Panienka z okienka/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panienka z okienka |
Wydawca | Księgarnia i Skład Nut Stanisława Sadowskiego |
Data wyd. | 1898 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pod srebrnym xiężycem.
Tymczasem w Artusowéj sali, Hedwiga niespokojnym wzrokiem szukała oczów Pana Kaźmiérza, który wcale nie patrząc na nią, siadł pod piecem, i żywą rozmowę prowadził z Panią Florą.
— Boże mój! Czy on się na mnie sierdzi? O..... Ani, pojrzy.....
Za to, kto inny spoglądał aż nadto. Kornelius, wpół ukryty za filarem, ścigał ją wciąż oczyma, których złośliwa chmurność, prawie dotykalnie ciężyła jéj nad głową. Wkrótce jednakże, kilku Oficerów z Marynarki otoczyło go wesołém gronem, i wśród żartów i śmiéchów uprowadziło do bocznéj komnaty, z któréj dolatywał ciągły brzęk butlic i kielichów. Kornelius opierał im się długo, po drodze jeszcze ciągle głowę w tył obracał, i niespokojne spojrzenia ciskał na Hedwigę. W końcu wszakże, czy dał się porwać kielichowéj pokusie? Czy dał się olśnić towarzystwem paniczów, których nagła uprzejmość zawrotnie mu pochlebiła? Dość, że coraz miększy stawiał opór, dał się zaciągnąć do progu bokówki, raz jeszcze spojrzał na salę, i zniknął.
W téj chwili, Pan Kaźmiérz wstał jakby pod naciskiem sprężyny, i krążąc pomiędzy tłumem, nieznacznie zbliżał się do Hedwigi. Gdy stanął przed nią, przelękła się zmiany zaszłéj na jego twarzy; mimo upału panującego w sali, był blady, oczy iskrzyły się jak u żbika.
Pochylił głowę, i przez zęby mówił:
— Teraz tedy Wacpanna możesz zweryfikować jaka jest dla niéj moja adoracya, kiedy wedle jéj ordynansu, pokłoniłem się temu staremu łykowi, wziąłem rekuzę, i nie zdławiłem go na miejscu. Poszedł doma, żyw.
— Boże miłosierny! Więc niechce?
— A jakoż ma chciéć? Woli skarb dla siebie chować, niż drugiemu darować. Że rekuzuje, to niedziw; jeno to mi dziw, żeś mię Waszmość Panna tak szpetnie zarezykowała.
— Boże dobry, cóż i miałam robić? Godziło się tak uczynić, bez respekt dla mojego protektora.
— Na respekt dla tego tyrana to Wacpanna baczysz, a na despekt dla mnie to nie raczyłaś baczyć.
— Nagrodzi się ten despekt Waszmości.
— A to na jaki manier?
— Teraz ja poproszę Dobrodzieja.
Pan Kaźmiérz gorzko się roześmiał.
— I Waszmość Panna figurujesz sobie że co wskórasz?
— Kto to wié? Nie taki Pan Majster straszny, jak go malują. Widziałam ja nie raz, jeno sto razy, jak na tę kochaną Panią Dorotę fukał i nukał, a w końcu zawdy stało się po jéj woli.
— To był jenszy interes. Ja supplikuję, ja ostrzegam, nie proś Wacpanna.
— Dla czego niémam prosić? Sumienie mi każe popróbować wszelkich submissyi. Zabić mię przecie nie zabije.
— Jabym zabił, gdybyś Wacpanna chciała iść za jenszego.
Hedwiga podniosła ku niemu oczy pełne lęku i — zachwycenia.
Słowa te, wypowiedziane głosem niby spokojnym, a zdławionym, od każdego innego byłyby ją na śmierć odstraszyły. W ustach Kaźmiérza, na śmierć ją do niego przywiązały. Teraz dopiero pojęła, jak jest przepaściście kochaną.
Ale jednocześnie, uczuła po raz pierwszy i cały ogrom swojéj kobiecéj władzy. Uśmiéchnęła się w duszy, i pomyślała:
— Oho! Jeśli oni tacy, toć ja i z Panem Rajcą zrobię co jeno zechcę.
A potém głośno rzekła do Kaźmiérza:
— Nie turbuj się Waszmość, Pan Bóg czasem słabéj białogłowie da wiktoryę, tam gdzie kawalerskie miecze się zwijały, jak to widzimy z onéj nabożnéj Judyt.
— Usiecz-że mi Wacpanna pijaka Holofernesa, bardzo proszę. — Odrzekł z bladym uśmiéchem. Widoczną jednak rzeczą było, że do żartów tylko się przymusza, a w duszy nie rad jest jéj postanowieniu.
W téj chwili Pani Flora przystąpiła do nich, śmiejąc się na całe swoje puszyste gardziołko.
— Udało mi się! — Wołała. — Jak Boga kocham, udało się! Poprosiłam socyuszow Pana Officyjera, aby wywiedli na kunsztyczek tego murzyna Korneliusa, co nas tu szpiegował jak Turczynki w Szaraju, i wywiedli go, jak Boga kocham, wywiedli! Teraz możemy się bawić tak, co to hulaj dusza!
— Więc to Wacpani koncept? — Podjęła Hedwiga. — Niechże Pan Bóg Wacpanią nagrodzi, boć od tych jego złych oczu, to dalibóg można zachorować. Ale..... na Boga żywego! Wszakci on ma klucz? Jakże my powrócim?
— Wyciągną mu i klucz, wyciągną! Czego to nie potrafią Panowie Officyjery? — Mówiła z uciechą Pani Flora, i w szczerym śmiéchu pokazywała dwa rzędy wiewiórczych ząbków, i byłaby długo mówiła jeszcze, ale naraz, dziesięciu mężczyzn, młodych i starych, ładnych i nieładnych, przybiegło aby prosić ją w taniec; wybrała najładniejszego, i puściła się z nim w Kuranta, gdzie umiała zataczać owe sławne esy, przed których kometową hyperbolą, inne pary, wystraszone, musiały co żywo pierzchać.
Pan Kaźmiérz także puścił się z Hedwigą, ale wciąż był chmurny, nic a nic nie mówił, i tańcując, przeszywał ją wzrokiem pełnym takich czułych wyrzutów, że w jéj głowie, myśli się mieszały, a w piersiach serce od żalu zamierało.
Dobrze już po północy, nastąpiła przerwa, po niéj zaś nakoniec, dawno już upragniony cel wielu oczekiwań, tak zwany Taniec wianków, albo Taniec panieński[1], mężatki bowiem nie brały w nim udziału; wdowy mogły się do panien przyłączyć, chociaż — prawdę mówiąc — stateczni ludzie nie bardzo im to pochwalali. W domu gdzie podobny taniec miał być wykonany, robiono już naprzód ilość wianków odpowiadającą liczbie panien. I tutaj, Magistrat kazał upleść całe stosy kwiecistych wieńców, co pora letnia wielce ułatwiała. Mężczyźni stanęli pod ścianami, muzykanci zagrali coś dziwnie słodkiego. Panny wychodzą parami, każda w jedném ręku niesie wianek, drugą ręką trzyma dłoń towarzyszki; obchodzą salę do koła, skromnie, ze spuszczonemi oczyma; zwolna jednak rytm się ożywia, pary się rozrywają, coraz to któraś z tancerek wyfrunie na środek sali; tam w uczonych łańcuchach i kręgach, tworzą wzorzyste figury taneczne, zaczynają z uśmieszkiem spoglądać po widzach. Nagle, wszystkie stanęły; każda podobna do posągu greckiéj bogini Victoryi, trzyma wieniec nad głową, tak stąpa ku widzowi, którego wybrała, podaje mu wianek i w taniec zaprasza. Wybrany, jedną ręką bierze kwiaty, drugą za dłoń leciuchno ujmuje tancerkę, i wszyscy idą w jeden pląs posuwisty, wpół pasterski, a wpół rycerski.
Takie oddawanie wieńców, (podobne dzisiejszemu wybieraniu kawalerów przez damy w Mazurze), było zazwyczaj przyjmowane od mężczyzn, jako przelotna towarzyska uprzejmość, ale Pan Kaźmiérz dzisiaj przyjął tę rzecz inaczéj. Kiedy Hedwiga, wesoła i rozbawiona, podbiegła ku niemu i z uśmiéchem podała mu kwiaty, on wziął je bez uśmiéchu, i rzekł uroczyście:
— A więc Wacpanna oddajesz mi swój wieniec? Biorę go, i przed Bogiem przysięgam ci wierność. Ale i ty takoż mi przysięgnij.
Zmieszana niespodzianém zagadnieniem, podchwycona i jakby ubezwładniona czarem jego woli, sama prawie niewiedziała jak się to stało, ale złożyła ręce i wyrzekła:
— Przysięgam przed Bogiem, że niczyją żoną nie będę, jeno Waszmościną.
— A! Tak to dobrze! — Zawołał, i przycisnąwszy ją do bijących piersi, puścił się z nią w jakiś taniec szalony, w którym już niewiedziała na jakim jest świecie, czy to sen czarodziejski, czy to już raj po śmierci? W duszy tylko powtarzała sobie ciągle:
— Ach jeszcze! Jeszcze!.... Daj Boże tak na wieki!
Nagle stanął, i drgającym głosem szepnął:
— Życie moje! Chciałbym ci cóś powiedzieć, ale boję się.....
— Waszmość się mnie boisz? Mnie, lichéj dziewczyny? Jakoż to być może?
— O, i bardzo być może. Skazany boi się, kiedy ma usłyszéć dekret. A Wacpanna masz ferować na mnie dekret życia lub śmierci.
— Co ja mam ferować? Gadaj-że Waszmość prędzéj, bo i mnie już strach bierze.
— Nie, nie, jeszcze wolę czekać.....tyleć mojéj sperandy.
I znów ją porywał w taniec, i coraz mocniéj przyciskał do łona, i coraz ciaśniéj okręcał spojrzeniem, a jéj dusza wiła się w tém objęciu, jak mała ptaszyna w orléj szponie.
Skończył się Taniec Wianków, muzyka na chwilę przycichła. Pani Flora znów ku nim nadbiegła, w towarzystwie Pana Wojciecha Zabokrzyckiego, Obersztera od Wodnéj Armaty. Oboje śmieli się do rozpuku.
— A co? — Wołała. — Nie mówiłam? Wyciągnęli mu, wyciągnęli!
— Co? Komu? — Pytała zahukana Hedwiga,
— Sam Waszmość, Panie Oberszterze powiedaj, bo ja od śmiéchu ledwie co zipię.
— Owóż — mówił Pan Wojciech — bogini Flora, z Olimpu dała rozkaz wojskom Jego Królewskiéj Mości, aby jéj przyniosły klucz zaklęty. My tedy zaraz, onego czarnoxiężnika co go dzierży, wiedziemy do bokówki, o tam! I w gardło mu lejemy co się zmieści. Ale chłop tęgi, choć to niéma korda przy boku, nie da przystąpić do się. Pić pije, a do konfidencyi ani rusz. Więceśmy go wsadzili do lochu.
— Jakto? Do więzienia? — Zapytała z przestrachem Hedwiga.
— Eh, jeszcze nie. Trza Wacpannie wiedziéć, jako pod tą strukturą jest loch kieby kościół, kubek w kubek taki duży jak ta sala, jeno pół niższy, a cały sklepisty, że człek tam siedzi jakby w kamienném jaju. Tam stoją rzędy beczek, z różnością małmazyi. Tam tedy my przywiedli onego utrapionego mruka, i jak zaczęli go czarować, a to węgrzynem, a to petercymentem, a to ratafią, spił się jak sztok, jak Bela, no poprostu jak Ollender. W końcu, rym o ziemię. Daléj my po kieszeniach macać, i oto jest on klucz zaczarowany. Racz-że zacna bogini przyjąć go propria manu, razem z kluczami mego serca, którego forteca wdzięcznie kapituluje przed attakiem twoich Kupidynowych łuczków.
Tu podał ogromny, misternie rzezany, klucz od wchodowych drzwi Bursztynowego Domu.
Pani Flora, biorąc go w pulchne paluszki, rzekła:
— Nad elementami onéj kapitulacyi, musi jeszcze cały Olimp dyszkurować: tymczasem to trofeum przyjmujemy, jako wdzięczny zadatek Waszmościnéj służby. No Hedwiga, teraz już będziesz mogła wracać doma, kiedy jeno zechcesz.
Panienka pomyślała sobie:
— Oj, żeby tak na moje chcenie, toby my nigdy ztąd nie wyszli, i Pan Kaźmiérz pewnieby ze mną w téj chęci konkordował.
Jakież było jéj zdumienie, kiedy Pan Kaźmiérz, który właśnie patrzył na niebo świecące srebrzyście za szybami, ozwał się głosem stanowczym:
— Już nam trzeba wracać.
— Już? Dla czego? Jeszcze wczas, jeszcze nikt się nie rusza.
— Powiem Wacpannie po drodze dla czego.
Hedwiga, zmartwiona utratą tak cudownéj zabawy, przerażona myślą że za chwilę rozstanie się z Panem Kaźmiérzem, nieco téż i zraniona obojętnością, z jaką sam Kaźmiérz przyspiesza to rozstanie, podniosła zasmucone oczy na Panią Florę; pewna była że u niéj znajdzie pomoc, ale o dziwy! i Pani Flora powtórzyła, choć nie bez widocznego żalu w głosie:
— Tak, już nam trza wracać.
A gdy tłoczący się tancerze, zaczęli je obie przytrzymywać, a prosić, a grozić że do białego rana ich nie puszczą, — gdy dwaj, obecni téj rozprawie, prześliczni Anglicy, zaczęli obiecywać że zatańcują Matlota, (bez którego, w mieście portowém, żaden bal niemógł się nazwać zupełnym), — wtedy wesoła wdówka sposępniała; jednak nie uległa, lecz owszem odparła fortelnie:
— Co robić? Ja matkuję Pannie Hedwidze, a ta musi być doma wczas. Pan Schultz zachorował, niemożnaż mu po wszystkich kurach wyprawiać hałłasów.
I wyprowadziła z sali zdziwioną Hedwigę.
Pan Kaźmiérz wymknął się za niemi.
Na tarasie odrazu ochłonęli z upału panującego w sali. Noc była cudna, balsamiczna. Xiężyc w pełni świécił tak jasno, że Pani Flora rzekła do pachołka, sięgającego po krzesiwo:
— Nie osmalaj nam oczu próżno. I po xiężycu trafim.
I zarzuciwszy na ramiona zgrabną Kazyatkę ze pstréj tercynelli, poszła tuż za pachołkiem. Hedwiga chciała pójść z nią w parze, ale Pan Kaźmiérz uchwycił jéi rękę, i prowadził ją nieco w tyle, a Pani Flora biegła przodem, wcale za niemi się nie oglądając.
Przez całą długość placu nie zamienili ani słowa, bo Lange-Markt był po dziurki nabity narodem, który pchał się bez miłosierdzia, i w jarzących oknach zatapiał wybałuszone oczy.
Nakoniec przebili się przez ciżbę, i wyszli na ulice dalsze, które nigdy nie były tak opustoszałe i spokojne jak dzisiaj, kiedy cała żywotność miasta skupiła się u progów Artusowego Dworu.
Mało w świecie jest rzeczy równie pięknych, jak ulice Gdańska widziane po xiężycu, i to w cichą, pogodną noc letnią. Co tam wówczas dzieją się za dziwy, temu nie uwierzy kto nie widział. Te krocie białych posągów i popiersi, te wszystkie króle, rycerze i boginie, co ze swoich wnęk nadpowietrznych coraz wypukléj występują — te inne, Geniusze i Anioły, stojące na szpicu dachów, co rosną do nieprawdopodobnych wysokości — te malowane wieńce i medaljony, których tła złote mienią się teraz od xiężycowego srebra, jak tkanina lamowana we dwa kruszce — te smoki ziejące zielonym płomieniem, i te rynny o przeraźliwych paszczękach gargulli, co na poprzek ulicy wyciągają szyje coraz dłuższe, dłuższe, jakby wzajem chciały się połykać — te nieskończone cienie od krat gankowych, dziurkowane z koronczarską misternością, co wiszą po murach i tarasach, jakby kwef ciągnący się za Matką-Nocą — te drzwi czarne, zamczyste, zasznurowane żelazem, a takie głuche, jakby za każdemi czaiła się jakaś tajemnica — wszystko to na tle owych ogromnych okien, a, raczéj ścian całych naperełkowanych kryształem, gdzie światłość xiężyca łamie się w tysiące blaszek, i z piętra na piętro spada w blado-fjoletowe kaskatelle — wszystko to świat jakiś odrębny — ni stara Norymberga, ni stara Italja — to jeszcze cóś innego — to nasz Gdańsk dziwny i przedziwny, jedyny pod słońcem i xiężycem.
Urok obrazu był tak wielki, że i nasi balownicy, choć zupełnie innemi myślami zajęci, potoczyli wzrokiem zdziwionym, jakby to całe miasto pierwszy raz się ich oczom przedstawiało, i bezwiednie popadli pod czarodziejską moc poezji.
Pani Flora zwolniła kroku.
Pan Kaźmiérz zwalniał go jeszcze bardziéj.
Hedwiga rozmarzona, wyszepnęła głosem zaledwie dosłyszalnym:
— Boże mój! Żeby to tak można iść bez końca — bez końca — gdzieś aż na koniec świata....
— A tak. I ja chcę z tobą pójść na koniec świata. — Odpowiedział równie półgłosem, Pan Kaźmiérz. — I dla tegożem właśnie uciekł z onych tańców, aby cię uprowadzić nim oświtnie. Po białym dniu, już ciężko by nam było uchodzić.
— Jakto, uchodzić? — Zapytała, zatrzymując się nagle, i wyrywając rękę z pod jego ramienia.
Ale on uchwycił ją na nowo, i mówił:
— Słuchaj..... nie puszczę cię. Przysięgłaś mi jako żona, usłuchaj-że mnie jak żona. Nie wracaj już do Bursztynowego Domu, bo zrobisz swoje i moje nieszczęście.
— Co Wacpan gadasz? Ja nie mam wrócić do domu? A gdzież pójdę?
— Słuchaj: tu bliziuchno, w mojéj gospodzie, czeka na mnie koń okulbaczony. Wezmę cię na konia, pojedziem jak wystrzelił do Oliwy. Tam jest xiądz, któregom ja już uprosił, ten zaraz raniuchno da nam szlub. A potém, pojedziem do Władysławowa. Tam, za okopami, za murami, wśród moich kompanów co już na nas czekają, będziesz bezpieczna jakby jaka królowa. Niech tam sto Senatów mieszczuchowskich o ciebie szturmuje, nie poradzą. Cała Wodna Armata stanie jak jeden człek za nami. Tak tedy posiedzimy tam czas jakiś, a kiedy się stary wysapie, to go ładnie przeprosim, i basta.
Hedwiga przez chwilę milczała. Widocznie, była w jéj sercu walka. Czarowny obraz szczęścia tak blizkiego, tak łatwego, przemknął się przed nią jak olśniewająca błyskawica. Ale téż i szybko jak błyskawica, zgasł.
— Nie. — Odrzekła głosem drżącym od wzruszenia. — Ja tego nie zrobię.
— Nie rekuzuj mię tak zaraz. — Nalegał Pan Kaźmiérz. — Namyśl się, nim zabijesz. A toż to druga taka cudowna okkazya, póki życia nam się już nie przydarzy? Tylko pomyśl: starego tu niéma — tego piekielnika Ollendra niéma — sam Pan Bóg wszystko nam urządził — o patrz, tylko tu skręćmy w tę przecznicę, tam zara moja gospoda — nim kto zweryfikuje że my znikli, to już będziem w Oliwie.
— Nie kuś mię Waszmość jak ten wąż..... to byłby grzéch, wielki grzéch.
— Co za grzéch?
— Jakto? Uciec od mego benefactora, co mię wyrwał z jassyru, od Tatarów?
— Pięknie wyrwał! A sam trzyma w jassyrze! Już ja tam niewiem kto gorszy, czy Tatar czy Niemiec?
— Zawdy ja chléb jego jadłam bez cały mędel lat.
— Gorzki to był chléb, samaś mi Wacpanna gadała.
— Bywałci nieraz gorzki, zawdy przecie co chléb to chléb, a co grzéch to grzéch. Zresztą, po co kraść, tam gdzie można z dobréj woli dostać? Mógłby mi on potém powiedzieć: «Ty żmijo, czemuś nie supplikowała? Byłbym ja może i pozwolił.»
— A jak nie pozwoli, to co?
— Ha! Jak nie pozwoli, to poproszę Pana Boga o jaką uczciwą inspiracyę, ale pierwéj muszę poprosić człowieka, muszę udać się w pokorę, to mój psi obowiązek.
Właśnie gdy tych słów domawiała, stanęli przed Bursztynowym Domem.
Kaźmiérz nagle puścił jéj rękę, i rzekł twardym głosem:
— Głupiaś Wacpanna.
Ona cała drżąca zwróciła się ku schodom.
On szedł za nią, i mówił coraz głośniéj:
— A więc idź do twego Dobrrrodzieja, tarzaj mu się u nóg, obaczysz na co się to przyda. Ale pomnij, że moją duszę będziesz miała na sumnieniu. bo ja sobie łeb tutaj rozbiję o te kamienie — abo popłynę do Indów, niech mię tam pogany rozsieką.
Hedwiga wchodząc na pierwszy stopień, obejrzała się, i z rodzajem uniesienia rzekła:
— Nie wchodź za mną Waszmość na beischlag, ja tego zakazuję. Nie chcesz Waszmość aby mi czyniono wiolencyę, to i sam jéj nie czyń.
W téj chwili Pani Flora obejrzała się nakoniec, i przystąpiła do nich ze zdumieniem.
— Cóż tedy? — Zapytała.
— A cóż? Wracam doma. — Odparła Hedwiga. — Dawaj Wacpani klucz, jeżeli łaska.
I wziąwszy klucz, chwiejnym krokiem wchodziła na schody.
Pani Flora rzekła co żywo do pachołka:
— Nu, skocz-że, i otwieraj moje drzwi.
A gdy pachołek odbiegł, szepnęła do Pana Kaźmiérza:
— I cóż, nie chciała?
— A nie chciała. To nie dziewka, jeno kamień.
— E! Gamoń z Waszmości. Jabym nie dała jéj tam wejść. Patrz jeno, jeszcze stoi.
To mówiąc, furknęła na swój taras, i drzwi za sobą zaparła.
Kaźmiérz spojrzał. Istotnie, Hedwiga stała jeszcze przede drzwiami Bursztynowego Domu. W swoim karbowanym płaszczyku, lekka jakby obłok, cała osrebrzona xiężycową poświatą, wydała mu się cudniejsza niżeli kiedykolwiek. Nie wszedł jednakże na ganek, tylko podbiegł pod murek tarasowy, twarz przyłożył do złotéj kraty, i patrząc na nią przez prątki, szeptał błagalnie jéj imię.
Czy światło niepewne omylało Hedwigę, czy ręce jéj się nadto trzęsły, dość, że nie mogła i niemogła kluczem utrafić w otwór zamku. Nakoniec utrafiła. Klucz zgrzytnął. Już tylko spuścić klamkę, a drzwi się roztworzą.
Ach, nim się roztworzą, czyby jeszcze raz głowy nie obrócić, i nie przekonać się, czy on rzeczywiście odszedł? Jeżeli odszedł, to jednak dziwny człowiek..... Co prawda, ona mu zakazała iść za sobą, bo powinna była zakazać, ale, czy on powinien usłuchać zakazu? Żeby tak skoczył tu na ganek, a porwał ją i uniósł, toćby już Pan Bóg niemógł miéć do niéj żalu, boć ona zrobiła co tylko mogła, ach i więcéj niż mogła, a przeciwko «wiolencyi» to już niéma rady. Ale gdzie tam! On poszedł..... Niegodziwiec!
W téj chwili, usłyszała swoje imię wymówione półgłosem:
— Jadwiśko!
Zadrgnęła, i obróciła głowę. Na ganku nie było nikogo. Ale imię jéj ciągle biegło szeptem. Głos wychodził od kraty. Wpatrzyła się, i między prątkami dostrzegła jego twarz kochaną. Wtedy całe jéj serce wyrwało się ku niemu. Wpół bezwiednie, dwoma krokami przebiegła pół tarasu. Pierś jéj biła od szczęścia, ale usta jeszcze chciały kłamać sercu.
— Po co — szepnęła — Waszmość wracasz? Zakazałam.
— Ja téż słucham jako ten sclavus, patrz, wszakci nie wszedłem na beischlag? Tylko musiałem wrócić, bo mam ci jeszcze cóś do powiedzenia, jedno słówko, maleńkie, ale kapitalne..... jak ci nie powiem, to zginiemy. Przybliż-no się jeno troszeczkę, i nakłoń uszka. Nie bój-że się, wszakci krata nas dzieli?
Hedwiga, jakby na skrzydłach tajemnych uniesiona, sama niewiedząc jak i kiedy, znalazła się przy kracie, i przez poręcz przechyliła ku niemu rozmarzoną głowę.
W tym ruchu, koniuszczek jéj białego atłasowego trzewiczka wysunął się po-za taras, właśnie na wysokości ust Pana Kaźmiérza. Widok téj drobnéj nóżki zawrócił mu głowę; uchwycił ją w obie ręce, i obsypał iskrami pocałunków tak płomiennych, że Hedwiga przez atłas uczuła ich gorącość, i struchlała jak istota która wpada w pożar.
Téj téż tylko pierwszéj było trzeba iskierki, ażeby gwałtowność Pana Kaźmiérza wybuchnęła wulkanem. Znienacka, puścił jéj trzewiczek, wskoczył lekko na brzeg cegły wystającéj z tarasu, jedną ręką uwiesił się u kraty, drugą ręką objął jéj pochyloną kibić, i usta zanurzył już nie w białym atłasie, ale w różowym axamicie jéj ustek.
— Jadwichno moja! Supplikuję..... nie wchodź za te drzwi nieszczęsne..... jak raz tam wejdziesz, to już cię ten stary potwór nigdy nie wypuści z tego domu, i mnie już nigdy nie wpuści do tego domu. Życie ty moje! Pomyśl jeno..... za godzinę będziemy w Oliwie — bierzem szlub — za godzinę, dziś jeszcze, będziesz moją! Moją! Moją!
I każde słowo przypieczętowywał pocałunkiem, a ona, ubezwładniona, mglejąca, skłoniła skroń na jego ramię, i już miała wymówić:
— Tak, jam twoją..... czyń co jeno chcesz..... Kiedy nagle, słowa te zamarły jéj na ustach, a w zamian, inne z nich wybiegły:
— Co to jest? Idą po mnie, czy co?
Spostrzegła bowiem na ścianie przeciwległéj kamienicy, ruszające się widmo czerwonawéj łuny, a zarazem rzecz straszna stanęła jéj w pamięci.
— Jezu! Klucz odkręcon!
Z tym głuchym wykrzykiem, wydarła się z objęć zdumionego Kaźmiérza, i jednym rzutem aż do drzwi sięgnąwszy, z całych sił, obu rękami, zaczęła przytrzymywać klamkę.
Pan Kaźmiérz, któremu postać Hedwigi zasłaniała dotąd widok Bursztynowego Domu, teraz dopiéro zobaczył, że przez dolne okno biła światłość, któréj odblask tworzył ową czerwonawą smugę.
Hedwiga, ciągle drzwi przytrzymująca, ciągle szeptała głosem pełnym przyrażenia i błagania:
— Na miłość boską! Nie pokazuj się, bo mię zgubisz! Uchodź! Jeśli mnie miłujesz, uchodź!..... Ach, już niemogę.....
Napór z drugiéj strony stawał się zbyt mocny. Puściła klamkę — i drzwi się roztworzyły.
Kaźmiérz nie uszedł. Stał nieruchomie pod murkiem, z ręką przy kordelasie, z oczami roziskrzonemi, gotów do skoczenia na ganek, jeśli obrona okaże się potrzebną.
Ale potrzeba ta nie zaszła.
Za rozwarciem drzwi, ukazał się na progu Majster Johann, w kwiaciastym szlafroku i białéj szlafmycy, ze świécą zapaloną w ręku.
Hedwiga usiłowała wyczytać z jego rysów co ją czeka? Napróżno! Wyraz tych rysów był jakiś niezrozumiały, tajemniczy i pomieszany.
Majster podniósł lichtarz do góry, i cicho zapytał:
— A! To ty Hedvich? I tak sama?
Ona, odzyskała w téj chwili ową dziwną przytomność, jaką nadają wielkie niebezpieczeństwa, i z przymuszoną wesołością mówiła:
— Ale gdzież tam! Szłam, jak Dobrodziéj przykazał, w kompanii Pani Flory. Pani Flora tylko co weszła na swój beischlag..... A ja się tu mocowałam z kluczem, co jakoś niechciał złapać zamku.....
— No, a Kornelius gdzie?.....
— Kornelius? A ha ha! Ten spił się jak Bela, że musiały my klucz mu zabrać, bo do południa będzie spał.
Mówiąc to, śmiała się coraz głośniéj.
Majster się nie śmiał, tylko przez ten czas, przekładał klucz na drugą stronę, poczém drzwi zatrzasnął. Od wnętrza ozwało się warknięcie klucza, smuga czerwonawego światła raz jeszcze przebłysnęła za oknem — potém wszystko zgasło i ucichło.
Pan Kaźmiérz odetchnął.
— Chwałaż Bogu, że nic nie zweryfikował..... No, żeby nas tak był zszedł w onéj turkawkowéj konwersacyi, musiałbym go naszpikować na kordelas, nie byłoby innéj rady — a ona by mi zrobiła z tego crimen..... Chwałaż niech będzie Bogu że się na tém skończyło.
Tak rozmyślając, przemierzył w szerz ulicę, i po drugiéj stronie przystanął, aby raz jeszcze popatrzéć na drzwi w których znikła. Połać domów pod którą stał teraz, była zanurzona w czarnym pasie ciemności; za to przeciwne kamienice pławiły się w biało- niebieskiém oświetleniu, a Dom Bursztynowy rzęsiściéj od wszystkich innych, świecił swemi wielkiemi, brylantowanemi oknami.
Kaźmiérz patrzył tam w nadziei, że może za którém z tych okien, ujrzy jeszcze przesuwający się cień drogiéj panienki?
Po niejakim czasie powiedział sobie:
— Gapa ze mnie. Wszakci komory sypialne wszystkie tam od podwórka? Już ona tu nie przyjdzie, próżna rzecz wypatrować.
I rzeczywiście próżno czekał. W szybach nic nie świeciło prócz xiężyca; żaden dźwięk nie dolatywał oprócz stąpania dalekich przechodniów.
Raz wprawdzie, wydało mu się, jakby pręga czerwonawego światła błysnęła w oném okrągłém okienku co było wycięte pod dachem, i jakby wykrzyk jakiś bolesny rozległ się wysoko. Ale błyśniecie było tak przelotne, że Kaźmiérz niedowierzał własnym oczom, a krzyk mógł pochodzić od gromady przechodniów, zapewnie gości wracających z Artusowéj zabawy, którzy ze śmiéchem i śpiéwami przesunęli się przez jedną z poprzecznych ulic.
Dom znów pozostał ciemnym i milczącym.
— Przywidziało mi się. — Pomyślał Pan Kaźmiérz, i uspokoił się zupełnie.
Ale razem z uspokojeniem, wrócił mu żal okrutny za straconą «okkazyą».
— Oj, żeby ten nieszczęsny klucz nie był odkręcon, toby ja ją był porwał z ganku precz. Nimby się stary uporał ze drzwiami, jużby my cwałowali na dziesiątéj ulicy. Ale tak, niemógł ja nic. Byłby Majster wyleciał za nami jako ta petarda, byłby w mieście całém narobił klangoru, nimby ja ją na koń wsadził, jużby mi ją sto rąk odbiło. I co gorzéj, cała nasza konspiracya wylazłaby na wierzch, a wtedy, bądź zdrów, jużby stary nie dał jéj sobie po raz wtóry zabrać. Zaś teraz, kiedy skończyło się na niczém, kiedy on jeszcze niéma żadnych suspicyi, to możem znowu konspirować, i to już na dobre. Oho! Już teraz nie dam jéj marudzić. Niepoczciwa dziewczyna! Żeby nie te jéj kunktatorstwa, już by my lecieli po gościńcu Oliwskim..... Niepoczciwa? Tak się to gada w rankorze, a z tém wszystkiém, nieprawda. Onać właśnie przez luxus poczciwości taka łechtliwa na sumnieniu. Trudnoć to przyganić białogłowie, że niełacno da się wykradać. I za to jeszcze muszę ją estymować. Osobliwa rzecz, jak ta mała dzieweczka mnie intymiduje..... Mnie, com nigdy nikomu nie ustąpił? Mnie, com zawdy bez miłosierdzia jachał po czułych sentymentach, jako ten tryjomfator po rozsypanych kwiatuszkach? Ej, Mości Panie Kaźmiérzu, co się to z Waszmością porobiło? Dawniéj, każda czyniła coś ty rozkazował, a teraz ty czynisz coć każą. Ej, pono to przyszła kréska na Matyska. Przedtém ciebie miłowano, a teraz ty miłujesz. To całkiem jensza sprawa. Przedtém tobie służono, a teraz ty służysz. I jeszcze jest jedna rzecz: dawniéj człek szukał tylko pustéj rekreacyi, to nie pytał: wolno czy niewolno? Szkoda z tego komu, czy nie szkoda? Byle sam swoim humorom dogodził, i miał się czém przed kompanią pochwalić, Ale teraz, kiedy chodzi o Sakrament, o felicytas na całkie życie, to w téj małéj dziéwce człek już respektuje przyszłą sponsę, i wszystkiego się stracha, i tchnąć nieśmié, aby nie zedmuchnął kutnerku z onych motylkowych skrzydełków. Oj, żeby nie ten stary, jaki by ja był szczęśliw! On wszystko popsował — heretycki bluźnierz! Plugawy Satyrus! Co tu dłużéj gadać, Niemczura, to i dosyć.
- ↑ Łukasz Gołębiowski w swoich Ubiorach w Polsce, pod wyrazem Wieńce, (na 208-méj stron. wydania Turowskiego), pisze:
«Wieńce przybierały panienki do tańca, wieńcami obdarzać taneczników swych, snać wolno im było.
«Wtém po parze panienki wszedłszy się ukłonią,
«I wiodą, rej wziąwszy jedna drugą dłonią;
«Aż wywabią wesołe z za stoła młodzieńce,
«A ci z niemi tańcują chędogo o wieńce.»
jest napisano w Zbiorze rytmów Kaspra Miaskowskiego, 1662 wydanym».