał sobie spokojnie palce, otarł nóż o obrus i usiadł zadowolony, podczas gdy któryś z gości dawał mu oklaski.
— Oh, świetnie! — krzyknął pan młody po włosku. — Brawo, Bore. Gdyby król był tu obecny, zrobiłby z ciebie podkomorzego dworu...
Wszyscy roześmieli się głupio, oprócz Piotra i Sabiny, których wstrzymało cierpienie, ciotki Luizy, która hamowała się przez dobry ton, i Marji, bo się już zaczynała gniewać, że Franciszek upił się w obecności Piotra Benu, który napewno będzie się z niego śmiał.
Duży półmisek krążył dokoła stołu, a Franciszek, grzebiąc w nim długo, wyszukał dla Marji mózg i nerki prosięcia; okropił, posolił i powiedział:
— Może cię obrażam, dając ci mózg? To nie znaczy, że ci potrzebny, wiemy wszyscy, że jesteś najmądrzejsza kobieta na świecie. Jedz, Marjo.
Ale ona nic nie chciała, nie miała ochoty, niech jej da pokój. Odrzuciła z wdziękiem widelec, który jej oblubieniec wkładał do ręki, a kiedy nastawał, odcięła się prawie gniewnie. Lecz Franciszek przysunął jej widelec do ust i zmusił wbrew jej woli do przełknięcia prawie połowy nerki.
Marja zaczerwieniła się i roześmiała, aby pokryć gniew.
— Przestań! — rzekła.
— O mało się nie zadławiłam przez ciebie.
— Oh, Marjo, czy cię obraziłem? — zapytał skruszony.
— Naturalnie!
— Czy naprawdę się gniewasz? Przebacz mi. Jeżeli już dzisiaj mamy się zacząć kłócić...
Roześmiał się i wyciągnął rękę po pełny kieliszek, ale Marja go powstrzymała.
— Proszę cię, zrób to dla mnie, rzekła pocichu — i przestań pic na dzisiaj. Dosyć już piłeś. Zrób to dla mnie.
— A wybaczysz mi? — zapytał zawsze jeszcze z ręką wyciągniętą.
— Tak, jeżeli już dziś pić nie będziesz.
— Już dziś nie będę! — odpowiedział łagodnie jak dziecko, uśmiechając się do niej i chowając rękę, która natrafiła na jej dłoń, leżącą na brzegu stołu.
Od tej chwili Marja pilnowała bardzo, by nie dać mu pić, ale pan młody już wypił i tak zawiele, a oczy, z początku świecące i otwarte, zaczęły mu się mglić i przymykać. Pod koniec obiadu zaczął bełkotać i uparcie mówić po włosku, a w pewnej chwili stał się tak źle wychowany i śmiały, że uniósłszy się na krześle, pocałował naprzód Marję, potem starą krewną, która siedziała obok niego. Rozległy się żywe oklaski i wy lichy głośnego śmiechu. Nawet Marja się śmiała, czy udawała, że się śmieje, a Piotr, zaciskając zęby uśmiechniętemi ustami, patrzył w dal, poprzez jasność otwartej na szerz bramy, oczami szklanemi i przerażająco wbitemi w jeden punkt, Sabina śledziła jego spojrzenie, pytając się w duszy, w jaki bolesny obraz wpatruje się Piotr Benu. Obojętność jego dla niej smuciła ją i rozdrażniała: nie zwrócił na nią oczu ani razu; miała jednak wielką litość nad nim, nad jego widocznem cierpieniem.
Wesołość towarzystwa rosła wciąż, w miarę jak się opróżniały butelki; ostatnie danie, złożone ze smażonych w cieście kalafiorów, żółtych jak złoto i pachnących korzeniami, przeszło nawet nietknięte. Kiedy usługujące do stołu dziewczęta, które stały za krzesłami gości, śmiały się i mieszały swobodnie do rozmowy, przyniosły sery, młody istranzu[1], to jest sąsiad z pobliskiej wsi, podniósł się z kielichem w ręku. Myślano, że chce wnieść zdrowie, on tymczasem z podniesionym kielichem, i wpatrzony w niego, wymachując drugą ręką z przyciśniętemi do siebie pierwszym i drugim palcem, zaczął deklamować satyryczny wiersz sardyński przeciwko kształceniu kobiet, a potem jakiś inny.

Cando s’amore cun sas frizzas d’oro
Sa prima olta m’at fertu su sinu.[2]

— Co za warjat! — rzekła Marja, chowając usta w serwetkę.
A Franciszek, nachyliwszy się, szepnął ze spółczuciem:
— Jest pijany!
Pomimo to, gdy skończył deklamować, wesołość biesiadników doszła do szału. Śmiał się i Piotr, nietyle z wiersza, ile z deklamatora i z innych figur, wykrzywionych głupią i bezmyślną wesołością.
Wuj Mikołaj tymczasem zbliżył się do niego, usiadł wpoprzek krzesła, z założonemi nogami i zaczął z nim mówić poważnie o interesach. Dziwnym trafem gospodarz nie był pijany i nie wyglądało, że się upije; był jakby w złym humorze i odwracając się plecami do gości, namawiał Piotra, aby powrócił do niego na służbę, tak jak gdyby byli sami i nikt ich nie słyszał. Ale młody człowiek nie chciał się zgodzić.
— Nie, nie, już postanowiłem. Zamieszkam u ciotki i będę pracował sam dla siebie. Znacie już moje zamiary, mówiliśmy o nich w więzieniu, zdaje mi się...
Nie doszli do porozumienia. Wuj Mikołaj chciał zrobić z niego chociaż swego jubarju, to znaczy dałby mu ziemię, woły i ziarno na zasiewy, a potem podzieliliby się połową zbiorów, ale Piotr i tego nie chciał. Nie zgodził się nawet na pomysł wydzierżawienia mu winnicy i zagrody. Na nic, — nie mógł, nie chciał się zgodzić na żadne kombinacje. Wuj Mikołaj zmartwił się tem, a chcąc sobie poprawić humor, zwrócił się do młodego „cudzoziemca” i wyzwał go na śpiew a disputas.
Obiad dobiegał końca; na stole dymiła kawa, a Franciszek Rosana, spojrzawszy na zegarek na ręku orzekł, że jest godzina trzecia.
Przez otwartą bramę widać było, na tle mocno błękitnego nieba, słońce, które już się spuszczało i mnóstwo lekkich, białych obłoczków, wypływających na zachodzie; był to jakby powolny przypływ małych miękkich i znikomych fal, które nadawały zimowemu wieczorowi wrażenie głębokiej ciszy i wiosennej słodyczy.
Piotr Benu zmuszony był ustąpić swego miejsca koło drzwi poecie-improwizatorowi, spółzawodnikowi wuja Mikołaja i usiadł w jednym rzędzie z nowożeńcami. Na chwilę zapanowała cisza i wszyscy byli w wyczekiwaniu; wielki spokój słonecznego wieczoru zdawał się przenikać do izby. Pierwsza strofa poety zabrzmiała dźwięczna, donośna, a wuj Mikołaj, z łokciami na stole i ciągle jeszcze z nogą na nodze, przyłożył rękę do prawego ucha, jakby chciał słyszeć lepiej. Spółzawodnik był dość dobrym improwizatorem; rymy płynęły mu z ust z łatwością, miał głos tenorowy, który dodawał wdzięku i wartości wierszom.
Nasamprzód zaśpiewał na cześć nowożeńców, głosząc wytworną pochwałę Marji, którą nazwał sa rosa de sas rosas[3], ale potem zaczął wykładać w szorstki sposób nieżyczliwe poglądy na małżeństwo, t. j., że lepszy jest dla mężczyzn stan wolny, bo w małżeństwie nad radością przeważa w wysokim stopniu nuda i przykrość.
Wuj Mikołaj, rozumie się, twierdził co innego, traktując przeciwnika z uprzejmą ironją i pobudzając obecnych do śmiechu. Ale po kwadransie uwagi biesiadnicy zaczęli się nudzić i jedni po drugich wymykali się od stołu, który niebawem opustoszał, zostali tylko dwaj cantadores[4], dwaj starzy wieśniacy, chłopak, oparty mocno łokciami o stół i z pięściami wbitemi w policzki, oraz Piotr Benu z zamożnym młodzieńcem nuorskim. Ci dwaj, z nogami założonemi jedna na drugą, siedząc bokiem do stołu, rozmawiali ze sobą o osobistych sprawach, nie zwracając żadnej uwagi na dysputę. Ale wuj Mikołaj i jego poetycki przeciwnik byli tak pochłonięci śpiewem, że nie zauważyli, iż słuchają ich tylko dwaj starzy wieśniacy i chłopiec. Ciągnęli dale], śpiewając wyłącznie dla siebie, a byli w takiem poetyckiem natchnieniu i taką w tem znajdowali uciechę, ze nie zanosiło się na rychły koniec.
Przyszły dwie dziewczyny sprzątnąć ze stołu i śmiały się na całe gardło z żartów, jakie do nich zwracał jeden ze starych gospodarzy; wuj Mikołaj spostrzegł to i zaraz zaczął wierszem pomstować na zalecanki starców. Z dołu dochodziły ostre i tęskne dźwięki muzyki tanecznej sardyńskiej, granej na katarynce, gwar śmiejących się, tańczących i rozmawiających na dziedzińcu. Poprzez cały ten hałas Piotr i młody principale[5] rozmawiali spokojnie o interesach, o bydle, o krowach i wołach. Piotr przedstawiał swoje poglądy na handel wołami, powiedział że ma pewną sumkę i spólnika poręczyciela, i że wkrótce zabierze się na małą skalę do hurtowego zakupu wołów. Młodzieniec, właściciel obory, oznajmił, że w kwietniu będzie miał do sprzedania kilka par krów i jałówek.
— Zobaczymy — rzekł Piotr i przesunął w zamyśleniu ręką po twarzy. — Może jeszcze w kwietniu nie będziemy mieli wszystkich potrzebnych pieniędzy, ale niemniej zaczniemy. Gdzie twoje bydło?
— W Serra — odpowiedział tamten.
— Jak się nazywa twój spólnik? Może go znam.
— Zuanne Antine z Fonni. Jest dużo młodszy odemnie.
— Do djabła, toż go znam! — wykrzyknął rozmówca. — Ale jest teraz w więzieniu.
— Tak, za opór i znieważenie siły zbrojnej, — odrzekł Piotr szybko — ale wyjdzie wkrótce.
Po chwili milczenia młodzieniec zapytał:
— Zatem, Piotrze, nie zostaniesz już tu, u wuja Mikołaja?
— Nie, już mi to nie dogadza; nie chcę dłużej służyć.
— Zebrałeś sobie trochę grosza — rzekł młodzieniec z uśmiechem i mrużąc jedno oko. — Musisz mieć dużo pieniędzy. A gdzie będziesz mieszkał?
— U ciotki.
— U tej starej, u ciotki Toni Roddone? To ona jeszcze żyje?
— Gdyby nie żyła, nie wprowadzałbym się do niej.
— A no chyba, do djaska! — rzekł towarzysz i zaraz przypomniał sobie gadkę o skarbie, o którym wszyscy zawsze mówili.
— Jak umrze twoja ciotka, — rzekł, łypiąc znów okiem — to możesz zostać naprawdę kupcem, nawet wielkim panem.
— A co myślisz? — wykrzyknął Piotr ze śmiechem. — Gdy ona umrze, niczego mi brak nie będzie. Powiedział to jednak w taki jakiś sposób, z takim lisim uśmiechem, że choć chciał wyszydzić ukrytą aluzję tamtego, potwierdził ją raczej.
Młodzieniec spojrzał mu głęboko w oczy i poczuł nagle, jakby jakiś tajemniczy lęk; wydało mu się, że ma do czynienia nie z biednym sługą, wypuszczonym przed chwilą z więzienia, ale z bogatym i szanowanym człowiekiem.
Na podwórzu tańczono wesoło.
W kuchni służące uwijały się, aby wszystko ustawić jak najprędzej na miejscu, a potem same wziąć udział w hałaśliwej zabawie na dziedzińcu.
Na stopniach schodów siedziała ładna dziewczyna, ubrana po chłopsku i grała na katarynce z pewnem zacięciem, opierając podbródek na instrumencie i przysłuchując się muzyce, bardzo melancholijnej w swoich monotonnych i poważnych spadkach. Tańczono doskonale, gdy naraz grająca zwolniła tempo, podniosła różowy podbródek i skoczyła na nogi, wołając:
— Ja też chcę zatańczyć!
— Graj dalej, Pasca, zatańczysz później — błagali, ale nie można się było doprosić, aby powróciła do katarynki. Nadąsała się i oparła o poręcz, wpatrzona w dal. Nikt nie chciał grać, może nikt nie potrafił i musiano przestać tańczyć. Wtem Sabina przerwała koło i wbiegła na schody, wołając:
— Poczekajcie. Na górze jest Piotr Benu, który umie grać. Ja go zawołam.
Pobiegła na górę, weszła do izby, ale rychło ukazała się zpowrotem przy poręczy, mówiąc:
— Nie chce przyjść. Słucha śpiewu wuja Mikołaja.
— Do djabła z tem śpiewaniem! — zawołał jeeen z tancerzy napół pijany — powiedz mu, żeby zeszedł; jeżeli nie, to ja pójdę i zepchnę go z góry na dół.
— Cicho, bo usłyszą! — rzekła cicho Sabina, grożąc mu palcem, i zaczęła pokornie błagać Piotra.
— Proszę cię, zejdź. Zrób im tę przyjemność. Jak cię mają prosić?
— Nie umiem grać, zapomniałem już — odpowiedział znudzony i obojętny, nie patrząc wcale na nią.
Sabinę dotknęło to i upokorzyło głęboko; wyszła z głową spuszczoną i wróciwszy na podwórze, prawie bezwiednie, zwracając się do panny młodej, rzekła:
— Nie chce przyjść; idź ty, Marjo. Kto wie, może ciebie usłucha.
Marja spojrzała na nią żywo, jakby się chciała zapytać oczami, czy mówi tak z rozmysłem.
— Ja? — rzekła z pogardliwym ruchem głowy. — Ja nie pójdę na pewno. Jeżeli nie chce wyjść, to się obejdzie.
— Do djabła z katarynką — odezwał się ktoś. — Będziemy śpiewali!
Wtedy trzej czy czterej młodzi stanęli na środku podwórka i zaczęli śpiewać melodję tańca sardyńskiego, tak jak się to robi po wsiach i na zabawach ludowych. Charakterystyczny był ten śpiew, poważny i dziki, w którym głos tenora brzmiał jak daleki i mocny huk potoku. Dokoła śpiewaków utworzył się na nowo krąg taneczny i zaczęto po raz wtóry tańczyć, z większem jeszcze niż przedtem ożywieniem, przy dźwiękach miarowego
Bimbàrambàra bòi bimbàrambài.
Ale powoli, powoli, w miarę jak słońce chowało się coraz bardziej i zmrok zalewał gościniec, goście zaczęli się rozchodzić i taniec ustał. Zostało kilka osób, kilku chłopców, parę dziewcząt, którzy się bawili, „kumając się“ według zwyczaju sardyńskiego, a Franciszek pociągnął Marję w kącik, aby odpoczęła. Czas, tańce i trawienie otrzeźwiły prawie doszczętnie pana młodego; obecnie był znowu ugrzeczniony i zakochany, nie wpadając w swoją nazbyt przesadną i natarczywą uprzejmość.
Gdy tańce się skończyły i goście zaczęli się przerzedzać, Marja i Franciszek usiedli w kąciku podwórza, pod samym łukiem schodów, tuż przy zamkniętych drzwiach od parterowego pokoju. Pomimo nieładu na podwórzu i wciąż jeszcze kręcących się ludzi, w tym kątku panował zupełny spokój. Słońce zaszło; na niebie, wymiecionem całkowicie z poprzednich białych obłoczków, rozlewały się pierwsze różowe odblaski bliskiego zmierzchania, ani siadu wiatru, ani śpiewu ptasząt, ani jednej chmurki. Niezmierny spokój, prawie łagodnie smutny w swym bladym, milczącym rozblasku, zawisł w powietrzu i narzucał się otoczeniu.
— Czy bawisz się? — zapytał Franciszek półgłosem, ujął rękę Marji i zaczął jej poprawiać pierścionki na palcu.
— To dobre sobie! Jeżeli się dzisiaj nie bawię, to kiedy chcesz, żebym się miała bawić! — odrzekła tonem trochę szyderczym. Rozmawiali o udanem przyjęciu i widocznem zadowoleniu zaproszonych gości.
— Tak, wszyscy są zadowoleni — powiedział Franciszek.
— Prawdziwie nie przypuszczałem, że można tak doskonale wszystko urządzić dla tylu osób. Ale jak bardzo musi być zmęczona twoja biedna mama!
— Ha! Już się nie będzie męczyła dla innych dzieci!
— Ten Piotr Benu — rzekł pan młody po chwili milczenia, podczas której myślał o zajęciu ciotki Luizy, a tem samem i o słudze — nie chciał niczego skosztować, widziałaś? Wygląda bardzo źle, biedak, może jest chory; chwilami robi wrażenie warjata.
— Pewnie, że nie jest przyjemnie być więzionym niewinnie — rzekła Marja z udaną obojętnością. A chcąc zmienić rozmowę, zaczęła mówić o otrzymanych darach.— Mój Boże , to wprost bajeczne, niebywałe: przeszło sto sześćdziesiąt darów w ziarnie i czterdzieści tortów i gattos, a prawie sto scudów w złotych monetach i kosztownościach. Patrz, ten pierścionek dała mi Sabina, biedactwo, — i pokazała mu rękę, dotykając pokolei każdego pierścionka — ten tu Konstancja Brindis, ten ciotka Ventura, a ten twoja kuzynka. Patrz, jaki śliczny...
— Twój ojciec jeszcze śpiewa — rzekł znienacka Franciszek, podnosząc głowę. — Słyszysz, słyszysz? Chodźmy na górę, Marjo.
— Nie, zostańmy lepiej tutaj — prosiła Marja, która nie widziała, aby Piotr Benu schodził i nie chciała wejść na górę. Dlaczego on nie odchodzi?
Piotr tymczasem czekał, aż ona wróci na górę, i nie ruszał się z miejsca. Powziął był pewien zamiar dość dziwny i podczas rozmowy z młodym posiadaczem myśl ta pochłonęła go tak, że aż zamilkał i zaczął odchodzić od przedmiotu. Postanowił, ni mniej ni więcej, tylko pocałować Marję po raz ostatni w obecności wszystkich, nie wyłączając męża. Był w Nuoro zwyczaj całowania panny młodej i wszystkich kobiet przybyłych na wesele; obecnie ten dziwaczny zwyczaj już prawie nie istnieje, ale o ile ktoś chce go wskrzesić, nikt nie może nic mieć przeciwko temu. Piotr chciał się w ten sposób przekonać, czy Marja go już zupełnie zapomniała.
— Czy chcesz mi zrobić przysługę? — zapytał młodego posiadacza — rozmienić papierek dziesięciolirowy na dwa scudy srebrne? Nie wypada dawać pannie młodej papierowych pieniędzy.
Młody człowiek miał przypadkiem dwa srebrniki; otworzył rodzaj skórzanej sakiewki, zawieszonej u bogatego pasa z haftowanej skóry i wyjmując pieniądze, rzekł:
— A to dopiero sumiennie wszystkiego się trzymasz, dalibóg!
— Tam do djabła! Byłem przecie w tym domu przez cały rok, jadłem ich chleb i piłem ich wino. Zresztą, chodź ze mną, a zobaczysz, jak sobie każę zapłacić — powiedział Piotr, kładąc pieniądz na dłoni i zniżając głos, aby go wuj Mikołaj nie usłyszał.
Wstał. Poszedł wprost do gospodarza, położył mu poufale rękę na ramieniu i powiedział:
— Dowidzenia, wuju Mikołaju!
— Co, odchodzisz, Piotrze? — wykrzyknął zdumiony gospodarz.
Chciał, aby Piotr pozostał jeszcze, a nie mogąc nic więcej wskórać, kazał mu chociaż wypić szklankę czerwonego wina i przyrzec sobie, że jutro powróci.
— Tak, czekajcie zdrowi! — pomyślał Piotr i wyszedł w towarzystwie młodzieńca.
Zeszli, śmiejąc się, ze schodów; Piotr śmiał się nawet za hałaśliwie, ale w piersi serce mu biło mocno, z niebywałym niepokojem. W prawej ręce ściskał dwa srebrne pieniądze i czuł, że mu dłoń potnieje.
— Dowidzenia, ciotko Luizo! — krzyknął, wsuwając głowę w drzwi kuchni — dowidzenia, kumo Sabino!
— Dowidzenia — odrzekła Sabina, przybiegając do drzwi. Kiedy w nich stanęła, Piotr podchodził do nowożeńców i zobaczyła następującą dziwną scenę. Piotr stanął przed Marją, pochylił się nieco, mówiąc coś do niej, napewno komplementy czy życzenia. Sabina ich nie słyszała, tak była wzruszona. Po chwili rozmowy, której towarzyszył z uśmiechem młody posiadacz, Piotr wyciągnął prawą rękę do panny młodej i kładąc jej w rękę dwa srebrniki, nachylił się i pocałował w policzek.
Sabina drgnęła i stanęła jak wryta na progu, z oczyma wlepionemi w niezwykły obraz.
Mateusz Canzeddu, młody posiadacz, zaśmiał się w głos, bijąc się pięścią w piersi, a Franciszek nie zdawał się wcale obrażony zuchwałym postępkiem Piotra.
Sabina widziała, że i Marja uśmiechnęła się także, bardzo zapłoniona, ale spokojna, a potem Piotr z Mateuszem odeszli powoli. Ledwie się brama za nimi zamknęła, Marja otworzyła rękę i uśmiechając się, pokazała Franciszkowi dwa srebrne pieniądze.
— Głupi! — rzekła Sabina, odwracając się z politowaniem.
Nie ulegało jednak wątpliwości, że panna młoda robiła ogromny wysiłek, aby się nie zdradzić. Przy płomiennem, aczkolwiek przelotnem zetknięciu z ustami Piotra, Marja poczuła jak krew cała się w niej burzy z obrazy, zdumienia i ze wspomnień. Przecież opanowała się tak dobrze, że nikt, nawet Piotr, nie odgadł jej uczuć.
— W bramie Piotr pomyślał z goryczą, czując, że martwieje w duszy: — Zapomniała o mnie. A zresztą!... — Włóczył się przez resztę wieczoru z Mateuszem po karczmach i szastał, jak pan, ostatek pieniędzy, zaoszczędzonych przez rok służby u Noinów. Wrócił późną nocą do ciotki i usiadł smutny około nędznego ogniska, na którem trzeszczały dwa czy trzy kawałki drzewa, szczątki starego krzesła.
— Jutro, — rzekł, patrząc z politowaniem na nędzny ogień — jutro przywiozę wam wózek drzewa. Wózka i uprzęży pożyczy mi Mateusz Canzeddu.
Kiedy ciotki udały się na spoczynek, wyciągnął się na swojej starej macie, koło napół wygasłego ognia i zapadł rychło w ciężki sen, bo był trochę pijany i zmęczony po wrażeniach, myślach i rozmowach. Lecz o pierwszem świtaniu obudził się z jasną zupełnie głową i z głęboką troską w sercu.
Słysząc, że kręci się po podwórku, ciotka Manzela wstała z łóżka, ugotowała kawy i kazała mu wypić filiżankę. Kawa była tak niedobra, że odwrócił się, aby ją wypluć, potem powiedział:
— Idę do Mateusza po wózek i zaraz wybiorę się po drzewo. Wrócę o zmroku, a wtedy pomówimy o najważniejszych sprawach. Wczoraj wieczorem miałem trochę w czubie i nie pamiętam nawet, o czem mówiłem.
Ciotka Manzela okręciła mu kawałek chleba i sera w chusteczkę i wyszedł trzymając zawiniątko pod sukmaną. Prawie nieświadomie, idąc do Mateusza po wózek, skierował się w stronę domu Noinów i wszedł w uliczkę, gdzie go ciągnęła jakaś fatalna, magnetyczna siła. Ale nie zobaczył nikogo. Cały dom spał jeszcze w jasnej świeżości błękitnego świtu, tylko na cichej uliczce, gdzie widniały dotąd siady wczorajszej uroczystości, kury dziobały ziarno, rzucane nowożeńcom i grzebały z ciągiem gdakaniem jakgdyby z radości.
Piotr spojrzał i minął, bijąc mocno podkutemi butami szczątki talerzy, walające się jeszcze na ulicy.
— Ach! wszystko dookoła oddycha ciszą, światłem i szczęściem, nawet kury wydawały się wesołe, nawet kury!
Piotr Benu udał się na płaskowzgórza, gdzie kiełkowały przyszłe łany wuja Mikołaja Noiny; szedł tam, aby zwieść biednym ciotkom wóz korzeni lentyszku i drzewa jałowcowego, ale przedewszystkiem, aby zabrać stary rewolwer bandyty, schowany od trzech miesięcy w zaroślach.
Minęły dwa miesiące. W domu Noinów wszystko wróciło do dawnego porządku i spokoju. Tylko dochody potroiły się i dobrobyt widniał więcej niż kiedybądź w każdym kącie domu i na twarzach mieszkańców.
Ciotkę Luizę rozsadzał poprostu tłuszcz i nadętość, a i Marja wydawała się spokojna i szczęśliwa. Teraz już nie chodziła boso, nie spełniała niskich usług domowych, żyła jak pani. Miała zręczną i dobrą służącą, która jej nie pozwalała nic robić, miała w szufladzie komody koszyczek wypchany pieniędzmi; wszystkie dziewczęta i żony posiadaczy z Nuoro patrzyły na nią z zazdrością, kiedy w niedzielę w południe udawała się, wspaniale ubrana, na sumę. Niczego jej nie brakowało.
Dwa miesiące minęły zawrotnie szybko. Mąż otaczał ją troskliwością i uwielbieniem, coraz bardziej rozkochany, uprzejmy aż do znudzenia, a w pogodne dni sadzał ją za sobą na swojej wspaniałej klaczy i wiózł do swych posiadłości, do bogatego gaju oliwnego w dolinie, do winnicy i do owczarni. Zwłaszcza do owczarni; postanowili nawet, o ile nic nie zajdzie, przebyć tam cały maj.
Pasterze nuorscy po ślubie zwykli spędzać część miodowego miesiąca w owczarni. Franciszek Rosana nie był wprawdzie pasterzem, ale ponieważ przeważna część jego majątku składała się z bydła, spędzał połowę czasu w owczarni ze swym pastuchem, ze swemi psami, śród pięknych krów rosłych i kwitnących, które zdawały się znać go i lubić. Hala, na której bydło pasło się przez cały rok (w zimie, podczas wysokiego śniegu, karmiono je liśćmi i młodemi kiełkami gałęzi), bardzo cenna, w równinach Św. Ducha, pełna pachnącej paszy, siana, złotogłowiu, wody, gęsta od wielkich dębów, należała również do Franciszka.
Marja dziecinnie klasnęła w dłonie na projekt spędzenia maja w owczarni, tembardziej, że zaczynało ją nużyć bezczynne życie bogatej małżonki, jakie prowadziła od dwóch miesięcy. Nie miała już nawet nic do szycia, bo przed ślubem, poza bogatą wyprawą, uszyła cały zapas bielizny dla rodziców, a Franciszek był dobrze zaopatrzony we wszystko. Przez dwa miesiące zrobiła tylko jeden naszyjnik, to jest kołnierz do koszuli dla Franciszka, wykończony i haftowany cieniutko, z cierpliwością i zręcznością Arachny.
Pokoje, kuchnia, podwórze błyszczały czystością, porządkiem i dobrobytem. Wuj Mikołaj, ciotka Luiza i Franciszek zgadzali się cudownie ze sobą, interesy szły wspaniale, a rok zapowiadał się dobry.
Wobec nieodmiennej, pokornej, a przynajmniej zrezygnowanej nędzy sąsiedztwa, gdzie na uliczkach rosła wysoko trawa, a w podwórkach pełnych blekotu, ostromlecza i dzikich fig, szpalery żywopłotu kwitły sielską i niesforną poezją miejsc niezamieszkanych, dom Noinów, bardziej niż kiedykolwiek wybujały potęgą i żywotnością, odbijał jak miniaturowa warownia, na którą wielu ludzi patrzyło z zazdrością, ale i z szacunkiem.
Zdawało się, że fortuna wysypała cały swój róg obfitości na rodzinę Rosanów-Noinów, na mały domek o zewnętrznych, jasnych schodach.
Nie było tam żadnych nienawiści, żadnych prześladowań ani kłopotów. Rodzina i krewni Franciszka, zadowoleni niezmiernie z jego małżeństwa, odnosili się do jego żony serdecznie i uprzejmie; to też zamiast plotek, które zazwyczaj powstają w prostych rodzinach, a nieraz i nietylko w prostych, świeżo spokrewnionych, panowała między Rosanami i Noinami prawdziwa i serdeczna przyjaźń z obopólną wymianą podarunków i grzeczności.
Piotr Benu nie dał już znaku życia, a Marja, nie widząc go, zapomniała prawie o nim; z każdym dniem postać jego oddalała się i zacierała. Ale po dwóch miesiącach, które dla Franciszka Rosany zbiegły jak najszczęśliwszy sen, Marja nie miała jeszcze dla męża najmniejszego uczucia, tylko szacunek głęboki, żelazne postanowienie zachowania mu wierności i pewnego rodzaju wdzięczność za jego miłość i uwielbienie.
Często wszakże odczuwała nieświadomie wielką pustkę w sercu, coś, z czego sobie nie umiała zdać sprawy, ale czego brak zalewał ją nieraz w każdej żyle, w każdem włókienku, nagłym, dojmującym smutkiem, a wtedy, znudzona (nuda tak samo była rzeczą dla niej zupełnie nową), z nieuchwytnym wyrazem zmęczenia na czole, zapadła w zadumę, pełną nieznanych pragnień, dalekich wspomnień, niewyraźnych myśli, których nie rozumiała. Ale były to tylko jakby błyski, przelotne widzenia, odbite od szarych chmur, które się szybko rozpływały. Otrząsała się natychmiast, rozglądała dokoła i uśmiechała, kołysząc się i łudząc momentem szczęścia, którego właściwie nie doznała.
Inni zato byli wszyscy szczęśliwi; nawet wuj Mikołaj, pomimo swojego utrapienia z nogą i ciągłych monologów, w których powierzał rogowej tabakierce, bijąc po niej palcem, tysiączne drobne kłopoty.
Najszczęśliwszy ze wszystkich był napewno Franciszek Rosana, a oziębłość, jaką Marja odpowiadała na jego gorące uwielbienie, zdawała mu się rzeczą nieodłączną od jej zrównoważonego, poważnego i uszczypliwego usposobienia.
— Czy kochasz mnie, Marjo? — zapytywał, kręcąc jej pierścionkami na palcach i patrząc głęboko w oczy.
— Tak — odpowiadała, starając się nie widzieć nic poza oczami, jedyną jego urodą.
— I nie kochałaś nigdy nikogo poza mną?
— Nigdy... — mówiła, ale stłumionym głosem.
Co wobec tego znaczył cały świat dla Franciszka Rosany?
Pewnego majowego poranku, małżonkowie dosiedli białej klaczki i udali się do owczarni.
Jechali tą samą drogą, śród tych samych widoków, co przed kilku miesiącami, gdy udawali się na Gonare, tylko że teraz łąki były wesoło oblane słońcem, leżały zielone i rozkwitłe, a na dolinach, czarnych w zimie, bagnistych w jesieni i spalonych w lecie, drżała w ciepłym wiosennym podmuchu bogata roślinność jak w pampasach amerykańskich: wysokie trawy, osty i kolczaste o srebrzącej się zieleni smukłe złotogłowie z kwiatem świecącym, toczydło jeszcze w kwiecie, krzaki jeżyny o emaljowanych liściach, a na groblach dzikie róże, które napełniały balsamem czyste, rozgrzane powietrze.
Wielki i ciemny skłon nieba ginął w błękitnej linji dalekich gór.
Maseda[6], klacz, która w niezgodzie z własnem imieniem była żywa i nerwowa, szła dziwnie spokojnie przez ścieżyny hal, bijąc się ogonem to w jeden to w drugi bok i szczypiąc trawę, ilekroć jej popuszczono wędzidła. W powietrzu, zwłaszcza w bliskości małych strużek źródlanej wody, pachniały cudownie narcyzy, tataraki, wilgotne siano; zapach był tak silny, że nozdrza odczuwały jakby ból; w zaroślach, pełnych stokrotek i głogu brzmiała szczebiotliwa muzyka ukrytych ptasząt i dziwnych tęczujących much, które brzęczały na słońcu. A małe, przezroczyste motylki, zielone, czerwone, czarne i fjoletowe, niby kwiaty oderwane od ziemi, krzyżowały się jak szalone w powietrzu.
Marja, oparłszy się o ramiona Franciszka, usadowioną wygodnie na szerokim zadzie Masedy, przy spokojnym i miarowym kroku konia doznawała uczucia głębokiego zadowolenia; ciepło słoneczne, zapach traw, samotność i błękit wprawiały ją w jakieś rozkoszne odrętwienie spokoju i marzenia.
— Pamiętasz, Maryjko, dzień, kiedyśmy tędy przejeżdżali, wracając z Gonare?
— Ktoby pomyślał przed rokiem, że dziś będę tu jechał do owczarni razem z żoną, piękną i dobrą, jak ty, Marjo?
— Czy ci wygodnie, Maryś? Czyś nie zmęczona, Maryś?
Raz po raz Franciszek obracał się ku niej z takiemi pytaniami, po których następowały rozmowy czułe i wylane.
A tymczasem Maseda szła dalej, próbując co chwila puścić się kłusem, Franciszek jednak w porę ją powściągał. Mijali rowy i zbocza, ścieżki ujęte żywopłotem z polnych róż, małe dąbrowy, gdzie bluszcz owija pnie zwycięską zielenią, i pola kwitnące złotogłowiem.
Tak przybyli do celu. Marja zeskoczyła lekko z konia, a Franciszek, przewiesiwszy przez ramię strzelbę, którą wpierw trzymał przed sobą na siodle, gwizdnął, by uprzedzić pasterza o swojem przybyciu.
Natychmiast, skacząc i szczekając, przyleciały psy z owczarni i cała hala, tak cicha przed chwilą, loże brzmiała przyjacielskiemi głosami ludzi i zwierząt Zdaleka porykiwały jałówki, jakby odgadywały przebycie gospodarzy, psy z innych owczarni odpowiadały na szczekanie psów Franciszka, a pastuch z dwoma innymi towarzyszami z sąsiedztwa przybiegł w ukłonach.
Podczas, gdy Franciszek zdejmował worki z konia przy pomocy pastuchów, Marja skierowała się cło chałupy.
Wielka kwietna hala była zamknięta od północy splątanemi krzakami jeżyny i wielkiemi głazami spękanego granitu, a od tyłu śród murków, porosłych wysoką jeżyną i dzikiemi dębami, przeciskała się długa drożyna, tak cienista, że robiła wrażenie jaskini.
Chałupa i owczarnia, zbudowane z żywopłotów i suchych gałęzi, stały prawie na środku hali, w miejscu zupełnie nieporosłem i nagiem. Wnętrze chałupy było dość dziwne i malownicze: duży kamień przymocowany do ziemi, służył za komin, a dokoła były siedzenia z kamienia i kilka pierwotnych stołków. Przytwierdzone do zwieszających się z dachu gałęzi wisiały, wraz z ubraniem pastucha, naczynia i statki rozmaitej wielkości z drewnianą rękojeścią, na ziemi stały inne narzędzia, potrzebne do wyrobu sera i przegotowywania skrzepłego mleka. A na deskaeh pod łóżkiem tego patrjarchalnego schroniska (Franciszek nosił się z myślą wybudowania domu mieszkalnego na swojej hali), leżały zapasy kuchenne pastucha i kilka serów, które się gnoiły.
Marja rozejrzała się i szperała po wszystkich kątach, potem usiadła na stołku, odpoczywając, aż do nadejścia Franciszka i pastuchów z workami pełnemi zapasów. Małżonkowie nie zamierzali bowiem żyć tylko mlekiem i serwatką. Marja szybkiemi radiami zręcznych rąk uporządkowała wszystko i zjadłszy śniadanie, postanowiła urządzić mieszkanko.
Zizzu Croca, zwany Turulia[7], gruby pasterz, wielki gwałtownik o dużych niebieskich oczach człowieka północy w czarnej, opalonej i orlej twarzy araba i z taką wełnistą grzywą, że przypominał mocno dzikie zwierzę, postanowił sypiać na dworze, pod płotem owczarni, aby oddać gospodarzom całkowicie chałupę. Postanowiono sporządzić dla nich wspaniałe posłanie z miękkich gałęzi i paproci, co razem z przysłanemi już zawczasu kołdrami i poduszkami złożyło się poprostu na coś nadzwyczajnego.
— Dajcie mi wszystko przygotować — rzekł pasterz. — Tu blisko, nad strumieniem, jest mnóstwo paproci. Przyniosę ich pełny worek i będzie ci się zdawało, Marjo, że jesteś na górze i odprawiasz nowennę do Najświętszej Panienki.
Pobiegł do strumyka razem z innymi pasterzami, a kiedy Franciszek wyszedł poza dom ładować bron, Marja zamiotła chałupę, poczyściła wszystko i przygotowała kąt na posłanie.
Potem oboje małżonkowie udali się zobaczyć krowy i obejrzeć szczegółowo halę. Marja była szczęśliwa i pełna pogody. Słodycz uroczysta rozlewała się na hali pod prawie upalnem słońcem południa, które padało świetlistemi pękami poprzez stare dumające dęby na trawę, pełną żółtych rumianków i jaskrów, śród wesołego rozgwaru owadów, ukrytych w jeżynie, pod niepokalaną jasnością nieba. Z błękitnego tła, przeświecającego skroś drzew, z za zieleniejących murów wiał nastrój głębokiej senności.
Franciszek Rosana czuł się jak w ziemskim raju; szedł krok w krok za Marją w jednym zachwycie; od czasu do czasu brał ją pod rękę, jak to robią panowie, i przyglądał jej się, jakgdyby jej nigdy przedtem nie był widział, jakgdyby chciał się przekonać, że to ona jest właśnie tutaj, tutaj gdzie tyle razy marzył o niej w rzeczywistości niewysłowionych marzeń.
Marja nie przerywała jego radosnego milczenia, spokojna i uśmiechnięta jak bogini, a dwie rosłe jałówki, białe w czarne łaty, i czerwone byki, o dumnych, rozmarzonych oczach, i płowe cielątka z różowemi pyszczkami podnosiły łby i machały ogonami, jakby chciały się witać.




  1. Cudzoziemiec.
  2. Kiedy miłość swemi złotemi strzałami
    Po raz pierwszy zraniła mi łono.
  3. różą róż
  4. śpiewacy
  5. posiadacz
  6. w djalekcie sardyńskim zamiast Mansueta: łagodna.
  7. Kania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.