Parana/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Chrostowski
Tytuł Parana
Podtytuł Wspomnienia z podróży w roku 1914
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Na brazylijskiej ziemi.

Urwisty brzeg skalny, kominy fabryczne, gdzie niegdzie malownicze kępy palm, wąskie i białe kaflami wyłożone domki, kryte czerwoną dachówką — to dawna stolica Brazylji — Bahia dos todos os Santos, („Zatoka Wszystkich Świętych“) zwana przez skrócenie Bahia. Statek zatrzymał się. Kolejno jęły zbliżać się do nas łodzie motorowe, ozdobione brazylijską flagą rządową — „ordem e progresso“[1]): policja, komora celna, komisja sanitarna i t. d. Wszyscy ci dostojnicy prawie bez wyjątku — murzyni lub mulaci. Nic w tem dziwnego: Bahja — to dawne centrum handlu niewolnikami; corocznie sprzedawano tu około 100.000 murzynów, których stąd nabywcy rozwozili po całym kraju. Po faktycznem zniesieniu niewolnictwa, co nastąpiło dopiero w roku 1888, murzyni, rozsiani w głębi kraju, poczęli znowu gromadnie tu napływać i dziś stanowią olbrzymią większość mieszkańców Bahji.
Zatoka świeciła pustkami: kilka statków i kilkanaście łódek — oto i wszystko. Napróżno też obiecywaliśmy sobie zażyć brazylijskich owoców, bananów, pomarańcz i ananasów; przekupniów bowiem nie było. Zjawili się tylko czarni sprzedawcy papug i małpeczek, mieli jednak targ bardzo lichy, to też zły ich humor wyrażał się w szorstkiem traktowaniu nieszczęsnego towaru; małpy piszczały przeraźliwie, papugi zaś znosiły wybryki murzynów ze stoicyzmem, rzucając tylko od czasu do czasu pogardliwe spojrzenia, lub obelżywe słowa pod adresem swych „chlebodawców“. Zielone morze mieniło się i iskrzyło pod prostopadłemi promieniami tropikalnego słońca.
Po krótkim postoju w Bahji ruszyliśmy dalej do Rio de Janeiro.
Wczesnym rankiem wjeżdżaliśmy do najpiękniejszej na świecie zatoki „Rzeki Styczniowej“, jak ją przez omyłkę rzeką nazwali odkrywcy portugalscy. Lekka mgła przysłaniała słynne Pâo d‘Assucar[2]) po lewej – i Fortaleza de Santa Cruz po prawej stronie wejścia do olbrzymiej zatoki, usianej archipelagiem setek drobnych malowniczych wysp. Coraz wyraźniej jęły rysować się na brzegu pióropusze palm kokosowych i sylwetki pysznych pałacyków, nadające miastu wybitną cechę wykwintu.
Na okręcie zgiełk: starszy oficer komenderuje na przednim pokładzie, kapitan na swym mostku, marynarz powtarza przez tubę rozkazy kapitana. Oficer złości się, gdyż rozkazów nie słychać wyraźnie, marynarze klną, olbrzymie liny, ciągnące okręt bokiem do brzegu, trzeszczą i grożą zerwaniem.
Na brzegu zebrała się gromada Brazyljan i przyglądała się nam ciekawie. Rozpoznali znać przynależność narodową naszego okrętu, gdyż słyszeć się dają niezbyt pochlebne dla nas okrzyki: Allemâos desgraçados! filhos da...[3] i t. p. z obfitego słownika brazylijskiego. Już to przyznać należy, że pomimo doniosłej roli, jaką Niemcy odgrywają w życiu ekonomicznem, a nawet politycznem i kulturalnem Brazylji, niewielu posiadają tam zwolenników, lub sympatyków. Nie rozumiem nawet dokładnie przyczyny tej niechęci, przypuścić jednak należy, iż zawiniła tu znowu znana buta pruska, która drażniła poczucie godności narodowej tego, bądź co bądź, młodego i bardzo zdolnego narodu. Polityka następowania na pięty i lekceważenia wszystkich, nie należących do państwa „bojaźni Bożej“, oddała i tu Niemcom złą usługę.
Usłyszeliśmy wreszcie upragnione „halt!“ i triumfujące „all right!“ Wyskakuję pośpiesznie na ziemię. Po 26 dniach podróży spragniony jestem ruchu na stałym lądzie; przebiega właśnie tramwaj „Caes do porto“; uradowany wsiadam i pędzimy przez aleję wyniosłych palm królewskich. W tramwaju na 25 mężczyzn są tylko 2 kobiety — znać tu już Amerykę z jej ogromną przewagą płci brzydkiej. Mijamy sklepy bez drzwi i szyldów; sprzedający, zwyczajem amerykańskim bez surdutów, obsługują klientelę przeważnie na ulicy; znać głębokie południe z żywiołowem dążeniem do otwartego powietrza. Na ulicach widzimy policjantów, uzbrojonych jedynie w pałeczki policyjne, pojazdy wyłącznie samochodowe — to już miasto nowożytne, w którem zaprzęgi konne należą do zabytków, utrzymywanych tylko przez arystokrację.
Tramwaje „Caes do porto“ — to coś w rodzaju warszawskiego „zera“: okrążywszy spory szmat miasta, powracają do punktu wyjścia. Dojechawszy tedy do przystani, powracam na okręt.
Na okręcie gwarno: część pasażerów osiągnęła już kres swej podróży morskiej i pakowała się pospiesznie, ażeby wyruszyć dalej koleją w głąb kraju. Do nich należeli moi przygodni towarzysze podróży Niemcy, z którymi dość zżyłem się, obcując w ciągu tak długiego czasu. Sylwetka jednego z nich, malarza K. Schieringa, szczególniej utrwaliła się w mej pamięci. Sądzę, że, gdyby takich Niemców była większość, zjednaliby powszechną dla całego narodu sympatję i szacunek. Nie mogłem w nim dostrzec ani cienia sobkostwa i zarozumiałości, które tak przykro rażą w stosunkach z olbrzymią większością jego rodaków. Artysta lubił ludzi bez względu na narodowość, uwielbiał przyrodę, kochał swój zawód i z ogromnym entuzjazmem dążył do poznania podzwrotnikowej krainy. O zmroku nieraz godzinami przesiadywał ze mną, wypytując o najdrobniejsze szczegóły z życia osadnika brazylijskiego, które go tak potężnie pociągało. Żałowaliśmy też obadwaj, że w Rio drogi nasze rozchodzą się. Artysta dążył do Sâo Bento, gdzie mieszkali jego krewni, i tam zamierzał rozpocząć swą pracę. Na miejsce odjeżdżających pasażerów zjawiali się inni z okrętów, które z Rio wracały do Europy. Wśród nowoprzybyłych zauważyłem również i Polaków: pierwsze twarze polskie od czasu wyjazdu z Berlina. Po przełamaniu lodów — zwykła w takich razach gawęda: a dokąd? a poco? a do kogo?
Rzecz szczególna! Ludzie innych narodowości mają zawsze jasno wytknięty, dokładnie określony cel podróży. Szczególniej — Niemcy; każdy, o ile nie jedzie do rodziny, ma umowę zawartą legalnie i poświadczoną, z dokładnie, a nawet drobiazgowo oznaczonemi warunkami pracy, ma też i termin określony i zgóry zapewnione wszelkie możliwe ułatwienia w podróży. Tylko z Polakami rzecz ma się inaczej: w ogromnej większości wypadków o celu swej podróży mają jedynie mgliste wyobrażenie i przeważnie niedokładne lub fałszywe dane. Tak było i z moimi nowymi znajomymi: żaden nie posiadał określonego fachu, pozwalającego zarobkować na miejscu, do wyjazdu zaś skłoniły ich listy od dalszej rodziny, w których przebijał się wprawdzie entuzjazm do Brazylji, lecz nie było nic konkretnego.
Nie umiem określić przyczyny tego zjawiska. Może z jednej strony dążenie do czegoś lepszego, niecodziennego z taką siłą występuje u Polaków, iż rzuca ich poprostu w nieznane drogi, z drugiej zaś strony może grzeszy tu także w znacznej mierze nasza nieopatrzność i naiwna lekkomyślność. Do załogi Hohenstaufen‘a również należał jeden Polak, pomocnik maszynisty, o którego narodowości dowiedziałem się dopiero podczas postoju w Rio. W człowieku tym bezsprzecznie dominowało owo dążenie do czegoś lepszego i wyższego. Zamierzał poświęcić się lotnictwu, po głowie snuły mu się plany nowych, ulepszonych modeli. Stanowił też dobitny kontrast z marynarzami niemieckimi, topiącymi cały czas wolny i cały zarobek w morzu pochłanianego łapczywie piwa!
Na okręcie rozpoczęła się żmudna praca karregadorów: rozwarły się luki okrętowe, rozebrano pokłady – i olbrzymie skrzynie ze zgrzytem i łoskotem wind parowych poczęły wznosić się w powietrze, ażeby, opisawszy tu łuk, piętrzyć się następnie na przystani. Wśród piekielnego upału powstał kurz, tamujący oddech i przenikający wszędzie. W takiej atmosferze trudno było wytrzymać, wynosiłem się więc na cały dzień, powracając „do domu“ jedynie na nocleg.
Postój naszego okrętu zaciągnął się na tydzień. Korzystałem z tego, by poznać bliżej miasto, uważane, zapewnie słusznie, za najpiękniejsze na świecie. Ponieważ K. Schieringowi wypadło również zatrzymać się w Rio, odbywaliśmy wspólne wycieczki, brak bowiem znajomości języka miejscowego krępował go bardzo i onieśmielał.
Wczesnym tedy rankiem wyruszaliśmy na włóczęgę po mieście. Praça Quinze de Novembro, Rua de Commercio, Rua d‘Ouvidor, reprezentujące najbardziej handlową i postępową część miasta, są kubek w kubek podobne do setek ulic i placów w innych wielkich miastach, a że mnóstwo tu cudzoziemców, więc nawet po mowie przechodniów określić nie można, w jakim znajdujemy się kraju. Wstępujemy do sklepu z owocami, na wystawach pełno jabłek, gruszek, winogron i innych podobnie „egzotycznych“ owoców. Próżnobyś jednak szukał bananów, lub pomarańcz. Można je dostać w sklepikach na przedmieściu. Kobiet na ulicach spotykamy mało. Silnie uperfumowane i jakiejś nadmiernej, nienaturalnej białości, urocze mieszkanki Rio w całem zachowaniu zdradzają, że rolę swą — wybranek fortuny — rozumieją należycie. Przechodzi oto taka piękność w poprzek ulicy. Policjant, typowy mulat, który wówczas właśnie powstrzymywał pałeczką ruch pieszy, oburza się, spostrzegłszy jednak, że to nadobna niewiasta, uśmiecha się tylko pobłażliwie: dla nich, kwiatków ludzkości, niema przepisów.
Ogromnie przypadł nam do gustu miejscowy napój: caldo do canna — wyciśnięty i zamrożony sok trzciny cukrowej; podczas spiekoty brazylijskiej wydaje się spragnionemu wędrowcowi niebiańskim nektarem. Na każdym też kroku w otwartych budkach sprzedają doskonałą czarną kawę. Wpływ gorącego klimatu Rio wycisnął swe piętno na mieszkańcach: zarówno Europejczycy, jak i mulaci w ogromnej większości nadmiernie szczupli, jedynie murzyni, którym klimat służy, są przeważnie dobrej tuszy.
Pewnego poranku wybraliśmy się na zwiedzenie słynnego Ogrodu Botanicznego. Tramwaje biegną wzdłuż wybrzeża morskiego obok wspaniałych pałacyków, tworzących przedmieście — Botafogo. Niesłychany przepych z jakim budowano te pałacyki, otaczając je ogródkami, fontannami, marmurowemi figurami i przepysznemi klombami, wskazuje, że ich właściciele, arystokracja brazylijska, nie liczyli się z gotówką, czerpaną w obfitości z pracy niewolników na plantacjach kawy.
Ogród Botaniczny robi rzeczywiście imponujące wrażenie, w szczególności wspaniała aleja wyniosłych palm królewskich (Oreodoxa regia). Rzekłbyś, że to wyniosłe kolumny świątyni, mającej zamiast sklepienia korony przepysznych liści.
Obok palm rzucały się w oczy drzewa kauczukowe (Hevea brasiliensis), Comidesia reticulata, zwane przez miejscowych Jaboticaba pellada, mimozy (Mimosa pudica), drzewo cedrowe — Cedro rubra, drzewo żelazne (Caesalpinia ferrea) z liśćmi drobnemi, jak u akacji, i wiele innych.
Nie zachwycił nas jednak porządek, panujący w ogrodzie: wiele tabliczek z napisami leżało na ziemi, dużo też okazów, zdaje się, nigdy ich nie posiadało. W niektórych punktach ogród zupełnie jest zaniedbany.
Ogromną przyjemność zrobił mi natomiast dobrze znany głos ptaka brazylijskiego bem-ti-vi (Pitangus sulphuratus), którego odmianę — Pitangus sulphuratus bolivianus — miałem sposobność poznać dobrze w Paranie. Jest to duża, wielkości drozda muchołówka amerykańska z rodziny Tyrannidae, o żółtym brzuszku, główce czarnej z białemi wstęgami po bokach i pomarańczowym czubku. Chwyta wlot przelatujące owady, wracając na stary posterunek — wierzchołek drzewa i powtarzając ustawicznie swą zwrotkę, od której otrzymała nazwę: bem-ti-vi.[4]
Istnieje nawet legenda, w której ta muchołówka prześladuje ową zwrotką złoczyńcę po dokonanem przestępstwie. W rzeczywistości lubi ścigać, lecz tylko w gromadzie, lecąc za dosyć pospolitym w Brazylji jastrzębiem Accipiter erythrocnemis.
W powrotnej drodze zatrzymujemy się u stóp Pâo d‘ Assucar[5], na którego szczyt można się dostać w zabawnym, przesuwającym się po linach tramwaju. Zauważyłem, że panie przed wycieczką zdejmowały i zostawiały na stacji kapelusze, obawiały się widocznie, ażeby w razie upadku wagonu kapelusze nie doznały szwanku.
Przydługi czas postoju okrętu w Rio pozwolił mi na zwiedzenie przytułku dla emigrantów na Ilha das Flores[6] w celu odświeżenia wspomnień pierwszych chwil pobytu w r. 1910 na brazylijskiej ziemi. Przybyliśmy tam już późno wieczorem. Pyszne, kaflami wysadzane ściany baraków, sprężynowe łóżka, prysznice i parowe pralnie, robiły doskonałe wrażenie. Ciemne kontury wyniosłych drzew pomarańczowych, aleje olbrzymich bananów w blasku księżyca fantastyczne, bajeczne przybierały kształty. W ciszy nocnej łoskot spadających na ziemię owoców, namiętne tchnienie podzwrotnikowej roślinności, smętny, melodyjny głos sówki leśnej (Otus choliba) działały odurzająco.
— Panie! to chyba już i w niebie nie może być lepiej, do białego dnia zasnąć nie mogę, takie to wszystko piękne — wypowiada swój zachwyt świeżo przybyły emigrant.
Tu, na „Wyspie kwiatów“ zrobiliśmy też pierwszą znajomość z brazylijską herbatą. Podano nam napój o wyglądzie i zapachu odwaru śliwek i łagodnym swoistym smaku. Herbata ta jest w tak powszechnem użyciu w Paranie, że pozwolę sobie zatrzymać się nad nią nieco dłużej. Dostarcza jej roślina, znana wśród krajowców pod nazwą „mathe“ (Ilex paraguayensis), spotykana jużto w postaci niewielkich, wiecznie zielonych krzaków, jużto w postaci drzewek o korze jasnej, zbliżonej do kory naszej topoli i ciemnych, jakby lakierowanych liściach; kwiaty zielone, niewidoczne, owoc — mała, ciemna jagódka. Ta osobliwa roślina znana jest od wieków krajowcom, t. j. różnym plemionom indyjskim. Jezuici, pracując wśród tych plemion i zakładając swe teokratyczne państewka, zapoznali się z nią za pośrednictwem swych owieczek i, ceniąc wysoko jej własności i działanie, dokładali wszelkich usiłowań, ażeby tajemnica hodowania rośliny, zbierania, oraz przyrządzania z niej napoju nie została odkryta przez obcych i niepowołanych; to też obecnie roślina ta znajduje się wyłącznie w stanie dzikim, gdyż sposoby jej rozmnażania nie są znane. Zebrane z drzew nasiona nie wydają roślin, przesadzona dzika roślinka usycha, próby zaś rozmnażania przy pomocy tak zwanych odkładów nie dały również dobrych wyników. Przypuszczalnie nasiona tej rośliny, której jagódki z wielką łapczywością zjadane są przez ptactwo, zwłaszcza przez papugi Pionus maximiliani, dopiero po przejściu przez kanał pokarmowy ptaka zdolne są do kiełkowania.
Zbiór mathe odbywa się w ten sposób, że roślinę podkrzesują perjodycznie, obcinając jej co parę lat większość gałęzi. Świeżo ścięte gałązki oparzają nad płonącem ogniskiem, poczem następuje dość skomplikowany proces suszenia i młocki grubemi kijami, używanemi w Brazylji zamiast cepów, wreszcie omłóconą przesiewają kilkakrotnie. W tym stanie mathe nadaje się do użytku na miejscu, na eksport jednak poddaje się jeszcze przeróbce — ponownemu suszeniu i mieleniu w specjalnie na ten cel zbudowanych młynach. Otrzymany produkt o wyglądzie zielonkawej tabaczki w olbrzymich ilościach wywożą z Parany zwłaszcza do Argentyny.
Zaparzają mathe w garnuszkach z tykwy, zwanych „kuja“, częstokroć ozdobionych misternie wyrzynanemi lub wypalanemi figurkami, nazwiskiem właściciela i t. p. Zaparzona gorącą wodą herbata pije się przy pomocy rurek, zwykle srebrnych, zaopatrzonych na końcu w siteczko. Rurka taka zowie się „bomba“. Brazylijski zwyczaj wymaga, aby pierwszy napar wypijał gospodarz domu, poczem kuję napełniają znowu i podają kolejno obecnym i kolejka powtarza się wielokrotnie: kuja krąży i krąży na podobieństwo „fajki pokoju“ Indjan północno-amerykańskich. Zwyczaj ów przypomina też żywo „czajepitje“ chłopów rosyjskich.
Do napoju tego, zwanego „chimarâo“[7] mieszkańcy Parany są tak przyzwyczajeni, iż żaden nie ruszy się z domu, dopóki nie wypróżni kilka kuj; podobnie po powrocie przedewszystkiem zabierają się do chimaronu. Jeżeli gość zawita do domu, niezwłocznie na scenę występuje kuja. Powszechnie utrzymują, na co i ja się zgadzam poniekąd, że wypicie mathe usuwa zmęczenie, dodaje energji i siły.
W powrotnej podróży na okręt, trwającej niecałe pół godziny, nasza łódź motorowa była napastowana przez jakiegoś potwora morskiego, który, jak nam się zdawało, zamierzał ją zatopić. Okazało się wszakże, że była to tylko płaszczka (Raja), która z niewiadomych nam przyczyn narobiła wiele hałasu, bałwaniąc gładką, jak tafla szklana, zatokę.
W nocy Hohenstaufen odpłynął do kresu swej podróży — Santos.
Była gorąca i duszna poobiednia godzina, gdy statek dosięgnął przystani. Nad miastem unosiła się lekka mgła — opary z bagnistej rzeki Cubatao — przysłaniająca wznoszące się nad portem wzgórza Monserrate. Jak zwyczaj każe, pierwsza z wizytą na nasz statek pośpieszyła policja. Odczytując z listy pasażerów nazwiska, urzędnik policyjny tak przekręcił polskie nazwisko jednego z mych towarzyszów, że brzmiało ono: „uhu, uhu“, co obecni Brazyljanie przyjęli wybuchem śmiechu.
Chcąc położyć kres tej miłej zabawie, zwracam się do towarzysza, zdziwionego tą sceną, i objaśniam głośno po portugalsku:
— Jeden mędrzec nie umie pisać, drugi — czytać, a inni się cieszą, że mają takich mądrych urzędników.
Miny wnet spoważniały, zabawa się skończyła.
Tuż opodal na przystani znajdują się hale komory celnej. Chcieliśmy załatwić formalności niezwłocznie, okazało się to jednak niełatwem. W halach są osobne przedziały dla bagażu pasażerów wszystkich klas okrętowych, mój zaś bagaż został podzielony równo między trzy klasy, i trudno go było odszukać. Jak zwykle w brazylijskich urzędach, prawica nie wie, co się dzieje u lewicy i za najlepszy sposób załatwiania interesantów uważają odsyłanie ich do kogo innego. W ten sposób wędrowałem od jednego „dottora“, do drugiego i gdym wreszcie natrafił na urzędnika, który już nie mógł się wykręcić, gdyż widocznie nie miał do kogo mię odesłać, oświadczono mi, że pora spóźniona i że należy stawić się jutro o 8-ej rano.

Szczególnym trafem zdarzyło się, że wszyscy ci urzędnicy celni byli doktorami.
Droga do Kurytyby.
Nie sądzę, aby to była tylko tytułomanja, właściwa narodom o niskiej kulturze. Przyczyna jest raczej inna. W Brazylji rzeczywista umiejętna praca nie ma żadnego waloru, natomiast istnieje bałwochwalstwo dla tytułu. Licząc się z tym prądem, brazylijskie zakłady naukowe produkują w tempie pośpiesznem doktorów, gdyż młodzież za cel ostateczny uważa zdobycie tytułu, tylko bowiem jego posiadanie zapewnić może dochód bez nakładu pracy i energji na stanowisku, które niezwłocznie przetwarza się w synekurę.

Obok miejscowych przedsiębiorstw brazylijskich, wegetujących marnie, bo przeładowanych dygnitarzami, znajdujemy w Brazylji przedsiębiorstwa północno-amerykańskie, pracujące nadzwyczaj intensywnie i z wielkim rozmachem. Ale bo u yankesów jedynie i wyłącznie praca jest ceniona, a jakość i wydajność tej pracy, nie zaś tytuł lub protekcja, decydują o stanowisku danego pracownika. W ten, tak prosty sposób yankesi osiągają ideał administracyjny, określony w lapidarnym zwrocie angielskim: „right man on the right place“.
W najbliższem sąsiedztwie komory celnej pośpiesznie ładowano okręty kawą. Karregadorzy pomimo piekielnego upału biegli kłusem, dźwigając na głowach zwykle po dwa worki, zawierające po 60 klgr. kawy. Siła i wytrwałość zdumiewająca! W powietrzu unosił się zapach surowej i palonej kawy. Santos — to bodaj największy na świecie rynek handlu kawą. Przeciętny eksport roczny dochodzi do 200,000 tonn. Kawa pochodzi z plantacyj w głębi stanów Sâo Paulo i Minas Gerâes.
Widziałem później owe plantacje. Roślina kawowa (Coffea arabica) ma postać niewielkiego drzewka o ciemno-zielonych liściach i białem aromatycznem kwieciu. Owoc – niewielka czerwona jagódka, zawierająca dwie pestki. Roślina nie wymaga wysokiej temperatury, nie znosi jednak przymrozków, to też we wschodniej części Parany, chłodnej i górzystej, nie spotykamy jej wcale. Prawdopodobnie jednak w niskich, gorących dolinach rzek Ivahy i Parana mogłaby być uprawianą, należy to jednak do odległej jeszcze przyszłości...
Nieznośny upał, daleko silniej dający się tu odczuwać, niż w Rio de Janeiro, zapędził nas wreszcie do hotelu, ale poto tylko, ażeby się jeszcze więcej pocić w dusznej nad wyraz atmosferze.
Godzinę 8-ą rano wyznaczono nam w komorze celnej widocznie na żarty, gdyż dottor zjawił się dopiero o dziesiątej. Ponieważ ja nie znam się na tego rodzaju żartach, a chodziło mi o pośpieszne załatwienie sprawy, więc, zjawiwszy się punktualnie o wyznaczonej godzinie, dwie godziny przeczekałem napróżno. Nie lubiłem nigdy wyczekiwać, więc rozdrażniony zrobiłem wymówkę urzędnikowi, na którą, zamiast jakiegoś tłumaczenia, dottor odpowiedział mi z największą flegmą:
— Aqui é Brazil, senhor pode mandar na sua terra.[8]
— Na minha terra[9] — odrzekłem mu na to — urzędnicy są słowni i w obejściu szczególniej z cudzoziemcami uprzejmi. Tem aqui — dodałem z odcieniem politowania w głosie — ainda muita selvageria.[10]
Nauczka była ostra i poskutkowała. Urzędnik załatwił formalności, nie robiąc już żadnych objekcyj.
Gdyby mu jednak przyszło do głowy zapytać, gdzie istnieje taka idylla urzędnicza, byłbym w niemałym kłopocie. Później dopiero, podczas powrotnej podróży przekonałem się, że krajem tym jest Norwegia. Tam rzeczywiście słowność, kompetencja i uprzejmość urzędników stoją na takiej wysokości, że z czemś podobnem jedynie w Anglji i to nie zawsze i nie w tym stopniu podróżny może się spotkać. Nie są to jednak cechy, charakteryzujące wyłącznie urzędnika. Jadąc w wagonie, rozpocząłem rozmowę z towarzyszami podróży. Dowiedziawszy się, że chcę się zatrzymać w Chrystjanji, ażeby poznać nieco miasto, jeden z nich ofiarował mi się za przewodnika, i taką otoczył mię opieką, że czułem się tam bardziej swojsko, niż w rodzinnem mieście — Warszawie.







  1. Wym. ordeń i progresso — porządek i postęp.
  2. Pą d‘asukar — głowa cukru.
  3. Wym. Allmąs dezgrasados, filjos — Przeklęci Niemcy, tacy synowie...
  4. Wym. beń ti vi — dobrze cię widziałam.
  5. Wym. Pą d‘asukar — Głowa cukru.
  6. Wym. Ilja das flores — Wyspa kwiatów.
  7. Wym. szimarą.
  8. Wym.: aki e Brazil, sinjor pode mandar na sua terra – Tu Brazylja, niech pan rozkazuje w swym kraju.
  9. Wym.: na minja terra — w mojej ojczyźnie.
  10. Wym.: teń aki ainda muita selważerja — dużo tu jeszcze dzikości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Chrostowski.