Po grzesznej drodze/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Wieczorem 25 lutego, w przeddzień wesela, zgromadzili się wszyscy w domu Noinów, aby zebrać dary dla Marji.
Pokoje były wybielone i odświeżone, w kuchni sprzęty połyskiwały od czystości, rondle miedziane świeciły jak złoto, a pokrywy jak srebro.
Poręcz schodów i ganeczka, wyszorowane starannie, tak samo błyszczały w świetle ciepłego lutowego popołudnia. Po tygodniu deszczów chmury rozeszły się, powietrze ociepliło i w czystem podwórku, w wesołej izdebce Marji panowała atmosfera radości z powodu oczekiwanych wydarzeń.
Na kominie i na rozpalonych piecykach gotowały się całe armje maszynek do kawy z trzaskiem i bulgotaniem, które brzmiały jak wybuchy niemądrego śmiechu; w izbach na piętrze, całych zastawionych napojami i słodyczami, rozchodził się mocny zapach cukrów i likierów.
Stoły, łóżka, krzesła zastawione były tacami, pełnemi tortów i gattos w rodzaju małych budowli maurytańskich z migdałów i miodu.
Pełno ludzi cisnęło się i wychodziło; co chwila brama się otwierała i wchodziły kobiety w odświętnym stroju ludowym, niosąc na głowie torty i ciasta, zwłaszcza kosze ze złotogłowiu, pełne zboża. A na złocie ziarna leżały butelki wina czerwonego i białego, zatkane bukiecikami ziół i kwiatów.
Wszystko to były dary od przyjaciół i krewnych domów Noinów i Rosanów dla panny młodej. Przyjmowała je Sabina. Zdejmowała zręcznie tace i kosze i podczas kiedy inna krewna Noinów prowadziła kobiety na wyższe piętro, by poczęstować je kawą i słodyczami, Sabina wchodziła do spiżarni na parterze, wysypywała ziarno, ustawiała torty, a wzamian wkładała w przyniesione naczynia kawał mięsa wołowego, albo serca, ptaki, kwiaty z migdałów, usmażone w miodzie.
Rumiana dziewuszka, śmieszka o małych, ciemnoniebieskich oczkach, siedziała przy stoliku i pisała na długim arkuszu nazwiska ofiarodawców według dyktanda Sabiny.
— Ciotka Marja R... tort.
— Pan Antoni Marjan M... dar z ziarna.
— Pani Grazia M... dar z ziarna. Prędko, pisz żywo — dyktowała, wchodząc, Sabina, a mała pisała spokojnie i obojętnie. Ale w wolnych chwilach, gdy zostawała sama w pokoju, wstawała, kradła tu i tam coś ze słodyczy, wypełniała sobie niemi kieszenie, zanadrze, buciki, usta, wyskakując i wywijając koziołki z radości.
Na górze Marja, ubrana w nowe ubranie, w haftowanej i wykrochmalonej koszuli, skazana na nienawistną sobie próżniaczkę, rozmawiała ze szwagierką przy ogniu, oczekując narzeczonego. Kobiety przechodziły, ściskały jej rękę, dotykały głowy i ramion, życząc tyle szczęścia, ile ziaren zboża jej przyniosły. Dziękowała z godnością, przekonana w gruncie, że nie wszystkie życzenia są szczere, a ciotka Luiza, z zacisniętemi ustami, kłaniając się jak królowa, częstowała kawą, słodyczami, likierami, z hojnością prawdziwie niespotykaną.
Marji nie podobała się ta rozrzutność matki. W pewnej chwili nie mogła tego znieść dłużej; poprosiła ją do sąsiedniego pokoju i powiedziała, rozkładając ramiona i otwierając ręce:
— Ależ, mamo! To niedobrze: pozwól niech sobie same biorą, ile chcą, ale nie wsypuj każdej całej tacy do zapaski. Likieru dość podać po jednym gatunku.
— Zostaw to mnie, moje dziecko, — odrzekła, uspakajając ją, ciotka Luiza w takie dni, nie pa trzy się na wydatki. Co ty wiesz o tem? Gdybyś wiedziała, jak było dawniej! Marjo! — zawołała młoda, wdzięczna dziewczyna, zaglądając do pokoju.
Marja wyszła do niej, uścisnęła rękę, a chociaż to była bliska znajoma, wyprowadziła ją aż na ganek i została tam jeszcze sama przez chwilę. Widziała jak Sabina zwraca jej koszyk, ale wdzięczna dziewczyna, zamiast odejść, zatrzymuje się trochę, aby pogawędzić na podwórku, i usłyszała, że mówią o Piotrze.
— Wyrok ma zapaść jutro.
— Zdaje się — odrzekła z widoczną niechęcią Sabina.
— Uniewinnią go zpewnością.
— Tak mówią. Ale co mnie to obchodzi?
Tam ta złośliwie poklepała ją po policzku.
— Jakaś ty dziwna, Sabino! Powróci tu, nieprawda? Zabawicie się jutro.... po tak długiem niewidzeniu
— Poco mówisz o tych rzeczach? — wykrzyknęła Sabina, krzywiąc się. — Co mnie może zależeć na zobaczeniu go? Czy masz niedobrze w głowie?
— Dajmy pokój — odpowiedziała odchodząca, widząc, że zbliżają się inni goście. — Zostań z Bogiem i baw się dobrze. Dowidzenia!
— Idź z Bogiem! — odrzekła Sabina, zwracając się obojętnie po inny podarunek; ale gdy się znalazła w śpiżami, o mało nie wylała wina na ziarno, tak ją poruszyła wiadomość o powrocie Piotra. Ah! musi go zobaczyć jutro, tego dumnego, gwałtownego, nieposkromionego Piotra Benu!
Litość, obawa, żal i smutek opanowały ją, lecz nie śmiała się przyznać, że po zaręczynach Marji znów ożyła w niej nadzieja i czuła się bardziej jeszcze, rzewniej zakochana niż dawniej, gotowa przebaczyć i zapomnieć.
Przyjaźń między kuzynkami, zerwana na czas pewien z lekkiem sercem i bez wyrzeczenia słowa, nawiązała się na nowo. Sabina, mierząc uczucia innych według swoich własnych, usprawiedliwiała Marję z jej dawnej miłości, ale zarazem przyznawała jej słuszność, że zerwała. Pomimo wszystko jej pobłażliwość wynikała poprostu z egoizmu, i nieraz, w różnych smutnych chwilach, gdy przenikała całą prawdę, czuła jakby wzbierającą w sercu falę niechęci do Piotra, do Marji i do siebie samej. Imię Piotra Benu, jakby przez milczącą umowę, nigdy nie zostało wymówione przez żadną z kuzynek...
Późnym wieczorem Sabina jeszcze zbierała dary, które doszły do niezmiernej liczby. Mała śmieszka, spisująca nazwiska, zmęczona i najedzona słodyczami, skorzystała z wolnej chwili i uciekła. Sabina musiała zatem podjąć się jeszcze i obowiązku spisywania. Wchodziła, wysypywała dary, pisała; późnym wieczorem upadała ze zmęczenia.
O zmroku przyszedł narzeczony, wystrojony, elegancki, z twarzą uradowaną i świecącemi oczami; nie wydawał się już brzydki: radość, miłość i duma z urzeczywistnienia upragnionego marzenia opromieniły mu twarz i spojrzenie.
Ale narzeczona była nerwowa i niespokojna. Wiadomość o powrocie Piotra, właśnie jutro, zmieszała ją w najwyższym stopniu; obawiała się, by cos nie zaszło, i zapadała często w zamyślenie z oczyma pełnemi troski i trwogi.
Pieszczotliwy głos Franciszka, który przyjrzał jej się od stóp do głów i spytał: — Co ci jest, Marjo? — wstrząsnął nią do głębi.
Oh! Panienko Przenajświętsza, czy nie mogli odłożyć o dwa lub trzy dni wyroku w sprawie Piotra Benu? A dlaczego wuj Mikołaj, który powinien był to wiedzieć, nic o tem nigdy nie powiedział? Byłoby się przynajmniej przyspieszyło dzień ślubu. Marja myślała, że proces przeciągnie się do marca, a teraz w duszy pragnęła, żeby go skazano, nie dlatego, że go miała za winnego, ale żeby nie wyszedł właśnie jutro z więzienia.
Trzy miesiące oddalenia mocno ochłodziły jej zapały; nie kochała Franciszka Rosany, ale sądziła, że zapomniała o Piotrze Benu. Czuła się zimną i obojętną, z sercem jakby w letargu, w jakimś śnie zimowym, a woda lodowata stała na powierzchni.
Po długich naradach w obu rodzinach zapadło postanowienie, że młoda para zamieszka w domu Noinów. Było wygodniej i oszczędniej prowadzić jedno gospodarstwo, gdyż nie było więcej dzieci. Dom Franciszka można wynająć, a Marja będzie się czuła lepiej, mieszkając dalej z rodzicami.
Odnowiono więc jej pokój, pomalowano sufit na błękitno, jak niebo, a ściany na różowo, że aż się śmiały. Na tem tle duże łoże małżeńskie, sprowadzone z Sassari, łoże wspaniałe z wymalowanym w głowach widokiem brzegów morskich, niebieskim, powietrznym, nasadzanym masą perłową, łoże za czterdzieści scudow, które wprowadzało w zachwyt całe sąsiedztwo, tworzyło wraz z połyskującemi krzesłami, obrazami i lustrem umeblowanie, jak ogólnie mówiono, królewskie.
Marja była dumna, tak jak skądinąd pyszniła się swoją wyprawą, drugim przedmiotem zachwytu sąsiadek i przyjaciółek, zwłaszcza niektóremi koszulami, szytemi w Dorgali i haftowanemi na piersiach. Kosztowały każda piętnaście lirów od roboty i wyglądały, jakby ich nie tknęła ręka ludzka. Sława umeblowania i wyprawy Marji przedostała się poza sąsiedztwo, obiegła całe miasto, i dużo zazdrośników, ma się rozumieć, krytykowało ostro narzeczoną, tem więcej, że przesadzano wszystko. Mówiono, że Marja włoży suknię, haftowaną złotem, i przystroi się w bransolety z junchillu, to znaczy ze złotego łańcucha, oraz rękawiczki, jak gdyby wychodziła za adwokata, za pana, a przecie aż za dobrze wiedziano, czyją jest córką!
Powtarzano jej te plotki, które z jednej strony ją bolały, gdy spostrzegła, że przemawia przez nie zazdrość, uczuła się wszakże jednocześnie pochlebioną i mówiła ze śmiechem:
— Żałuję tylko, że to nieprawda. Zresztą Franciszek Rosana jest bogatszy od wszystkich panów razem.
Pozwoliła sobie jedynie na świecące buciki i w dzień ślubu pierwszem, co zrobiła, było ubrać się w nie. Jakkolwiek zwykle chodziła boso, miała małe i delikatne nogi i pańskie trzewiczki uczyniły je tak eleganckiemi, że stała chwilę ze spuszczoną głową i podziwiała je, jak dziecko. Potem zawołała Sabinę, kręcącą się po domu, uniosła nieco sukienki i nachylając się, rzekła ze swą zwykłą pogardliwą radością:
— Popatrz-no, moja droga, popatrz, jakie śliczne nogi!
Sabina otworzyła na oścież okno, jeszcze przymknięte i zaczęła się przyglądać, zamyślona, z wielkiem przejęciem.
Szare, ale przezroczyste światło wznosiło się coraz wyżej po różowych ścianach pokoju, które swą barwą uprzedzały zorzę, a w łagodnym półcieniu nowe meble, pachnące lakierem, i cudownie malowane łoże zdawały się jakimś pełnym blasku snem.
W sąsiednim pokoju wuj Mikołaj ziewał głośno, budząc się; na dworze koguty piały jeszcze.
— Będzie pogodny dzień — powiedziała Sabina. — To dobra wróżba.
Ale panna młoda jeszcze podziwiała trzewiczki.
— Słyszysz, jak skrzypią, słyszysz? Są cokolwiek ciasne. Czy myślisz, że mnie obgadają, gdy mnie w nich zobaczą?
Sabina wzruszyła ramionami i wydęła dolną wargę. Myślała o Piotrze i zapytywała sama siebie, widząc niepojęty spokój Marji:
— Czy podobna, żeby nie pamiętała nic zupełnie w dniu dzisiejszym? Czemu pogrąża się w tych drobiazgach? A może nie jest studnią mądrości, za jaką ją wszyscy mają?
Przyglądała jej się ciekawie, badawczo, kiedy gawędziły, sprzątając razem pokój.
Piękna twarz Marji była spokojna i uśmiechnięta; zdawało się, że dzień ten dla niej niczem się nie rożni od wszystkich innych. Sabina była tak naiwnie zdumiona, że zapomniała odgarnąć z czoła pukiel swych zawsze nieposłusznych jasnych włosów. Zadawała sobie przeróżne pytania:
— Czy się może omyliłam? Może Marji nigdy nic nie łączyło z Piotrem? Ale ten pocałunek, przyłapany za szopą w czasie żniw, w ciszy rżysk, spalonych od spieki? A uparte milczenie kuzynki? Czyż to wszystko była sprawka czarta? Czy jedynie pozór, wywołany przez djabła, aby jej kazać zgrzeszyć?
Sabina wierzyła w pokusy i złe siły i zaledwie jej przyszło do głowy, że ta cała historja Marji i Piotra jest sprawą djabła, postanowiła się otrząsnąć, upewnić, pomówić z kuzynką o Piotrze w tych ostatnich chwilach; ale nie mogła, jakaś niewidzialna siła nie pozwoliła jej otworzyć ust. Czy i to nie było dziełem czarta?
Później zaczęli napływać ludzie: na podwórzu i w kuchni słychać było zmieszane głosy, a wuj Mikołaj, w nowem ubraniu, chodził tu i z powrotem po pokojach, wlokąc nogę i kij, wydając rozkazy i cofając je odrazu.
Sabina i Marja sprzątnęły także pokój ciotki Luizy, potem zeszły do kuchni, goniąc się po schodach, jak dwie dziewczynki. Armja maszynek do kawy syczała i parskała ciągle na ogniu i na kominkach, ciotka Luiza krzątała się koło nich z powagą, godną lepszej sprawy, co jej jednak nie przeszkadzało podziwiać nóg Marji.
— Prawda, mamo, co za cuda! — rzekła Marja, wysuwając nogę z wyrazem niby drwiącym. — Czego mi brak teraz? Chyba krytyki motłochu...
— A niech się drą i obgadują, zazdrośnicy! — rzekła ciotka Luiza z uroczystą pogardą. — Co cię to obchodzi?
— Śmieszne, doprawdy śmieszne! — dodała ironicznie Sabina. — Zawsze myślisz tylko o ludziach, Marjo!
Marja wzruszyła ramionami i wróciła do swego pokoju, przygotować strój panny młodej. Szwagierki, które miały ją ubrać, przyszły niebawem, i choć były już wystrojone w bogate, ciężkie tuniki, w gorseciki, pasy, w bardzo obcisłe suknie, a ręce miały pełne pierścieni, pomogły jej się ubierać jakby od niechcenia. W mniej niż kwadrans wielka toaleta była skończona.
Stojąc przed ogromnem zwierciadłem w pokoju ciotki Luizy, Marja przyglądała się sobie, obracając się na wszystkie strony, wykręcając szyję, aby zobaczyć plecy; ale zwierciadło było liche i stare, odbijało obraz zmniejszony i wykrzywiony, tak że panna młoda nie mogła wyrobić sobie należytego pojęcia o swej urodzie i wytworności. Lepiej niż lustro przekonał ją o nich pan młody, gdy wszedłszy niespodzianie, zatrzymał się w odległości i podziwiał ją z błyszczącemi oczyma.
W ślubnym stroju, z biodrami uwydatnionemi mocno przez silnie namarszczoną tunikę i bardzo ciasny złoty pas, i z biustem, wyraźnie podkreślonym przez biały atłasowy gorset, haftowany złotem i czerwonemi różami, wydawała się niższa i mniej delikatna niż zazwyczaj, ale cała postać nabrała zarysów klasycznie posągowych. Bielutka opaska, okręcona artystycznie dokoła głowy, tak przezroczysta, że widać było pod nią podłożony różowy czepeczek, rzucała śnieżny odcień na twarz panny młodej; małe, jasne czoło, brzoskwiniowe policzki i śliczny podbródek wydawały się przy opasce bardziej białe i blade, a oczy błyszczały pod czystą linją łuków brwi.
Raz tylko jeden Franciszek Rosana widział Marję tak niezwykle piękną, chociaż zupełnie odmienną. Było to w nocy przed Gonare, na smutnej równinie św. Ducha.
Powiedział jej to, zbliżając się z pieszczotą i poprawiając drżącemi rękami wstążkę bogatego fartuszka. Marja uśmiechnęła się obojętnie i uderzyła go lekko perłowym różańcem ze złotym medalikiem.
— Co za warjat! — powiedziała.
Chciał ją pocałować w rękę, ale cofnęła się i skrzyczała go:
— Czy chcesz przystąpić do sakramentu w grzechu śmiertelnym?
Odstąpiła od zwierciadła i zeszła ze schodów z wielkim szumem spódnic, w trzewiczkach i błyskotkach, a Franciszek schodził za nią, wniebowzięty.
Orszak weselny ustawił się rychło. Na przedzie szło dwoje dzieci, ubranych po chłopsku, trzymając w ręku dwie duże świece z błękitnemi wstęgami; potem panna młoda, pomiędzy dwiema szwagierkami, dalej Franciszek, mając przy sobie wuja Mikołaja i innych najbliższych krewnych Marji, którzy już poprzednio poszli byli po niego, aby go przyprowadzić do narzeczonej. Za nimi szło ze dwudziestu mężczyzn, chłopów i panów, krewnych i przyjaciół, którzy prowadzili po drodze głośne rozmowy.
Na sąsiednich uliczkach, zamiecionych starannie przez sąsiadki na cześć panny młodej, długi szereg kobiet, dzieci, kur i psów przyglądał się ciekawie i z szacunkiem, niemało przejęty rządkiem widowiskiem tak bogatego orszaku ślubnego.
I na innych ulicach zbierali się ludzie i podziwiali orszak, zwłaszcza pannę młodą, naprawdę piękną i wspaniałą w swym bogatym stroju, w błyszczących klejnotach, w czystej jasności lutowego poranka.
Marja była głęboko wzruszona, a im dalej, tembardziej czuła się zmieszana; szła, nie widząc ulic, które mijała; nogi pod nią drżały, a serce podchodziło do gardła. Miała dziwne uczucie, bolesne i miłe zarazem, chciało jej się płakać i śmiać jednocześnie. Był w niej ból, radość, nadzieja, żal i lęk. Myślała, że idzie jeszcze wolna i niezamężna po tej samej drodze, po której za godzinę będzie kroczyła jako mężatka. Za godzinę zamknie się pierwszy ważny okres jej istnienia, za godzinę będzie niepodzielną własnością Franciszka Rosany, za godzinę najświętszy i najsurowszy obowiązek nakaże jej wyrzec się myśli, wzruszeń, marzeń o jakimbądź mężczyźnie na świecie. Tylko o nim, zawsze o nim, o nim, którego nie kocha.
Postać Piotra Benu ukazywała się uparcie, grożąca i bolesna, rysując się tem wyraźniej, im bardziej ją odpychała. W pewnych chwilach serce panny młodej stawało, jakby w obawie smutnej rzeczywistości.
Ale wstąpiwszy do kościoła, poczuła jak szary, uroczysty spokój milczących arkad spływa jej na głowę.
Kościół był pusty, na ławki padała przez okna plama słoneczna, słychać było zzewnątrz świergot wróbli, w błękitnem czystem powietrzu. Marja przemogła się, całą duszą skupiła się przy obrzędzie i powiedziała tak bez zawahania. A kiedy po wyjściu z kościoła stanęła u boku Franciszka, miała wrażenie, że oddycha swobodniej, na drodze już odtąd jasno wytkniętej. Nawet rzeczywistość wydała jej się inna, bez niebezpieczeństw. Czego się miała teraz lękać, kiedy już nie potrzebuje lękać się samej siebie?
Piotr Benu znowu zaczął zanikać w jej pamięci. Marja znała go dostatecznie, aby wiedzieć, że nietylko jest niezdolny posunąć się do zbrodni, ale że nie popełni żadnego niskiego czynu.
Wychodząc z kościoła, miała odwagę podnieść oczy na okna sądu, szare, zagadkowe, nieme w porównaniu ze świeżym i jasnym zachodem, na którego tle zarysowywała się wstęga błękitnego krajobrazu.
Za temi oknami rozgrywał się proces Piotra, za metalicznem światłem owych szyb czekał może z utęsknieniem chwili, gdy ją zobaczy, ale co on ją teraz obchodzi? Wszystko było skończone i skończone na zawsze. Teraz Marja Noina umarła, teraz nazywa się tylko Marja Rosana.
— Powiedz, Marjo — szepnął Franciszek cicho, cichutko — czemu jesteś taka poważna? Widzisz, ze wszyscy patrzą się na nas.
— Pomówimy w domu. Cóż chcesz, abym ci teraz powiedziała? — odrzekła Marja półgłosem, uśmiechając się.
Gdy wyszli z ratusza, Zaczęła się dla orszaku niemiła przeprawa. W miarę jak się posuwali, z okien zaczął padać gęsty i gwałtowny deszcz ziaren i confetti, a jakby to nie wystarczało, ciskano talerze, które roztrzaskiwały się o bruk.
Na uliczkach, sąsiadujących z domem Noinów, utrapiony ten deszcz, uzmysławiający obfitość i nie pozbawiony innego znaczenia symbolicznego, stał się prawie nie do zniesienia, coraz gęściejszy i wściekły, przy wykrzykach kobiet i dzieci.
— Szczęścia, szczęścia!
Ciotka Luiza czekała na podwórzu: wyszła na spotkanie małżonków aż do bramy, uściskała i ucałowała ich z płaczem.
Marji pociekła duża łza po policzku, skraj opaski wchłonął ją od razu i mała mokra plamka nie zdążyła jeszcze wyschnąć, kiedy już o niej zapomniano.
Było to może ostatnie wspomnienie, ostatni żal za przeszłością.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.