Parana/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Chrostowski
Tytuł Parana
Podtytuł Wspomnienia z podróży w roku 1914
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
U źródeł Iguassu.

W roku 1910 poznałem w Paranie wielce oryginalną osobistość — niejakiego p. Wierzbickiego, Łotysza, spolonizowanego w niezwykły sposób. Należąc do rosyjskiej rewolucyjnej organizacji wojskowej, otrzymał w r. 1905 zlecenie działania na polskim gruncie, udał się więc do Warszawy pod przybranem nazwiskiem i z paszportem, wydanym na imię Wierzbickiego. Jak sobie radził — nie wiem, lecz wypadło mu udawać Polaka w Warszawie bez znajomości języka i obyczajów miejscowych. W pewnej chwili organizacja, działająca na gruncie warszawskim, została „wsypana“. Policja rosyjska wpadła na trop i poczęła wybierać ptaszków z gniazdek, należało przeto uciekać pośpiesznie. Uciekający towarzysze polscy pociągnęli Wierzbickiego aż do Parany. Jechał z takim pośpiechem, że, jak sam opowiadał, przyjechał bez kapelusza na głowie. Po przyjeździe na miejsce zdecydował się osiąść na roli i pracą na niej zdobywać środki do życia. Gdy mu to jednak nie wystarczało, postarał się o dodatkowe zajecie zarobkowe, które, jako biegły skrzypek, otrzymał w Kurytybie. Ziemi jednak porzucić nie chciał i otrzymaną na spłaty w Affonso Penna działkę (t. zw. lot) zatrzymał, choć będąc samotnym, nie miał żadnej pomocy w gospodarstwie. Podzielił więc swój czas w ten sposób, że wieczorem pędził do Kurytyby, wracał rano, i, przespawszy się nieco, brał się do gospodarki.
W tych warunkach obecność moja nie mogła mu być zawadą, przeciwnie – byłaby mu nawet pożądaną, jako, bądź co bądź, opieka nad opuszczanym co wieczór dobytkiem. Pierwszą tedy mą myślą po przyjeździe do Kurytyby było zobaczyć Wierzbickiego i przekonać się, czy nie zaszły jakie zmiany, które pobyt w jego domku mogłyby mi utrudnić.
Obawy jednak okazały się płonne: zastałem gospodarza, jak krzątał się u ogniska, przyrządzając „fiżon“ na wieczerzę. Po krótkiej rozmowie i spożyciu kolacji Wierzbicki, jak zwykle, powędrował do miasta, zostawiając gospodarstwo pod moim dozorem.
Są ludzie, nie znoszący samotności: męczy ich ona i niepokoi. Ja do nich nie należę, przeciwnie — natura moja wymaga od czasu do czasu samotności absolutnej. Poczułem się zatem niewysłowienie błogo gdy po tak długim okresie ciągłego obcowania z ludźmi znalazłem się wreszcie sam ze swemi myślami, których wątku nikt już nie przerywał. Od tej dopiero chwili począłem odpoczywać, a odpoczynek należał mi się istotnie, czułem się bowiem bardzo zmęczonym i wyczerpanym. Z rozkoszą tedy oddałem się marzeniom o tem życiu, które rozpoczynałem oto po raz drugi, a do którego tak tęskniłem.
Wypadło przedewszystkiem obmyślić plan mej pracy eksploracyjnej w Paranie, biorąc pod uwagę następujące dane:
Ze wszystkich stanów Brazylji Parana, która do roku 1853 stanowiła część składową „kapitanji“ Sâo Paulo, pod względem przyrodniczym jest bodaj najmniej znaną. Podczas gdy inne stany, jak Sâo Paulo i Minas Gerâes ze swemi bogatemi plantacjami kawy, zaś Rio de Janeiro, Bahia, a nawet Pará i Amazonas z wysoką, sięgającą zamierzchłych czasów imperjum i niewolnictwa kulturą mieszkańców, były i są stałym terenem badań naturalistów miejscowych i przyjezdnych — Parana, należąc do najuboższych i najdzikszych stanów, pozostaje wciąż w zaniedbaniu. Widocznie surowe warunki bytu i dzikość mieszkańców odstraszały od niej badaczów. Najwięcej tu bodaj błąka się koczowniczych plemion indyjskich i największą działalność rozwinęli wśród nich jezuici. Wzdłuż rzeki Ivahy istniały niegdyś liczne miasteczka i osady, jak Villa Ricca, Sâo Antonio, Jezu Maria i t. d., lecz siedliska te już w XVII-ym wieku zostały opuszczone. Dziś pozostał po nich ślad jedynie na mapach geograficznych, gdzie obok nazwy istniejących niegdyś miasteczek oznaczono „abandonado“. Nadto niekiedy w gęstwinie leśnej spotykamy banany, trzcinę cukrową, pomarańcze, świadczące, iż były tu niegdyś plantacje, że uprawiano tu ziemię i hodowano rośliny owocowe.
A jednak Parana pod względem przyrodniczym jest niezmiernie ciekawą, nietylko z tego powodu, że jest to kraina rozległa o powierzchni 240,000 kilometrów kwadratowych, posiadająca w rozmaitych swych częściach odmienną wysokość nad poziomem morza, a co za tem idzie również rozmaity klimat, florę i faunę, lecz nadto istnieje wiele zagadnień zoogeograficznych, które tylko przez zbadanie Parany, a właściwie jej części zachodniej, mogą być należycie wyświetlone.
Z pośród nielicznych wypraw naukowych do Parany, pierwszą pod względem chronologicznym i zarazem najbogatszą w zdobyty materjał ornitologiczny była eksploracja Johanna Natterera. Ów najsłynniejszy ze wszystkich ornitologicznych eksploratorów świata bawił w Paranie, w okolicach Kurytyby, a następnie Paranagua, od października 1820 do stycznia 1821 i zgromadził około 100 gatunków ptasich, a między niemi wiele nieznanych, których nikomu po nim nie udało się odszukać, jak Leptasthenura striolata — rodzaj pełzacza amerykańskiego, należącego do rodziny garncarzy (Furnariidae).
Mniej więcej w tymże czasie słynny podróżnik francuski Auguste de Saint-Hilaire bawił w okolicy Castro, gdzie zdobył niemniej ciekawą Leptasthenura setaria, której dwa tylko okazy, znajdujące się w muzeum paryskiem, podówczas były znane. W ostatnim lat dziesiątku członkowie muzeum Sâo Paulo przedsiębrali kilka wycieczek do miejscowości położonych w sąsiedztwie Sâo Paulo — Ourinho i Castro (Garbe, Erhardt i Lima), tudzież prawie jednocześnie, kolekcjonista Muzeum Rotszylda w Tring, p. Robert czynił poszukiwania w górach Serra do Mar (w miejscowości Roça Nova). Nieco wcześniej (w r. 1892) polski podróżnik-geolog prof. J. Siemiradzki, bawiąc w Paranie z polecenia Towarzystwa Handlowo-Geograficznego, zebrał kilkadziesiąt okazów w okolicach Kurytyby i Sâo Matheo. Wreszcie teren pracy mojej w r. 1910 i 1911 obejmował prawie wyłącznie bliższe i dalsze okolice mego domku nad Iguassu.
Oto i wszystko! Widzimy, że systematycznych badań fauny ptasiej w Paranie nie prowadził dotychczas nikt. Były to raczej dorywcze wycieczki, które ograniczyły się do pomorza Parańskiego oraz płaskowzgórza, na którem położona jest Kurytyba, (przeciętna wysokość płaskowzgórza Kurytyby wynosi 850 metrów nad poziomem morza). Dalej zaś na zachód, gdzie rozciąga się ogromne, rozległe płaskowzgórze Guarapuava z miasteczkiem tejże nazwy i łańcuchem gór Serra d’Esperança, nikt dotychczas nie badał, aczkolwiek wysokie położenie nad poziomem morza (przeciętnie 1250 metrów) każe przypuszczać, że okolice rzeczone posiadają swoistą florę i faunę, różniącą się znacznie od przyrody płaskowzgórza Kurytyby. Wreszcie na zachodnim krańcu wzdłuż doliny rzeki Paraná, rozciąga się nizina o klimacie gorącym i wilgotnym, również niebadana wcale.
Projektowałem, idąc śladami Natterera, rozpocząć od zbadania okolic Kurytyby, a następnie posuwać się etapami dalej a dalej na zachód, aż do ujścia Iguassu do rzeki Paraná. Miejscowość tu bajecznie piękna, w której, według słów mieszkańców, był raj ziemski: miejsce pobytu prarodziców — Adama i Ewy.
Takie myśli snuły mi się po głowie w ten pierwszy wieczór, spędzony samotnie na łonie przyrody brazylijskiej.
Projekty, ze względu na szczupłość posiadanych zasobów materjalnych, były może zbyt śmiałe, lecz wierzyłem w możliwość ich urzeczywistnienia. Wiary tej nie pozbyłem się i dzisiaj, chociaż od tego czasu wiele wód spłynęło rzeką Iguassu do Parany.
Poczęło się ściemniać... i wraz zabłysły różnobarwne ogniki świetlików — zielony, błękitny, różowy — i jęły migotać i krążyć między konarami drzew i na polankach leśnych. Tropikalny księżyc zalał światłem ziemię. Potężny chór, złożony z miljona głosów owadzich, ptasich i żabich zwolna zamierał, a na jego tle wyraziście i doniośle rozlegało się rozpaczliwe tkanie kozodojów. W blasku księżyca roślinność przybrała fantastyczne kształty: wydawała się jakby utkaną z płynnego migocącego srebra. Powietrze przepełniała balsamiczna woń aromatycznych drzew i kwitnących krzewów. Gdy ciemność nastała zupełna, zahuczał potężny szatańsko-złowróżbny głos wielkiej sowy leśnej. Pląsy świetlików stawały się coraz żywsze. Gdzieś w dali ozwało się jakieś ptaszę leśne i zaraz zamilkło, jakby przestraszone własną śmiałością. Łagodny powiew wiatru stawał się coraz silniejszy i chłodniejszy. Dorzuciłem drew do ogniska...
Niejeden taki wieczór przeżyłem niegdyś u swego ogniska nad Iguassu. I oto ten dawny człowiek — osadnik brazylijski — kaboklo nadiguasseński – zaczął we mnie odżywać: odnalazły się dawne myśli, uczucia, radości, bóle. Drugi człowiek — ów europejski począł zapadać w otchłań zapomnienia. Cały mój pobyt w Europie, dwuletni szmat czasu, przysłaniał się mgłą jak miniony sen, sen długi i męcząco przykry...
Był chłodny nieco, lecz radosny i gwarny poranek, gdy wyjrzałem nazajutrz z chatki. Posiliwszy się kilkoma kujami chimaronu, ruszyłem na zwiady, na przegląd okolic, ażeby na wstępie wyjaśnić sobie, czy znajdę tu ciekawe formy ptasie, które zasługiwałyby na kolekcjonowanie.
Domek znajdował się na polance, zarośniętej na miejscu wyrąbanego lasu przez ogromne chwasty. Wśród chwastów tych rojno było od rozmaitych gatunków rodziny wróblowatych (Fringillidae), niepokaźnych, lecz bardzo ciekawych ptaszków, które nader chętnie przebywają wśród chwastów, karmią się bowiem ich nasionkami. Z drzew na polanie pozostawiono tylko gojawy, jako drzewa owocowe.
Za polanką rozciągał się duży lasek, złożony ze starodrzewia. Obok pinjorów znajdowały się tu kanelle (Laureaceae), jacarandy i t. d. Oczywiście nie był to las dziewiczy: storczyków, lian i paproci drzewiastych, nadających taką wybitną fizjonomję puszczy południowo-amerykańskiej, nie było tu wcale. Również i brak palmy (Cocos romanzoffiana), nadającej tak wiele uroku krajobrazom leśnym, rzucał się w oczy. W lasku owym tysiącznemi głosami śpiewały ptaszęta pieśń poranną. Rozglądając się po drzewach i wśród zarośli, zauważyłem cały szereg gatunków, interesujących z punktu widzenia naukowego.
A więc z pośród muchołówek amerykańskich (Tyrannidae) zauważyłem dwa, jak sądzą powszechnie, gatunki: Elaenia mesoleuca i parvirostris, które ja jednak, wbrew ogólnemu mniemaniu, uważam za jedną i tę samą formę, aczkolwiek nader zmienną, zarówno co do wielkości, jak i zabarwienia (w szczególności tyczy się to białego czubka). Chcąc rzecz wyjaśnić i dowieść niezbicie tożsamości obu form, należało zebrać całe serje tych ptaków, dopiero bowiem wtedy, rozporządzając szeregiem okazów pośrednich, łączących oba skrajne typy, możnaby ową tożsamość ustalić. Poza tem zamieszkiwał tu dość licznie ptak, znany już czytelnikom z Ogrodu Botanicznego w Rio de Janeiro, bem-ti-vi (Pitangus sulphuratus bolivianus), oraz ciekawy, a mało zbadany gatunek muchołówek, nieco od poprzedniego mniejszy — Myiarchus ferox.
Nadto zauważyłem kilka gatunków pełzaczów amerykańskich (Furnariidae) z rodzaju Synallaxis (frontalis, ruficapilla, spixi) — milutkie, rudawe o długich ogonkach ptaszęta, trzymające się uporczywie w gęstem poszyciu leśnem, lecz zdradzające swą obecność ustawicznie powtarzaną dźwięcznym głosikiem zwrotką. Ptaszki te budują olbrzymie w stosunku do swej wielkości gniazda z gałązek i chróstu i przebywają stale w ich sąsiedztwie. Po pniach drzewek i gałęziach krzewów pełzał inny gatunek tejże rodziny Siptornis obsoleta, odkryty przez Natterera i bardzo mało zbadany.
Wreszcie na skraju lasku, na nieco opodal stojącem drzewku, silnym donośnym głosem oznajmiały swą obecność brodacze (Bucconidae), mianowicie najpospolitszy w Paranie gatunek — Bucco chacuru, zwany pogardliwie przez krajowców Joâo-bobo[1], ptaki te bowiem, śledząc z ogromną ciekawością, co robi człowiek, najzupełniej nie zdają sobie sprawy z grożącego im z ręki ludzkiej niebezpieczeństwa.
Za laskiem rozciągały się rozległe bagniste błonia. Moczary te ulegają co pewien czas zalaniu przez wezbrane wody Iguassu, poczem w porze suchej wysychają w większym lub mniejszym stopniu. Najniższe miejsca, moczary właściwe, porośnięte są ostrą osoką, miejsca zaś wyższe pokryte są roślinami trawiastemi (Graminaceae). Z tych traw i osoki dochodziły głosy ptactwa, zamieszkującego wyłącznie moczary: a więc odzywał się Sporophila hypoxantha, śliczny malutki wróbelek o piórkach czarnych z brzuszkiem i kuperkiem rudym, dalej ptaszki ruchliwe i gwarne, zbliżone do znanego „garncarza“ (Furnarius), noszące naukową nazwę Anumbius acuticaudatus.
Moczary dochodziły do lasku, okalającego rzeczkę Iguassu. Laski te podobnież jak i bagniste błonia, poddawane bywają perjodycznym wylewom rzeki, lecz rosną na pewnem wzniesieniu, powstałem z namułu rzecznego. Składają się one z zupełnie odmiennych gatunków drzew, niż lasy właściwe, mianowicie przeważają tu wierzbowate (Salix), wielkie z gałęźmi plączącemi się w gąszcz nieprzebyty aroeiry (Schinus), mirty, tudzież wiele innych, które nazwać i opisać mógłby jedynie obznajmiony z florą południowo-amerykańską botanik.
Fauna lasów takich jest również odmienna: przebywa tu chętnie, nie wydalając się prawie poza ich obręb, rodzaj gołębia — Claravis pretiosa; są one także ulubionem miejscem pobytu zimorodka amerykańskiego (Chloroceryle), małej czapelki (Butorides striata) i licznych rzesz muchołówek.
Nie koniec na tem. W pewnej odległości od posiadłości Wierzbickiego las rzedniał i znikał, ustępując miejsca płaszczyźnie suchej, ubogo porośniętej roślinami trawiastemi, której monotonję urozmaicały jedynie kępy karłowatych pinjorów, spotykanych zazwyczaj na jałowych gruntach. I tu znowu fauna odrębna: przebywają tu stale muchołówki z rodzajów: Knipolegus, Alectrurus, wróblowate, jak Myospiza manimbe, wreszcie ptaszki z rodziny pliszkowanych (MotacillidaeAnthus lutescens, Xanthocorys nattereri) w upierzeniu podobne do skowronka i z długim pazurkiem u kciuka.
Z rezultatów dokonanego pobieżnie przeglądu byłem narazie w zupełności zadowolony.
— Będzie tu trochę roboty! — pomyślałem z otuchą.

Jednakże sąsiedztwo wielkiego miasta wywarło swój wpływ na skład fauny ptasiej w Affonso Penna. Nie widać tu było zupełnie właściwych lasom dziewiczym Parany tukanów, pilików (Trogonidae,) papug, gorzyków (Pipridae). Nawet niebieskie sroki i wrony (Cyanocorax chrysops i coeruleus), tak pospolite w borach, okalających Vera Guarany, były tu nieobecne. Moczary za lasem były milczące: nie rozlegał się na nich donośny i dźwięczny głos kuropatw — kusaków (Rhynchotus
Ogród miejski w Kurytybie.
rufescens), nie dawały się widzieć nambu, czyli kusaki leśne (Crypturus), których białe, soczyste mięso urozmaicało mi jednostajne pożywienie na Vera Guarany.

Natomiast w lasku i najbliższem otoczeniu domku było mnóstwo drozdów, zwłaszcza z gatunku Planesticus amaurochalinus, rufiventris, albicollis.
Z pośród drzew w Affonso Penna na pierwsze miejsce wysuwał się znany powszechnie pinjor (Araucaria brasiliensis). Ciekawe to drzewo, rosnące jedynie na płaskowzgórzu południowo-brazylijskiem, zewszechmiar zasługuje na uwagę. W młodości łudząco przypomina naszą jodełkę, później zaś, w miarę rozwoju, przybiera kształt kandelabra. Wielkości bywa rozmaitej, zaś na lekkich gruntach stepowych podobny jest do naszych karłowych sosen, jeno dziwnie powykręcane pnie i konary nadają drzewu jakieś nienaturalne kształty. Gdy czerwony blask zachodzącego słońca oświeci to drzewo, a konwulsyjnie poskręcane jego konary rysują się ostro na widnokręgu — wydaje się, iż znalazłeś się w zaczarowanej krainie rozpaczy, pustki i odrętwienia; dziwnie przygnębiający, beznadziejnie smutny nastrój ogarniać poczyna duszę...
Zupełnie inny jest pinjor dziewiczych lasów o urodzajnej glebie. Dosięga tam olbrzymich rozmiarów i stanowi bezpieczną ostoję dla ptaków, chroniących się od strzałów myśliwca; niema bowiem broni myśliwskiej, która mogłaby strącić ptaka z wierzchołka olbrzyma. Podczas burzy sąsiedztwo pinjora jest nader groźne: wichura strąca co chwila potężne jego gałęzie, które padając z ogromnym łoskotem miażdżą wędrowca, niebacznie szukającego pod nim schronienia.
W życiu mieszkańców puszczy pinjor gra rolę wybitną. Nasiona drzewa, dojrzewające w ogromnej, przenoszącej rozmiarami głowę ludzką szyszce, w stanie pieczonym lub gotowanym stanowią pożywny i dość smaczny pokarm. Spożywają go chętnie Indjanie, nie gardzi i biały, gdy zapas jego prowjantów jest szczupły. Jeszcze większe znaczenie posiada pinjor jako materjał budulcowy. Okres jego rozwoju jest znacznie szybszy, niż drzew naszych. Podczas gdy drzewa europejskie wymagają co najmniej 60 do 80 lat, by mogły służyć jako budulec, pinjor użyty być może już po 20—30 latach, to też siedziby osadników wznoszone są wyłącznie z desek pinjorowych. Przy obróbce niezawsze stosują piłę, gdyż zazwyczaj braknie osadnikom narzędzi, pomocy i czasu. Rozrąbuje się tedy powalone drzewo toporem na odpowiedniej długości kloce, które zkolei przy pomocy klinów z twardego drzewa imbui rozszczepia się na pożądanej grubości deski i bale. Drzewo pinjorowe łupie się tak dobrze i równo, że otrzymane deski niewiele już wymagają obciosywania toporem dla nabycia należytej gładkości. Budulec zatem na chatę osadnika daje się przygotować bez wielkiego nakładu pracy. Natomiast, jak każde drzewo o szybkim wzroście, pinjor jest nietrwały. Na belki lub podkłady do mostów i szyn kolejowych używają tu drzewa innego, tak twardego, iż topór się na niem szczerbi, którego mieszkańcom Parany obficie dostarcza imbuja (Bignonia paranensis).
Powróciwszy z wycieczki wywiadowczej, zabrałem się pełen otuchy do pracy przygotowawczej: wydobyłem narzędzia, opatrzyłem broń, przygotowałem odpowiednie ładunki i t. d.
Od tej chwili rozpoczęła się właściwa moja praca. Gdy zmierzch poranny ustępował miejsca jasności dziennej, którą ptactwo, otrząsając się z chłodnej mgły wita radosną piosenką, — wyruszałem już na poszukiwania. Owa wczesna godzina jest najlepszą porą do zdobywania okazów i robienia spostrzeżeń nad zachowaniem się i życiem ptaków, zajęte bowiem swemi łowami, są one wówczas daleko mniej płochliwe i zazwyczaj nie zważają,czy ruchów ich nie śledzi obce oko. Około południa powracałem do domu, niosąc ostrożnie mą zdobycz, przymocowaną za języki do sękatego kijka. Po przygotowaniu i spożyciu posiłku aż do zmroku preparowałem zdobyte okazy, określałem ich nazwy i notowałem poczynione spostrzeżenia.
W ten sposób czas upływał szybko, niespostrzeżenie. Z gospodarzem widywałem się krótko, zwykle podczas obiadu: obadwaj bardzo zajęci nie mieliśmy czasu na długie rozmowy, aczkolwiek Wierzbicki żywo interesował się mą pracą.
Pewnego wieczora siedziałem na progu chatki boso, preparując okazy. Nagle na nodze poczułem jakieś szczególne, wilgotne i chłodne dotknięcie, i gdy wzrok mój pobiegł w tym kierunku — doznałem dziwnego uczucia: przez nogę moją ruchem niedbałym i powolnym przeciągała się wielka jadowita żmija — słynna w Brazylji jararaca[2] (Lachesis atrox); głowa jej trzymała się w pobliżu mej nogi i straszliwe o nieruchomem, jakby szklistem wejrzeniu oczy wpatrzyły się w moje. Nie wiem, czyj wzrok okazał się silniejszy, lecz tempo przeciągania się przez mą bosą nogę obrzydliwego cielska żmii stało się żywsze. Gdy się to wreszcie skończyło — ruchem szybkim, którego nie spodziewałem się po tak powolnej napozór gadzinie, zniknęła wśród stosu rupieci. Przypuszczam, że gdybym odruchowo odtrącił żmiję, straszliwe jadowite jej zęby wpiłyby się niezwłocznie w mą nogę.
Żmija ta dobrze mi była znana z czasów mego pobytu na Vera Guarany. Zbudowałem tam sobie domek nad rzeką Iguassu na wzgórzu, dla zabezpieczenia go od wylewów. Nie wiem, czy bliskość wody, czy bliskie sąsiedztwo olbrzymich borów, czy wreszcie oświetlenie słoneczne stoków tego wzgórza sprawiały, że żmije były tu nader liczne. Widywałem je przeważnie w trawie, jak zwinięte w kłębek obok swych nor w ziemi, lub w spróchniałych pniach spały smacznie, ogrzewane promieniami tropikalnego słońca. Niekiedy dostrzegał je mój kotek i niezwłocznie rozpoczynał walkę. Żałowałem wówczas, że nie posiadam aparatu kinematograficznego i nie mogę uwiecznić tej rzeczywiście ciekawej scenki. Ile bajecznej wprost zręczności, elastyczności i gibkości wykazywali podczas tej walki obaj zapaśnicy. Zwykle pozwalałem ujść żmii, nie chcąc psuć sobie zabawy; podczas walki żmija podsuwała się nieznacznie do spróchniałego pnia i w pewnej chwili błyskawicznym ruchem znikała z przed oczu zdumionego kota.
Zdarzył mi się atoli i bardzo przykry wypadek: gdy razu pewnego, chcąc wystrzelić dogodniej, ukląkłem na kępce — jak mi się zdawało — trawy, poczułem nagle, że pod kolanem rozwija się kłąb cielska żmii. Jeden ułamek sekundy – i byłbym na łonie praojców, gdyż ukąszenie w pobliżu arterji biodrowej spowodowałoby niechybnie śmierć natychmiastową, lecz w tymże ułamku sekundy instynkt samozachowawczy zmusił mnie do wykonania bajecznego skoku. Skoku takiego nie wykonałem nigdy w życiu, ani wcześniej, ani potem, i za żadne skarby świata powtórzyćbym go nie mógł: jednym rzutem znalazłem się o kilka metrów – i po chwili olbrzymie cielsko żmii, trafione mym strzałem, zadrgało w przedśmiertnych konwulsjach.
Przekonałem się wkrótce, że jararaca nie była jedyną mą sąsiadką na Vera Guarany. Wracając raz z polowania, spostrzegłem, że kot mój wyprawia nadzwyczajne susy. Podszedłszy bliżej, dostrzegłem, że toczy zaciętą walkę z żmiją. Nie była to jednak ciężka, powolna jararaca, starająca się podczas walki z kotem przytrzymać go zwojami swego ciała, ażeby mu zadać cios jadowitym zębem. Obecna przeciwniczka mego kota była daleko mniejsza, smuklejsza, o szybkich, elastycznych ruchach. Wspinając się na koniuszczku ogona, rzucała się nagle na kota, który, bacznie obserwując jej ruchy, dawał wtedy susa: mijali się w skoku, zwracali znowu ku sobie i gotowali do powtórnego natarcia. Krzyknąłem na kota, który przestraszony uciekł, i zastrzeliłem gada. Była to koralowa żmija (Elaps margravi), o pięknem zabarwieniu w czarne i czerwone paski.
Spotkałem się też na Vera Guarany z grzechotnikiem (Crotalus sp.), trzecim słynnym przedstawicielem jadowitych węży parańskich. Przechodząc kiedyś w porze wieczornej przez łączkę, zarośniętą sięgającą mi po pas trawą, usłyszałem znanymi już poprzednio charakterystyczny dźwięk grzechotki. Żmija posuwała się w moim kierunku. W tejże chwili usłyszałem również zbliżający się z przeciwnej strony dźwięk drugiej grzechotki. Obie żmije pełzły na spotkanie i miały mię na drodze. Ponieważ wysokość trawy nie pozwalała mi nic dojrzeć, uznałem za właściwe rejterować pośpiesznie.
Jest rzeczą nader trudną odróżnić z wyglądu zewnętrznego żmije jadowite od zwykłych niejadowitych wężów, podobieństwo bowiem jest nieraz uderzające. Obok np. bezwzględnie jadowitych żmij koralowych spotykałem węże, z zabarwienia zupełnie podobne, lecz pozbawione zębów jadowitych. Aparat trucicielski u żmij składa się, jak wiadomo, z gruczołu jadowego, położonego pośrodku bocznej ścianki szczęki górnej, oraz przewodu, prowadzącego wydzieliny tego gruczołu do wielkich, ruchomych i zwykle zakrzywionych zębów (u żmij koralowych ząb ów jest prosty, niezakrzywiony). Zęby jadowite posiadają wewnątrz wydrążenie z otworem na przodzie i przez kanalik ten jad dostaje się do zadanej zębem rany.
Budowa jadowitych zębów jest tak charakterystyczna, iż po zabiciu żmii określenie, czy jest jadowitą, nie przedstawia żadnej trudności. Gdy jednak chodzi o rozpoznanie okazu żyjącego, sprawa jest znacznie trudniejsza; jedynie bowiem właściwości biologiczne pozwalają nam orjentować się, z kim mamy do czynienia. Żmije jadowite są to zwierzęta nocne, we dnie śpią zazwyczaj w ukryciu, jeśli zaś okoliczność jakaś zmusza je do opuszczenia kryjówki, to posuwają się nadzwyczaj powoli, jakby sennie.

Dla ilustracji podaję fakt następujący: niedaleko od domku Wierzbickiego idąca drogą dziewczynka zauważyła wielką żmiję i przechodząc koło domku, powiedziała mi o tem. Znając powolność tych zwierząt, pochwyciłem strzelbę i pobiegłem na wskazane miejsce. Okazało się, że w ciągu tak długiego czasu jararaca nie zdążyła jeszcze przeciągnąć się wpoprzek drogi, tak iż bez trudu i szukania mogłem ją zastrzelić.

Jararaca.
Na powolność ruchów żmij jadowitych wpływa, być może, pewność siebie i zaufanie do potęgi swego jadu; ma się wrażenie, że liczą na przestrach, jaki wywołuje sama ich postać. Dość, że widząc zbliżającego się napastnika, zazwyczaj leżą spokojnie, topiąc w nim nieruchome spojrzenie szklanych, pozbawionych powiek oczu. Węże natomiast — stworzenia przeważnie dzienne, odznaczają się wielką zwinnością i ruchliwością. Goniłem pewnego razu niezbyt wielkiego węża po drodze, chcąc przekonać się o szybkości jego ruchów, i pomimo największego wysiłku dogonić go nie mogłem. Są to stworzenia bojaźliwe i zazwyczaj mające wielki respekt dla człowieka. Kabokle leśni, doskonali obserwatorzy życia zwierząt, mawiają: „Zabij niezwłocznie każdą żmiję, leżącą spokojnie, lecz nigdy nie zabijaj uciekających przed tobą“.

Co do środków, stosowanych w Paranie w razie ukąszenia przez żmiję, to surowica, o której mówiłem w rozdziale poprzednim, nie jest tu stosowaną, ani nawet znaną. Indjanie posiadają podobno jakiś środek roślinny o bajecznie szybkiem i skutecznem działaniu: zranione miejsce nawet się nie zaognia i goi się nader szybko. Kabokle, niestety, nie znają tej rośliny; powszechnie w takich razach stosowany jest alkohol, wypalanie ranki i przewiązywanie nogi nieco powyżej zranionego miejsca. Niezawsze to jednak pomaga i zdarzają się wypadki śmierci, z których jeden obserwowałem u kaboklów. Wkrótce po ukąszeniu zraniona noga poczęła puchnąć, chorego ogarnęła wielka senność. Nastąpiło obniżenie się temperatury ciała wraz z chłodnemi potami, tudzież przyśpieszeniem i osłabieniem pulsu. Po pewnym czasie chory stracił przytomność, nastąpiły krwotoki przez usta i uszy i wreszcie raptowny zgon, zapewne wskutek paraliżu serca.
W ogrodzie Wierzbickiego, jak już zauważyłem, wybujałe chwasty zamieszkane były przez rodzinę wróblowatych. Wśród nich zwracał szczególną uwagę mały całkowicie czarny wróbelek: Volatinia jacarina. Oto samczyk ów, siedząc na gałązce obok samiczki, wyśpiewuje raźno piosenkę, lecz w pewnym momencie przerywa śpiew, wznosi się w powietrze, wywraca zabawnie koziołka i powraca na miejsce, aby piosenki dokończyć. Obserwowałem go często: zawsze na tejże zwrotce przerywał — poczem wykonywał swe salto-mortale. Zabawy są dość rozpowszechnione wśród ptaków; później w Antonio Olyntho miałem sposobność widzieć komiczne walki tukanów, zaś na Terra Vermelha prawdziwe tańce, wykonywane przy akompanjamencie śpiewu przez pięknie zabarwione gorzyki (Chiroxyphia caudata).
Pewnego dnia, idąc skrajem lasu, zauważyłem małego ptaszka, o niezmiernie długim ogonku, przelatującego z jednego wierzchołka pinjoru na drugi. Ptaszek ów, dostawszy się wreszcie między gałęzie na czubku drzewa, pilnie poszukiwał czegoś w bukietach igliwia. Zaintrygował mię bardzo, gdyż dotychczas nie zdarzyło mi się go spotkać w Brazylji; podszedłszy tedy bliżej, strąciłem go celnym strzałem na ziemię. Jakaż była moja radość, gdy przekonałem się, że była to słynna Leptasthenura setaria (ptaszek z rodziny pełzaczów amerykańskich — Farnariidae), której dwa tylko okazy, zdobyte przez podróżnika francuskiego Auguste de Saint-Hilaire w roku 1822 w okolicy Castro, znane były do ostatnich czasów. Okazy te zostały opisane w r. 1824 przez Temmincka i znajdują się w muzeum Jardin des Plantes w Paryżu. W ostatnim swym liście do mnie K. Hellmayr polecał mi gorąco odszukanie tego ptaka, zebranie jak najliczniejszej serji okazów i dokładne poznanie jego obyczajów. Sądził jednak ów słynny uczony, że ptaszki te za przykładem rozmaitych gatunków Synallaxis trzymają się krzaków w poszyciu leśnem. Zdobycie więc ptaszka na wierzchołku pinjora było dla mnie prawdziwą niespodzianką. Przerwałem niezwłocznie polowanie i pobiegłem do domu, ażeby sprawdzić określenie. Było ono dokładne; w uroczystym przeto nastroju przystąpiłem z prawdziwem namaszczeniem do preparowania okazu. Jednak tym razem nie szło mi to gładko, zanadto byłem przejęty i zbyt obawiałem się, aby nie zepsuć niezręcznym ruchem drogocennej zdobyczy. Nadszedł właśnie Wierzbicki; niezwłocznie podzieliłem się moją radością, która i jego wprawiła w dobry humor.
— Cieszę się niezmiernie – powiedział ze zwykłą swą powagą — że udało się tu panu zdobyć rzecz tak rzadką i cenną.
Niezawsze jednak szło mi tak pomyślnie. Bywały dnie, że do późnej godziny nie mogłem zdobyć nic godnego uwagi i wracałem z pustemi rękoma. W takich razach próbowałem szczęścia jeszcze wieczorem.
Niedaleko domku wznosiły się, jako resztki istniejącego tu niegdyś lasu, wyniosłe gojawy (Psidium piriferum), drzewka z rodziny myrtowatych (Myrtaceae), o jasnej łuszczącej się korze. Jadalne ich owoce, podobne do małych żółto-pomarańczowych jabłuszek, posiadają aromatyczny, słodki miękisz. Owoce te wabiły rozmaite ptaki, szczególniej niebieskie tangary (Thraupis sayaca) i drozdy.
Pewnego wieczora z wierzchołka gojawy rozległ się śpiew. Nieznany mi ptak rozpoczął koncert głosem niezmiernie giętkim i wyrazistym. Nie było to monotonne powtarzanie zwrotek, jakim jest zazwyczaj śpiew drozdów, lecz prawdziwa improwizacja: melodja zmieniała się przedziwnie. Z mistrzostwem i uderzającą ekspresją skrzydlaty artysta wypowiadał radość i przywiązanie do życia: wielbił przyrodę, jej łąki i gaje, szemrzące strumyki, szum lasów, poświsty wiatrów. Śpiew ptaszyny leśnej wywarł na mnie daleko większe wrażenie, niż arja słynnej prymadonny włoskiej. Lecz przyrodnik nie może powodować się li tylko uczuciem: rozległ się huk strzału i śpiewak runął na ziemię. Był to kos brazylijski — Turdus flavipes.
Wierzbicki lubował się w hodowli kur, rozmnażających się znakomicie w jednostajnie ciepłym klimacie Parany. Całe ich stadka przeszukiwały skrzętnie zarośla w ogródku, nie oddalając się jednak zbytnio przez wrodzoną tym ptakom ostrożność. Pewnego razu, obserwując zachowanie się muchołówki, stałem nieruchomo przy wejściu do ogrodu, gdzie właśnie zgromadziło się stadko kur. Naraz tuż koło mnie przemknął jak kula z błyskawiczną szybkością jakiś zwinięty kłąb. W mgnieniu oka całe stadko zostało pokryte pierścieniami węża dusiciela: jeszcze jeden moment — i wszystkie ptaki, nie wydawszy głosu, legły zduszone na ziemi. Rzuciłem się na węża, lecz umknął, pozostawiając swą zdobycz. Widziałem już tedy, w jaki sposób anakonda atakuje i dusi swe ofiary.
Przebywająca zazwyczaj w wodach anakonda (Eunectes murinus), której młody okaz narobił tyle spustoszenia wśród kur Wierzbickiego, jest największym wężem świata, dochodzącym w rzadkich wypadkach podobno do 15 metrów długości. W lesie nad rzeką Ivahy widziałem okaz, przewyższający, jak sądzę, 10 metrów. Ponieważ zabarwienie, z wierzchu brunatno-oliwkowe z czarniawemi okrągłemi plamami, podobne jest bardzo do zabarwienia konarów drzew leśnych, zdołałem dostrzec tego węża jedynie dzięki temu, że pod ciężarem olbrzymiego cielska uginały się grube gałęzie. Zauważyłem, iż wąż rozciągnął się na wszystkie drzewa w pobliżu, które mogłem rozróżnić w gąszczu, nie widziałem jednak ani głowy, ani ogona. Narazie chciałem wystrzelić, lecz przyszło mi na myśl, że cienki śrut może jedynie rozdrażnić potwora. Ogarnął mię nagły niepokój.
— A może łeb anakondy jest gdzieś nade mną i wąż gotuje się do skoku — przemknęło mi przez głowę i czem prędzej opuściłem niebezpieczne to miejsce.
Po brodzeniu co rana wśród zroszonych obficie zarośli wracałem zwykle w przemoczonych butach. To też miałem zwyczaj zdejmować je po powrocie i resztę dnia chodziłem w brazylijskich pantoflach, zwanych sznele, które kładzie się na bose nogi. Z doświadczenia, nabytego podczas mej poprzedniej podróży, wiedziałem, iż w starych domostwach, szczególniej gdzie w sąsiedztwie trzymają świnie, znajdują się w wielkiej ilości larwy pchełki ziemnej — Sarcopsylla penetrans, atakującej z upodobaniem bose nogi mieszkańców. Sądziłem jednak, że w nowym względnie domku Wierzbickiego, gdzie nie trzymano świń nigdy, pchełki tej być nie powinno. Od pewnego atoli czasu uczuwałem niekiedy na nogach w okolicach paznokci swędzenie, na które zresztą nie zwracałem uwagi, mijało bowiem szybko. Lecz pewnej nocy nietylko swędzenie, lecz już i ból zaczął mi srodze dokuczać. Raniutko więc zabrałem się do operacji. Jak wiadomo, samiczka zagłębia się w skórę przeważnie w okolicach paznokci u nóg i, żywiąc się krwią i wilgocią podskórną, dojrzewa tam i wydaje jajeczka, z których powstają larwy, gnieżdżące się w kurzu mieszkań ludzkich i chlewów. Operacja polega na tem, że przepaloną igłą uchyla się skórę i wydobywa możliwie w całości zwierzątko, mające kształt białawego woreczka, wielkości drobnego ziarnka grochu, wypełnionego jajkami. Po operacji rankę zasypuje się popiołem tytuniowym. Zrobiłem to wszystko, widocznie jednak zły był ze mnie operator, ranka bowiem zaczęła się jątrzyć, a ból nie ustawał. Trzeba było operację powtórzyć: okazało się, że nieco głębiej od wydobytej już poprzednio obrała sobie siedlisko druga, którą wydobyłem już z trudnością i częściami. Coś widocznie jednak musiało pozostać w rance, gdyż długo jeszcze jątrzyła się i bolała, i wyleczyłem ją dopiero po tygodniu przy pomocy jodyny.
Ten drobny, a jednak przykry wypadek zmarnował mi wiele czasu, na bolącą nogę nie mogłem włożyć buta i musiałem powstrzymać się od wycieczek. Jak zwykle bywa w takich razach, gdy byłem pozbawiony swobody ruchów, ptactwo kręciło się nader licznie i z lasku dochodziły głosy różnych ciekawych dla mnie ptaków, co potęgowało mą niecierpliwość.

Gdy wreszcie byłem już w stanie rozpocząć wycieczki, przebrnąłem bagniste błonie i dotarłem do lasku, okalającego Iguassu. Na wstępie powitała mię chmara komarów i z zajadłością poczęła cisnąć się do twarzy. W takich wypadkach do obrony używam zwykle gałązki, którą odpędzam cisnące się do oczu owady, lecz machanie gałązką nie jest dogodne, skoro wypada zbliżać się nieznacznie do upatrzonej zwierzyny. Korzystają z tego komary i tną twarz niemiłosiernie. Mimo to jednak posuwałem się w kierunku, skąd
Zagroda kolonisty.
dochodził mię basowy głos pięknego popielatego z czarnemi wzorami na skrzydłach gołębia, Claravis pretiosa, który nie wychyla się poza obręb nadrzecznych lasów. Gdym wreszcie go upolował i schylił się ku ziemi, by podnieść zdobycz, komary rzuciły się z taką wściekłością, tnąc w oczy, iż czyniło to wrażenie, że mszczą się tak straszliwie za śmierć gołąbka. Nie pomagała już żadna gałązka, komary trafiały żądłem przez czapkę w głowę, przez ubranie w plecy i t. d. Nie było rady, trzeba było umykać pośpiesznie ku błoniom, gdzie podmuchy wiatru stanowią najlepszą, nieprzebytą dla komarów tamę.

Ponieważ część moich bagaży przybyła statkiem do portu Paranagua, zmuszony byłem udać się koleją do tego miasteczka, znanego mi już z czasów poprzedniej bytności. Zatoka morska, aczkolwiek rozległa, jest jednak bardzo płytka, wobec czego parowce zatrzymują się w znacznej odległości i komunikacja z lądem odbywa się przy pomocy szalup i łodzi. W takiej to szalupie przybiliśmy do brzegu w r. 1910. Przystani nie było żadnej i pasażerów podczas rzęsistego deszczu wciągano na brzeg za ręce, kołnierze i uszy. Pewną korpulentną jejmość windowano z dwukrotną pauzą, nie zważając na krzyki przerażonej tą niezwykłą lokomocją niewiasty.
Urządzenie „Gospody dla imigrantów“ w Paranagua było iście wzorowe: podłoga i nary stanowiły całkowite umeblowanie. Po belkach skakały, ku wielkiej uciesze dzieci, szczury. „Rattenzirkushotel“ napisał jakiś dowcipniś kredą na ścianie.
W gospodzie tej po raz pierwszy poznałem Indjanina: wysmukły i szczupły, o rysach przypominających nieco typ mongolski, o łagodnych, myślących oczach i cerze ciemnej, lecz zupełnie innej, niż cera mulatów. Obejście jego, spokojne i łagodne, było zupełnie odmienne od szorstkiego obejścia nerwowych Brazyljan; nie cechowała go również nadmierna gestykulacja, tak właściwa ludom afrykańskim, a nawet ich potomkom mieszanym w odległych pokoleniach.
Paranagua, położona nisko nad poziomem morza, posiada wyjątkowo jak na Paranę gorący i wilgotny klimat. Potęga przepysznej podzwrotnikowej roślinności wprawiała w zachwyt przybyszów europejskich:
— Jaki to piękny ten boży świat! — szeptali zdumieni.
W bliższych i dalszych okolicach Paranagua hodują mnóstwo bananów, gdyż owoce te stanowią ważny artykuł spożywczy dla mieszkańców Parany, spożywany bądź w stanie surowym — dojrzałe owoce, bądź też napół dojrzałym – pieczone w gorącym popiele.
Jak wiadomo, roślina, wydająca owoce bananów (Musa sapientium), jest wielkiem, bo do 5 metrów sięgającem zielskiem, z kilkoma łodygami, złożonemi z ogonkowych pochewek liści, tworzących korony. W cieniu tych liści olbrzymich schronić się można od słońca i deszczu. Prześlicznie wyglądają domki na tle bujnych plantacyj bananowych. Owoce — to olbrzymie podłużne grona, posiadające do 100 bananów każde. Na miejscu hodowli banany są tak tanie, że stanowią pokarm najuboższej ludności. Niestety, roślina jest nader wrażliwa na przymrozki, to też na całem płaskowzgórzu Kurytyby, gdzie w porze dżdżystej, t. j. w miesiącach czerwcu, lipcu i sierpniu, przymrozki wypadają od czasu do czasu w mniejszym lub większym stopniu, hodowla bananów jest wykluczona; owoce są tu importowane z miejscowości położonych w pasie nadmorskim: Paranagua, Antonina, Morretes.






  1. Wym.: Żwą bobo — głupi Janek.
  2. Wym. Żararaka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Chrostowski.