Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w cichą, pogodną noc letnią. Co tam wówczas dzieją się za dziwy, temu nie uwierzy kto nie widział. Te krocie białych posągów i popiersi, te wszystkie króle, rycerze i boginie, co ze swoich wnęk nadpowietrznych coraz wypukléj występują — te inne, Geniusze i Anioły, stojące na szpicu dachów, co rosną do nieprawdopodobnych wysokości — te malowane wieńce i medaljony, których tła złote mienią się teraz od xiężycowego srebra, jak tkanina lamowana we dwa kruszce — te smoki ziejące zielonym płomieniem, i te rynny o przeraźliwych paszczękach gargulli, co na poprzek ulicy wyciągają szyje coraz dłuższe, dłuższe, jakby wzajem chciały się połykać — te nieskończone cienie od krat gankowych, dziurkowane z koronczarską misternością, co wiszą po murach i tarasach, jakby kwef ciągnący się za Matką-Nocą — te drzwi czarne, zamczyste, zasznurowane żelazem, a takie głuche, jakby za każdemi czaiła się jakaś tajemnica — wszystko to na tle owych ogromnych okien, a, raczéj ścian całych naperełkowanych kryształem, gdzie światłość xiężyca łamie się w tysiące blaszek, i z piętra na piętro spada w blado-fjoletowe kaskatelle — wszystko to świat jakiś odrębny — ni stara Norymberga, ni stara Italja — to jeszcze cóś innego — to nasz Gdańsk dziwny i przedziwny, jedyny pod słońcem i xiężycem.



Urok obrazu był tak wielki, że i nasi balownicy, choć zupełnie innemi myślami zajęci, po-