Parana/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Chrostowski
Tytuł Parana
Podtytuł Wspomnienia z podróży w roku 1914
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
W głąb kraju.

Załatwiwszy wszelkie formalności z bagażem, i otrzymawszy informacje, że z Sâo Paulo co kilka godzin odchodzą pociągi w głąb kraju, wsiedliśmy do wagonu kolei, łączącej port ze stolicą stanu. Podróż trwa zaledwie parę godzin. Pociąg przebywa pasmo gór Serra do Mar, przeto powietrze staje się coraz chłodniejsze. Widoki, ukazujące się po obu stronach toru, są wprawdzie dość malownicze, lecz wręcz nie wytrzymują porównania z tem, co widziałem w r. 1910, jadąc z Paranagua do Kurytyby. Tam przedewszystkiem sztuka inżynierska dokonała cudów: takich mostów, wiaduktów, tuneli — nie spotykałem nigdzie na świecie, lecz i natura dostarcza niezwykłych wrażeń. Jadący wówczas ze mną podróżni, jak w gorączce, przebiegali od jednego okna wagonu do drugiego, aby nic nie stracić widoku zdumiewających malowniczością gór. Z jednej strony wznosiły się groźnie niebotyczne skały, z drugiej zaś, rzekłbyś pod nogami, rozwierała się przepaść z szumiącemi gdzieś w głębi kaskadami strumyków, które dalej nikły wśród barwną zielenią okrytych dolin. Nieliczne chatki, ukryte w gąszczu bananów ożywiały krajobraz...
Lecz oto pociąg nasz zwalnia biegu i staje. Jesteśmy w São Paulo. Nie wątpiąc o dokładności otrzymanych w Santos informacyi, śpieszymy z bagażem na drugi dworzec. O dziwo! pociąg odjedzie, lecz... dopiero za dwa dni. Niech żyje kompetencja brazylijskich kolejarzy! Nie przypuszczam, aby była tu zła wola. Prawdopodobnie kolejarzom w Santos nic nie wiadomo, co się dzieje w tak bliskiem Sâo Paulo.
Nie było jednak rady, trzeba było wędrować do hotelu. W najbliższem sąsiedztwie dworca istnieje znany mi z poprzedniej bytności hotel niemiecki „Pod białym gołębiem“ — tam też ulokowaliśmy się. Jakkolwiek właściciel i cała usługa są to rdzenni Niemcy, słabo lub wcale nie władający językiem miejscowym, jednakże w trybie życia, szczególniej w jedzeniu, przystosowali się już do miejscowych zwyczajów. Podczas obiadu podają wszystkie potrawy odrazu, zwykle już chłodne, z tą jedyną różnicą, iż gdy w hotelach tubylczych podają tylko półmiski z potrawami, pozostawiając dyskrecji podróżnych wydzielanie sobie porcyi, — w hotelu „Pod białym gołębiem“ potrawy na maleńkich talerzykach podaje gościom przystojna, fertyczna Niemka.
Zamierzałem wykorzystać czas przymusowego pobytu w Sâo Paulo na poznanie słynnego, najbogatszego w zbiory w Brazylji Muzeum Paulista. Atoli nieobecność dyrektora, znanego mi z listów, prof. Hermana von Iheringa, stanęła temu na przeszkodzie. Kilkakrotnie natomiast byliśmy w ogrodzie miejskim, gdzie na trawnikach, otoczonych metalową siatką, widzieliśmy różne dzikie ptaki miejscowe: biegającą z pośpiechem kurkę wodną (Aramides saracura); kroczącego z wielką powagą bociana brazylijskiego (Jabiru mycteria) i wiele innych. W gęstych koronach drzew figowych odzywały się głosy zielonych papużek-perequita (Pyrrhura vittata).
Z olbrzymiej klatki, zawieszonej w połowie wysokości pnia drzewa, ponuro spoglądała królowa drapieżników południowo-amerykańskich, straszliwa harpia (Thrasaetos harpyia). Potężny ów ptak przebywa wyłącznie w głębi dziewiczych lasów, gdzie poluje na małpy; łapy ma tak silne, że w porównaniu z niemi szpony naszego orła wydają się słabemi. Niejeden z podróżnych uległ przykremu wypadkowi wskutek nieostrożnego zbliżenia się do zranionej harpji, gdyż w takich razach harpja rzuca się na śmiałka i zatapia w nim potężne swe szpony, zadając silne razy hakowatym dziobem. O tego rodzaju przygodzie opowiada słynny podróżnik francuski Alcide d‘Orbigny w dziele swem: Voyage dans l‘Amérique Méridionale (tom IV, str. 82). Zadane mu przez harpję rany były bardzo bolesne i omal nie przyprawiły go o kalectwo.
W bliskości Sâo Paulo, mianowicie w Butantan, istnieje niezmiernie ciekawy zakład, — Instytut Vitala Brazila, wyrabiający surowicę przeciw ukąszeniu przez jadowite żmije, według przepisu prof. Calmette. Wyrabia się tam surowica anti-bothropica przeciwko ukąszeniu przez żmije z rodzaju Lachesis — należą tu słynna jararaca[1] (Lachesis atrox) i niemniej głośna surucucu[2] (Lachesis mutus), — oraz anti-crotalica, stosowana w razie ukąszenia przez grzechotnika. W wypadkach, gdy niepodobna stwierdzić, jakiego gatunku żmija zadała ukąszenie, stosuje się surowicę polywalentną, zwaną anti-ophidica.

Ilość wstrzykiwanej surowicy waha się w granicach od 10 do 30 cm. sześciennych. W razach, gdy śmierci należy spodziewać się w ciągu 12-u godzin od chwili ukąszenia (śmierć szybsza zdarza się stosunkowo rzadko) niezbędne jest wstrzyknięcie zaraz w pierwszej godzinie po ukąszeniu. Statystyka
Mapa Parany.
wypadków śmierci od ukąszenia przez żmije w stanie Sâo Paulo stwierdza skuteczność metody dr. Vitala; mianowicie przed założeniem Instytutu było przeciętnie 240 wypadków śmiertelnych rocznie, później zaś śmiertelność spadła do 130, i to mimo nieznacznego jeszcze rozpowszechnienia surowicy. Obecnie ziemianie paulistańscy stosują surowicę w wypadkach pokąsania bydła, koni lub psów, których dawniej mnóstwo ginęło od jadu żmij. Surowicę tę należy polecić wszystkim podróżnikom, udającym się w głąb lądu południowo-amerykańskiego.

Doczekaliśmy się wreszcie pociągu, i lżej zrobiło się na duszy, gdy ruszył. Mijamy domki przedmieścia Sâo Paulo, jednego z największych i bodaj najruchliwszego z miast brazylijskich, oddalamy się coraz bardziej od pagórków leśnych, krajobraz staje się coraz równiejszy i bardziej płaski.
Na jednej ze stacyj wsiada do wagonu żołnierz-murzyn. Są to najnieznośniejsze w Brazylji figury, zwykle napół lub zupełnie pijani, hałaśliwi, gadatliwi i ustawicznie szukający kłótni. W innych krajach widok obdartego murzyna, niosącego broń, zawiniętą w stare gazety i obwiązaną szpagatem, wywołałby śmiech ogólny, w Brazylji zaś wszyscy starają się usilnie uniknąć zajścia i zejść z drogi takim sympatycznym osobnikom.
W miarę posuwania się w głąb kraju, wagony poczęły zapełniać się „kaboklami“. W naszej literaturze podróżniczej sylwetki tych mieszkańców puszcz brazylijskich malowane są w sposób zbyt groteskowy. Ja miałem sposobność jeszcze za poprzedniej bytności poznać ich bliżej. Ludzie ci, wychowani w posępnych borach brazylijskich, nie grzeszą wprawdzie zbytnią ogładą towarzyską, natomiast przystosowani są idealnie do warunków otaczającej przyrody. Odwaga, zimna krew, umiejętność radzenia sobie w potrzebie i jakiś pogodny filozoficzny spokój cechują kaboklów, poczucie godności osobistej z odcieniem dumy, słowność i prawdomówność stawiają ich o całe niebo wyżej od europejskich osadników. Nie można też porównywać skrzętnych, zapobiegliwych kaboklów z gnuśnymi, zdemoralizowanymi i lubującymi się w fałszywych komplementach mieszkańcami miast.
Oryginalny strój, składający się z poncha w jasne i ciemne paski, zwanego tu pala, butów przeważnie z ostrogami i kapelusza o szerokich rondach, tudzież uzbrojenie — rodzaj bagnetu (faca)[3] i wielkiego pistoletu za pasem — nadają im wygląd cokolwiek zbójecki. Jednakże o zabójstwach wśród kaboklów mało się słyszy, a kradzieże popełniają, zdaje się, wyłącznie przybysze z Europy.
Pociąg na stacyjkach zatrzymuje się tylko na krótkie chwile, ponieważ zaś dokuczało mi pragnienie, zwracam się tedy do konduktora, zwanego tu szumnie dowódcą pociągu (chefe do trem),[4] z zapytaniem, na której stacji zatrzymamy się dłużej, chciałbym się bowiem napić kawy.
— Zaraz na następnej — odpowiedział szef.
— A ile czasu stoi tam pociąg?
— Trzy minuty.
— To za mało; nie zdążę się napić.
— Więc niech pan pije, ja zaczekam.
Zdumiony taką uprzejmością, wychodzę z wagonu. Niezręczny ruch któregoś z pasażerów strąca mi z głowy angielski hełm korkowy, który podskakując oddala się w przeciwną stronę – muszę więc biec za kapeluszem; wracając namyślam się, czy zdążę jeszcze napić się kawy, spostrzegam jednak, że szef stoi przy pociągu, patrzy na mnie i nie daje sygnału do odjazdu. Podchodzę tedy śmiało do budki na peronie i piję filiżankę doskonałej kawy, spoglądam przytem na szefa: stoi spokojnie i uśmiecha się. Piję przeto i drugą.
— Muito obrigado, senhor![5]
— Nâo é do que.[6]
Na stacji Itararé mijamy granicę między stanami Sâo Paulo i Parana, i przez miasta Pirahy i Castro dążymy do Ponta Grossa. Miasteczko to, leżące wśród stepów, zwanych w Paranie kampami, jest mi dobrze znane z czasów poprzedniej podróży. W odległości niespełna kilometra znajdują się baraki emigrantów, w których, jadąc na kolonje, przebywałem czas jakiś. Jechała podówczas partja osadników niemieckich, z którymi władze brazylijskie, dążące do stworzenia osad o wyższej kulturze rolnej, liczyły się bardzo. Po drodze osadnicy ci zwiedzili kolonje Affonso Penna pod Kurytybą i, poznawszy stan rzeczy w osadzie jednego ze swych ziomków, mocno byli wzburzeni. Snadź to, co widzieli, nie zachwyciło ich, gdyż do mych uszu dolatywały urywane zdania.
— Pójdziemy do konsula.
— Muszą nas odesłać zpowrotem.
Nie pomagały wszelkie możliwe względy, okazywane im przez zarząd baraków. Niemcy gorączkowo wzięli się do roboty: rozpakowali manatki i urządzili coś w rodzaju bazaru, ku wielkiej uciesze mieszkańców miasteczka, uradowanych z okazji taniego nabycia potrzebnych rzeczy. To też targ nie trwał długo i wkrótce Niemcy, pozbywszy się bagażu, ruszyli zpowrotem, odpowiadając na zaczepki:
— My nie Polacy, nie pozwolimy się krzywdzić.
— My mamy swego konsula!
W pamięci mej pozostanie też na zawsze następująca scenka:
Chcąc wcześniej poznać stosunki, panujące na kolonji Vera Guarany, oddzieliłem się od emigrantów i pojechałem sam, pozostawiając rzeczy w barakach. Gdy powracałem późnym wieczorem, spostrzegłem w pobliżu baraków płonące ognisko, a wkoło zadumane, zasłuchane figury naszych chłopów. Zbliżyłem się tedy i usłyszałem głos, recytujący ustęp z „Ogniem i mieczem“ Sienkiewicza. Słuchałem dłuższą chwilę i niebardzo zdawałem sobie sprawę, w jaki sposób może ktoś czytać przy niejasnem migocącem świetle ogniska. Okazało się wszakże, że to ślepy muzykant, który umiał napamięć trylogię Sienkiewicza, recytował z pamięci całe jej ustępy dosłownie. Z głębokiej uwagi i zasłuchania otaczających mogłem przekonać się, iż arcydzieła Sienkiewicza tchnące patrjotyzmem i budzące silnie świadomość narodową, istotnie trafiły do chaty wieśniaczej.
Samo miasteczko Ponta Grossa, niewielkie, lecz schludne, nie posiada nic zajmującego; ma szkółkę polską, utrzymywaną przez miejscowe towarzystwo oświatowe, i kilka polskich sklepów, zwanych „wendami“.
Doczekawszy się pociągu w stronę Kurytyby, ruszamy dalej. Znajdujący się w wagonie koloniści polscy z Santa Barbara, usłyszawszy mowę polską, zbliżają się do nas; niestety, mówiąc, kaleczą co chwila język portugalszczyzną. W wędrówce za zarobkiem nauczyli się języka miejscowego i, używając go chętnie nawet w rozmowie między sobą, bardzo popsuli sobie język ojczysty.
Zdarza się niekiedy, że kolonista polski wstydzi się polszczyzny, uważając ją za język pospólstwa.
— Naco nam tu język polski? Każdy się tylko z człowieka naśmieje.
U starszych natomiast istnieje głębokie, aczkolwiek fizyczne raczej przywiązanie do Polski.
— Dawniej nie było nocy — mówił przybyły dawno z Polski kolonista — w którejbym we śnie nie wędrował do swoich. A i teraz dniem i nocą szedłbym piechotą, ażeby choć zobaczyć ziemię, gdzie leżą kości ojców.
Wieczór nadchodził. W dali ukazało się światło, które rosło stopniowo i rozsypywało się w tysiące drobnych światełek. Pociąg zagwizdał przeraźliwie i stanął. Jesteśmy w Kurytybie.
Po męczącym noclegu w dusznym hotelu — wesoły przyjemny ranek. Rozglądam się po mieście: było już dawniej rozległe i ruchliwe, obecnie zaś rozrosło się jeszcze i uporządkowało.
W centrum miasta czystość wzorowa. Idę na Praça Tiradentes, najlepszą dzielnicę miasta. Na rogu widnieje szyld z wielkiemi literami: „Livraria Polacca“, — siedziba redakcji popularnego pisma polskiego w Paranie: „Polak w Brazylji“.
Przechodząc koło otwartych okien parterowych przeważnie domków, widzimy cudne główki kurytybianek, o pięknem powłóczystem spojrzeniu, opartych o specjalne zewnętrzne framugi. Mało ruchliwe, pokazują się na ulicach niechętnie, natomiast stale przebywają w oknach domów. Wystawa taka trwa do zmroku.
Zetknięcie się z przedstawicielami polonji tutejszej nie sprawiło mi takiej przyjemności, jaką sobie obiecywałem. Dziwny bowiem i przykry zwyczaj mają naogół Polacy parańscy. Gdy dwie osoby zejdą się na chwilę, natychmiast przystępują do obmawiania wszystkich pokolei członków polonji tutejszej, a z ust jak grad sypią się epitety: łotr, szubrawiec, złodziej, oszust i t. d.
W rezultacie okazuje się, że tylko dwóch zacnych rodaków znajduje się w Paranie, — to rozmawiający. Doszedłszy do tak pomyślnych wyników, rozstają się, ażeby w innym miejscu i z innemi osobami powtórzyć znowu to samo.
Na krańcu miasta istnieje „Gospoda dla imigrantów“. W r. 1910 po przybyciu z Europy przebywałem tu dłużej. Zaglądałem wówczas często do znajdującej się obok wendy sympatycznego staruszka — Włocha. Pewnego dnia zapytał mię, do jakiej należę narodowości. Na moje oświadczenie, żem Polak, pokręcił niedowierzająco głową.
— Chyba tak nie jest, pan jakoś niepodobny do Polaków, bo Polacy to tacy... to tacy...
— Bugros d‘Europa! — uzupełnił słuchający nas Brazyljanin.
Nadmieniam, że Brazyljanie stosują powszechnie nazwę „Bugros“ do wszystkich plemion indyjskich w Paranie.
Innym razem, gdy siedziałem na progu baraków emigranckich, obudził mię z zadumy cichy i drżący głos kobiecy.
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki! — odpowiedziałem zbliżającej się ku mnie staruszce.

Mieszka tu w Kurytybie. Przywiozły ją dzieci, a teraz boi się wracać. Widziała, jak
Część zakładu dra Vitala Brazila w Butantan.
umierających na morzu wrzucali do wody i pogrzeb taki wzbudza w niej lęk nieopisany.

— Więc o tem nie myślę, przychodzę tu tylko czasami, może zobaczę kogoś ze swoich. Żeby choć psa zobaczyć, żeby choć wronę...
W głosie jej brzmiała taka potęga żywiołowo wybuchającej tęsknoty, że nie umiałem znaleźć ani jednego wyrazu pociechy.
Znaczna zmiana na lepsze nastąpiła w ruchu tramwajowym Kurytyby. Zniknęły muły, zastosowano lokomocję elektryczną. Z Praça Tiradentes jadę do rzeźni miejskiej, stamtąd bowiem najkrótsza droga na kolonję Affonso Penna, gdzie mieszkał znajomy mój – Łotysz Wierzbicki.
Dachy rzeźni i domostw sąsiednich obsiadły sępy, zwane tu corvo.[7] Sęp ów (Catharista urubu foetens) wielkości dużego indyka, cały czarny z obnażoną szyją i głową, zabarwioną również czarno, spełnia po miastach brazylijskich rolę asenizatora, zlatując gromadnie na wszelką padlinę i uprzątając ją ze zdumiewającą szybkością. Kaboklo, szukając zagubionego w lasach konia lub muła, baczy pilnie, czy nie krążą gdzie korwy, co jest znakiem nieomylnym, że zwierzę padło. W jednej bowiem chwili, jakby na dany sygnał, zlatuje się cała gromada sępów, obsiada sąsiednie drzewa i czeka cierpliwie, aż proces gnicia nadwątli dostatecznie skórę, wtedy następuje uczta, poczem biesiadujące ptaki najadłszy się nie odlatują, lecz spoczywają w pobliżu, — i trwa to dopóty, dopóki szkielet nie zostanie dokładnie oczyszczony z wszelkich miękkich części. Sposób, w jaki sępy znajdują swą zdobycz, nie jest dokładnie znany. Powszechnie utrzymują, że do tego służy im nadzwyczaj bystry wzrok, jednakże nawet najlepszy wzrok nie pozwoli dojrzeć w gęstwinie leśnej leżącego na ziemi zwierza. Przykryłem raz zabitą żmiję liśćmi i trawą i obserwowałem, jak po pewnym czasie zjawiły się sępy i rozglądały się bacznie dokoła. Wypada przeto przypuszczać, iż kierują się raczej węchem.
W odległych puszczach parańskich obok opisanego powyżej sępa spotykamy i drugi gatunek — Cathartes aura, różniący się głównie tem, że ma głowę i szyję czerwoną, zamiast czarnej, oraz że nie przebywa gromadnie, lecz błąka się samotnie po rozległych lasach.
Podobno istnieje zakaz strzelania do tych użytecznych ptaków, sądzę jednak, że zakaz taki, gdyby istniał, nie byłby celowy. Nie zauważyłem nigdy, czy to po miastach, czy w lasach, aby ktoś tracił amunicję na zabicie ptaka, z którego mięsa ani skóry nie mógłby mieć żadnego pożytku.
Tak zwana tu karosowa droga, to jest nadająca się do jazdy kołowej, prowadzi przez rozległe kampy, pinjorowe gaje, wreszcie przez porosłe ostrą osoką moczary do miasteczka Sâo Joâo dos Pinhaes.[8] Na drodze tej spotkałem ogromnego ptasznika (Mygale). Ów największy na świecie pająk, znany mi dobrze z poprzedniej podróży, jest wielkości dużej myszy. Cały czarny, włochaty — posiada silnie rozwinięty gruczoł jadowy, którego wydzieliny spływają przez specjalny kanał do zadanej rany. Mieszkańcy obawiają się go więcej, niż żmii, gdyż jest bardzo ruchliwy, zawsze gotowy do skoku, a niemniej niż żmije jadowity.
Dochodzę do lasku, złożonego z krzywych, poskręcanych drzew liściastych z przewagą rodzajów Salix i Schinus. Lasek taki — to znak nieomylny istnienia rzeki. Rzeczywiście, droga prowadzi do mostku nad małą rzeczułką, w której nie domyśliłbym się wcale szerokiej, wspaniałej, majestatycznie toczącej swe wody Iguassu, jaką poznałem kiedyś w Vera Guarany. Tutaj, pod Kurytybą, rzeka ta wygląda jak lichy strumień. Nic w tem dziwnego, w niewielkiej bowiem odległości znajdują się źródła, skąd bierze początek ta Wisła Parany. Skręcam na lewo w kierunku widniejących domków kolonji Affonso Penna i wkrótce staję u kresu mego pierwszego etapu w Paranie.






  1. Wym. żararaka.
  2. Wym. surukuku.
  3. Wym.: faka.
  4. Wym. szefe do treń.
  5. Wym. muito obrigado sinjor — dziękuję bardzo.
  6. Wym. ną é do kie — niema za co.
  7. Wym.: korwo — kruk.
  8. Wym. Są Żwą dos Pinjáis.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Chrostowski.