Pani Bovary/Część trzecia/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Pani Bovary
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwika Kaczyńska
Tytuł orygin. Madame Bovary
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Okazała się niewzruszoną, gdy nazajutrz — komornik Hareng w towarzystwie dwóch świadków stawił się w jej mieszkaniu dla zrobienia protokułu sądowego zajęcia.
Zaczęli od gabinetu Bovarego, nie zapisali jednak głowy frenologicznej, którą uważali za narzędzie jego profesyi; lecz w kuchni spisali rądle, kociołki, półmiski, stołki, lichtarze, a w pokoju sypialnym wszystkie toaletowe drobnostki. Obejrzeli suknie pani, bieliznę, wstążki i stroiki i cała istność jej obnażoną została niejako w najtajniejszych swych zakątkach przed oczyma tych trzech ludzi, jak trup w sali sekcyjnej.
Jmć pan Hareng, zapięty pod szyję w obcisłem czarnem ubraniu, w białej chustce na szyi, powtarzał od czasu do czasu:
— Pani pozwoli? pani pozwoli?
Często wydawał okrzyki podziwu:
— Prześliczne! bardzo ładne!..
Potem pisał dalej, maczając pióro w rogowym kałamarzyku, który trzymał w lewej ręce.
Skończywszy spis przedmiotów będących w pokojach, poszli na poddasze.
Znajdowała się tam szkatułka, w której były schowane listy Rudolfa. Trzeba było ją otworzyć.
— A! korespondencya! rzekł komornik z tajemniczym uśmiechem. Ale za pozwoleniem pani! bo muszę się przekonać czy niema czego więcej w pudełku.
I przetrząsnął lekko papiery, jak gdyby się spodziewał że dukaty z nich wypadną. Wtedy zdjęło ją oburzenie widząc jak ta gruba ręka, o czerwonych i miękkich jak ślimaki palcach, dotykała tych kartek nad któremi serce jej biło.
Poszli nareszcie; Felicya powróciła. Emma była ją wysłała na czaty dla wstrzymania Bovarego. Umieściły na poddaszu stróża zajętych ruchomości, który przyrzekł nie ruszać się ztamtąd.
Karol wydał się Emmie smutnym tego wieczoru. Śledziła go niespokojnym wzrokiem, zdając się spostrzegać własne oskarżenie w każdej zmarszczce jego twarzy. A kiedy wzrok jej padł na kominek zastawiony chińskiemi ekranami, na firanki, na fotele, na wszystkie te przedmioty, które osładzały gorycz jej życia, ogarniał ją wyrzut sumienia, a raczej niezmierny żal, który drażnił namiętność zamiast ją przytłumić. Karol spokojnie poprawiał ogień na kominku, z nogami opartemi o wilki.
W tem pachołek sądowy, nudząc się zapewne na poddaszu, zrobił trochę szmeru.
— Czy kto chodzi po górze? zapytał Karol.
— Nie, odparła, to wiatr porusza otwartym dymnikiem.
Nazajutrz była Niedziela. Emma pojechała do Rouen, aby szukać ratunku u wszystkich bankierów, których znała z nazwiska. Prawie wszyscy byli na wsi lub w podróży. Nie zraziła się jednak; od tych których zastała żądała pieniędzy, upewniając że je odda, ale teraz koniecznie potrzebuje. Niektórzy śmieli się z niej w oczy; wszyscy stanowczo odmówili.
O drugiej godzinie pobiegła do Leona i zastukała do jego mieszkania. Nikt nie otworzył. Po chwili on sam wyszedł.
— Cóż cię sprowadza?
— Przeszkadzam ci?
— Nie... ale...
I przyznał że gospodarz nie lubił żeby w jego domu przyjmowano „kobiety”.
— Mam z tobą do pomówienia.
Leon chciał drzwi otworzyć. Wstrzymała go.
— O! nie tu, rzekła, tam, u nas.
I poszli do swego pokoju w hotelu Bulońskim.
Wszedłszy tam wypiła zaraz szklankę zimnej wody. Była bardzo blada. Rzekła do niego:
— Leonie, musisz mi wyświadczyć przysługę.
I wstrząsając obiema jego rękami, które silnie ściskała, dodała:
— Posłuchaj mnie. Potrzeba mi ośmiu tysięcy franków!
— Oszalałaś!
— Jeszcze nie!
A opowiedziawszy mu historyę sądowego zajęcia, przedstawiła mu swoje rozpaczliwe położenie; bo Karol o niczem nie wiedział, świekra jej niecierpiała, ojciec Rouault nie miał pieniędzy; lecz on, Leon, postara się dla niej o tę konieczną sumę...
— Jakże chcesz?...
— O! już się wymawiasz!... wykrzyknęła. Wtedy on powiedział bezmyślnie;
— Przesadzasz zapewne. Może twój natarczywy wierzyciel poprzestałby tymczasem na połowie tej sumy.
Tem bardziej należało starać się o pieniądze; przecież nie powinno było być trudno znaleźć trzy do czterech tysięcy franków. Zresztą, Leon mógł dać ze swej strony poręczenie.
— Idź! próbuj! potrzeba koniecznie! biegnij!.. o! staraj się! staraj! bardziej jeszcze kochać cię będę!
Leon wyszedł, a gdy po całogodzinnej nieobecności powrócił, rzekł z uroczystą powagą:
— Byłem u trzech osób... napróżno!
Potem usiedli naprzeciwko siebie, w dwóch rogach kominka, milczący i nieruchomi. Emma wzruszała ramionami, uderzając nogą w ziemię. Leon usłyszał jak z cicha wyrzekła:
— Gdybym ja była na twojem miejscu, potrafiłabym znaleźć pieniądze!
— Gdzież to, naprzykład?
— W twojej kancelaryi!
I spojrzała na niego.
Piekielna śmiałość jaśniała z jej roziskrzonych źrenic, powieki przymykały się w sposób lubieżny i zachęcający; — tak dalece, że młody człowiek uczuł wolę swoją słabnącą pod niemym naciskiem tej kobiety, która go popychała do zbrodni. Strach go ogarnął i chcąc uniknąć wszelkich objaśnień, uderzył się dłonią w czoło i zawołał:
— Morel ma tej nocy powrócić! on mi nie odmówi, tak się spodziewam (był to jeden z jego przyjaciół, syn bardzo bogatego kupca) i jutro przywiozę ci pieniądze.
Emma nie zdawała się przyjmować tej nadziei z taką jak oczekiwał radością, Czy podejrzywała kłamstwo? On dodał rumieniąc się nieco:
— Gdybym jednak nie przyjechał do trzeciej godziny, nie czekaj już na mnie, kochanko... Wybacz, ale muszę już iść. Bądź zdrowa!
Uścisnął jej rękę, lecz ręka ta była zdrętwiałą. Wszelkie uczucie zamarło w nieszczęśliwej kobiecie.
Wybiła czwarta godzina. Emma powstała aby powrócić do Yonville, ulegając bezwiednie sile przyzwyczajenia.
Pogoda była piękna, był to jeden z tych dni marcowych, chłodnych i jasnych, kiedy słońce świeci na białem prawie niebie. Wystrojeni Rouenanie przechadzali się z miną ludzi szczęśliwych. Emma przyszła na plac przed katedrą. Właśnie skończyły się nieszpory, tłum wychodził z kościoła trzema portykami, jak potok przez trzy arkady mostu, a pośrodku, nieruchomy jak skała, stał szwajcar.
Natenczas przypomniała sobie ów dzień, kiedy trwożna i pełna nadziei, wstępowała pod tę wielką nawę, która jej się mniej głęboką wydała od jej miłości i szła dalej, płacząc pod woalką, zrozpaczona, chwiejąca, blizka zemdlenia.
— Z drogi! krzyknął głos wychodzący z bramy którą otwierano.
Stanęła aby przepuścić karego konia, rżącego w zaprzęgu eleganckiego tilbury, którym powoził gentleman w sobolowem futrze. Kto to był? Ona go znała... Powozik przemknął się i zniknął.
Ależ to był on... wicehrabia! Odwróciła się: pusto już było na ulicy. Uczuła się tak smutną, tak znękaną, że musiała się oprzeć o ścianę żeby nie upaść.
Potem pomyślała że się pomyliła. Zresztą sama nie wiedziała co się z nią dzieje. Wszystko ją opuszczało, na zewnątrz i na wewnątrz. Czuła się zgubioną, dążącą w przepaści bezdenne i niemal z radością ujrzała w zajeździe pod Czerwonym Krzyżem poczciwego pana Homais, który pilnował jak pakowano na Jaskółkę skrzynię pełną farmaceutycznych zapasów. W ręku trzymał zawiązane w fularze sześć kukiełek dla żony.
Pani Homais bardzo lubiła to ciężkie i suche pieczywo w kształcie zawoju, które jadają w poście z solonem masłem; ostatni to szczątek gotyckiego jadła, sięgający może epoki wojen krzyżowych, którem barczyści normandowie napychali się niegdyś, wyobrażając sobie że widzą na stole, przy świetle żółtych pochodni, pośród dzbanów hipokrasu[1] i olbrzymich wędlin, głowy saracenów do pożarcia. Żona aptekarza chrupała je podobnie jak oni, odważnie, pomimo popsutych zębów, a pan Homais, znając upodobanie małżonki, ilekroć był w mieście, nie zapominał nigdy przywieźć jej tych kukiełek, które brał u głównego ich piekarza, przy ulicy Massacre.
— Bardzo mi przyjemnie spotkać panią! rzekł pomagając Emmie wsiąść do Jaskółki.
Potem zawiesił kukiełki na rzemykach siatki i usiadł z odkrytą głową i skrzyżowanemi ramiony, w postawie napoleońskiej i zadumanej.
Lecz skoro niewidomy ukazał się podług swego zwyczaju na wybrzeżu, zawołał:
— Nie pojmuję tego jak władza cierpieć może jeszcze tak występne zarobki! Należałoby zamykać takich nędzarzy i zmuszać ich do jakiej pracy! Postęp, na honor, żółwim dąży krokiem! nie możemy się jeszcze otrząsnąć z barbarzyństwa!
Niewidomy wyciągał swój kapelusz, który podskakiwał na brzegu drzwiczek, jak kawał oderwanego obicia.
— Oto, rzekł aptekarz, wysoko rozwinięte skrofuliczne cierpienie!
I chociaż dobrze znał biedaka, udał że go po raz pierwszy widzi, wyrzekł kilka terminów naukowych, jak tkanka rogowa, rogowa nieprzejrzysta, scleroticus, poczem zapytał go dobrotliwie:
— Od jak dawna już cierpisz to straszne kalectwo, mój przyjacielu? Zamiast się upijać w karczmie, powinienbyś raczej brać stosowną kuracyę.
Namawiał go aby pił dobre wino, dobre piwo, jadł pożywne pieczyste. Niewidomy tymczasem ciągnął dalej swoją piosenkę; zdawał się zupełnym idyotą. Nakoniec pan Homais otworzył portmonetę.
— Masz tu trojaka, oddaj mi dwa grosze, i nie zapominaj moich zaleceń, na dobre ci wyjdą.
Hivert pozwolił sobie objawić na głos powątpiewanie co do skuteczności tych rad. Lecz aptekarz upewniał że go sam wyleczy maścią antiflogistyczną swego wynalazku i dawał nędzarzowi swój adres:
— Pan Homais, w rynku, znany każdemu.
— A za to pokażesz nam comedyę, rzekł Hivert.
Niewidomy przykucnął na piętach, przechylił w tył głowę i przewracając zielonkowatemi oczyma i wyciągając język, wycierał sobie brzuch obiema rękami, przyczem wydawał głuche wycie, nakształt zgłodniałego psa. Emma przejęta wstrętem, rzuciła mu przez ramię sztukę pięciofrankową. Był to cały jej majątek. Zdawało jej się czemś wzniosłem wyrzucić go w ten sposób.
Dyliżans ruszył dalej, gdy pan Homais wychylił się przez okienko i zawołał jeszcze:
— Żadnych potraw mącznych ani mlecznych! Nosić wełnę na gołem ciele i nakadzać części cierpiące dymem z jagód jałowcowych!
Widok znanych przedmiotów, które się przesuwały kolejno przed oczyma Emmy, odrywał myśl jej od obecnej zgryzoty. Ogarniało ją niewysłowione znużenie i przybyła do domu odrętwiała, znękana, prawie senna.
— Niech się dzieje co chce! mówiła w duchu.
Zresztą, kto wie? dla czegóżby lada chwila nie mógł się wydarzyć jaki nadzwyczajny wypadek? Sam Lheureux mógł umrzeć.
O godzinie dziewiątej rano obudził ją gwar głosów na placu. Zbiegowisko tłoczyło się w około targowiska dla czytania wielkiego obwieszczenia przyklejonego do jednego ze słupów i ujrzała Justyna, który wlazłszy na pieniek, zdzierał takowe. Lecz w tej chwili strażnik polowy wziął go za kołnierz. Pan Homais wyszedł z apteki, a pani Lefrançois zdawała się rozprawiać pośród zebranego tłumu.
— Pani! pani! zawołała wbiegając Felicya, to okropność!
I biedna dziewczyna, cała drżąca, podawała jej żółty papier, który ze drzwi domu zdarła. Emma jednym rzutem oka przeczytała że wszystkie jej ruchomości były wystawione na sprzedaż.
I spojrzały po sobie w milczeniu. Pani i sługa nie miały dla siebie tajemnic. Wreszcie Felicya przemówiła:
— Gdybym była na miejscu pani, tobym się udała do pana Guillemin’a.
— Tak sądzisz?
To pytanie miało znaczyć:
— Ty która znasz dom przez sługę, czyś słyszała że pan o mnie kiedykolwiek wspominał?
— Tak, niech pani tam pójdzie.
Pani Bovary ubrała się; włożyła czarną suknię i kapotkę z dżetami, a nie chcąc być widzianą — ciągle bowiem pełno było ludzi na placu — poszła tyłami, ścieżką po nad wodą.
Stanęła zadyszana przed kratą notaryusza; niebo było pochmurne i śnieg zaczynał pruszyć.
Na odgłos dzwonka ukazał się na ganku Teodor w czerwonej kamizelce, otworzył pani Bovary z pewną poufałością, jak osobie znajomej i wprowadził ją do sali jadalnej.
Rozłożysty kaktus wypełniał niszę obok szerokiego porcelanowego pieca; na ścianach pokrytych obiciem w dębowe liście, wisiały w czarnych hebanowych ramkach Esmeralda, Steubena i Putyfara Schopina. Stół był zastawiony; dwie srebrne fajerki, kryształowe klamki u drzwi, posadzka i sprzęty, wszystko jaśniało drobiazgową, prawdziwie angielską czystością; szyby ozdobione były w kątach kolorowemi szkłami.
— Zdałaby mi się taka sala jadalna, pomyślała Emma.
Notaryusz wszedł, obciskając na sobie lewą ręką szlafrok w tureckie palmy, prawą zaś zdejmował prędko i wkładał napowrót czapeczkę orzechową aksamitną, zalotnie na prawy bok przekręconą, gdzie spadały końce trzech jasnych kosmyków, które sprowadzone z tyłu głowy, łysą jego czaszkę okalały.
Podawszy krzesło pani Bovary, zasiadł sam do śniadania, przepraszając mocno za tę śmiałość.
— Panie, przemówiła Emma, chciałabym pana prosić...
— O co, łaskawa pani? Słucham.
Zaczęła od przedstawienia swego położenia.
Pan Guillemin znał je dobrze, dzięki swym tajemnym stosunkom z kupcem bławatnym, u którego znajdował zawsze kapitały na hypoteczne pożyczki, które u niego zaciągano.
Wiedział przeto — lepiej od niej samej — jaka była historya tych weksli, zrazu drobnych, na różnych wydawanych indossantów, z dalekiemi terminami, ciągle odnawianych, aż do dnia kiedy po zgromadzeniu wszystkich protestów, kupiec polecił przyjacielowi swemu Vinçart’owi, aby w swem własnem imieniu zrobił potrzebne kroki sądowe, nie chcąc pośród swych współobywateli uchodzić za krwiożerczego tygrysa.
Emma przeplatała swe opowiadanie zarzutami przeciwko Lheureux’mu, na które to zarzuty notaryusz odpowiadał od czasu do czasu nic nie znaczącem słówkiem. Zajadając kotlet i popijając go herbatą, spuszczał tłusty podbródek w jasno niebieski krawat, spięty dwiema brylantowemi śpilkami połączonemi złotym łańcuszkiem i uśmiechał się dziwnie, w sposób słodko dwuznaczny. A spostrzegłszy że nogi miała przemoczone:
— Przybliżże się pani do pieca... rzekł, ogrzej pani nóżki przy piecu... wyżej... na porcelanie.
Bała się aby jej nie zabłocić. Notaryusz powiedział z nadskakującą grzecznością:
— Piękne rzeczy nic zepsuć nie mogą.
Natenczas próbowała go wzruszyć i sama się rozrzewniając, opowiedziała mu domowe swoje niedostatki, swoje potrzeby, swoje nędze. On to pojmował: kobieta wykwintna! i nie przerywając jedzenia zwrócił się ku niej zupełnie, tak, że kolanem dotykał jej bucika, którego podeszew wyginała się parując przy piecu.
Lecz gdy napomknęła o tysiącu talarów, zaciął usta, potem oświadczył że mocno żałuje iż dawniej nie miał sobie powierzonego kierunku jej funduszów, gdyż było tysiące sposobów bardzo dogodnych, nawet dla damy, robienia dobrych interesów. Można było w torfiarniach Grumesnilu, lub na gruntach Hawru wyborne robić spekulacye; a ją wściekłość ogarniała na myśl o fantastycznych sumach które byłaby z pewnością zyskała.
— Dla czego pani się nie udałaś do mnie! zapytał.
— Sama nie wiem, odpowiedziała.
— Dla czego, hę?.. Czy się pani mnie bałaś? To ja przeciwnie, powinienbym się użalać! Zaledwie się znamy!.. A jednak ja jestem z całem poświęceniem dla pani; pani o tem nie wątpisz, wszak prawda?
Wyciągnął rękę, ujął jej dłoń, okrył ją pożerczym pocałunkiem i położył ją na swem kolanie; igrał delikatnie z jej paluszkami, prawiąc przytem tysiące słodkich słówek.
Głos jego ckliwy szemrał jak płynący strumyk; błyskawica tryskała z jego źrenicy przez połyskliwe szkła okularów, a dłoń wsuwała się nieznacznie w rękaw Emmy aby dotknąć jej ramienia. Czuła na twarzy przyspieszony oddech jego. Ten człowiek stawał się jej strasznie wstrętnym.
Powstała nagle i rzekła do niego:
— Panie, ja czekam!
— Na co? podchwycił notaryusz, bledniejąc nadzwyczajnie.
— Na te pieniądze.
— Ależ...
A ulegając wybuchowi niepowściągnionej żądzy:
— A więc dobrze!..
I powlókł się ku niej na kolanach, bez względu na swój szlafrok.
— Przez litość, zostań pani! ja kocham ciebie!
I chciał ją w pół objąć.
Rumieniec oburzenia oblał twarz pani Bovary. Cofnęła się z piorunującem wejrzeniem i wykrzyknęła:
— Pan bezwstydnie korzystasz z mego położenia! Zasługuję na litość, ale nie jestem na sprzedaż!
To rzekłszy wyszła.
Notaryusz stał osłupiały, z oczyma wlepionemi w swe piękne haftowane pantofle. Był to dar miłości. Ten widok pocieszył go nieco. Zresztą, pomyślał że taka przygoda zbyt daleko mogła go była zaprowadzić.
— Co za nędznik! co za łotr!... co za podłość!... powtarzała Emma dążąc przyspieszonym krokiem pod wiązami przydrożnemi. Zawód jakiego doznała zwiększał jeszcze oburzenie jej obrażonej wstydliwości; zdawało jej się że Opatrzność uwzięła się na nią, i pyszniąc się tem niejako, nigdy tak wysoko nie ceniła samej siebie, ani z taką pogardą nie spoglądała na drugich. Wstąpił w nią jakiś duch wojowniczy. Brała ją chęć bić wszystkich mężczyzn, pluć im w twarz, zgnieść ich na masę, i biegła ciągle prosto przed siebie, blada, drżąca, rozdrażniona, łzawem okiem spoglądając w próżnię, i jakby lubując się nienawiścią, która ją dławiła.
Gdy ujrzała swój dom odrętwiała. Nie mogła kroku dalej postąpić; a jednak trzeba było, zresztą dokądże uciekać?
Felicya czekała na nią we drzwiach.
— A cóż? zapytała.
— Nic! odrzekła Emma.
I przez cały kwadrans we dwie wymieniły wszystkie osoby w Yonville, od których możnaby się może pomocy spodziewać. Lecz za każdem prawie nazwiskiem wymienionem przez Felicyę, Emma powtarzała:
— Czy to podobna? Oni nie zechcą!
— A pan lada chwilę powróci!
— Wiem o tem... Zostaw mnie samą.
Wszystkiego już próbowała. Nie było więcej co robić i jak Karol powróci, będzie musiała mu powiedzieć:
— Idź ztąd. Ten kobierzec po którym stąpasz nie jest już naszym. Nie masz w twoim domu ani jednego sprzętu, ani jednej szpilki, ani źdźbła słomy, któreby do ciebie należało i to ja cię zrujnowałam, biedaku!
Natenczas on rozpłacze się wielkim głosem, potem łzy jego popłyną ciszej i gdy przeminie pierwsze wrażenie... przebaczy.
— Tak jest, mówiła zgrzytając zębami, on mi przebaczy, on, któremuby miliona było nie dosyć na przebłaganie mnie za to że mnie poznał i poślubił... Nigdy! nigdy!
Ta myśl o wyższości Bovarego nad nią do najwyższego stopnia ją gniewała. A potem, czyby się przyznała czy nie przyznała, czy dziś, czy jutro, czy kiedy, zawsze dowiedzieć się musi o katastrofie, trzeba było więc oczekiwać tej strasznej sceny i przyjąć brzemie jego wspaniałomyślności. Przychodziła jej myśl udać się jeszcze do Lheureux’go, ale po co? napisać do ojca: było już za późno i kto wie czy w tej chwili nie pożałowała że nie uległa tamtemu, gdy wtem usłyszała tentent konia w ulicy. To był on! otwierał już baryerkę; był bledszym od tynkowanej wapnem ściany. Zbiegłszy pędem ze schodów, uciekła przez plac, a pani merowa, która przed kościołem rozmawiała z bedelem, zobaczyła ją wchodzącą do mieszkania poborcy.
Pobiegła zaraz powiedzieć to pani Caron. Obie te panie poszły pod strych i ukryte za bielizną rozciągniętą na żerdziach, umieściły się wygodnie żeby widzieć wszystko co się działo u Bineta.
Był sam w swej izdebce na poddaszu, zajęty właśnie naśladowaniem z drzewa jednego z tych misternych sprzęcików z kości słoniowej, złożonych z półksiężyców i kul wydrążonych jedne w drugich, wszystko prosto, w kształcie obeliska i bez żadnego użytku, i już ostatnią cząstkę zaczynał, blizkim był celu! W półcieniu warsztatu żółtawy pył unosił się z pod jego narzędzia, jak snop iskier z pod kopyt galopującego konia; dwa kółka kręciły się, warczały; Binet się uśmiechał; głowę miał spuszczoną, nozdrza lekko rozdęte i zdawał się pogrążony w błogiem uczuciu szczęśliwości, będącej zapewne udziałem miernych tylko inteligencyj, które się bawią pokonywaniem łatwych trudności, zadowolnione doskonałością, po za którą nic już wymarzyć nic można.
— Otóż i ona! szepnęła pani Tuvache.
Ale niepodobna było dosłyszeć co mówiła, z powodu warczenia toczydła.
Wreszcie jednak te panie zdawały się odróżniać wyraz franków, a pani Tuvache rzekła po cichu:
— Prosi go o pożyczkę, żeby uzyskać zwłokę w swoich wypłatach.
— Na pozór! odparła druga.
Widziały ją jak chodziła wzdłuż i wszerz izdebki, oglądając pozawieszane na ścianach kółka do serwet, lichtarze, klamki, podczas gdy Binet głaskał się po brodzie z zadowoleniem.
— Czyliżby przychodziła obstalować co u niego? rzekła pani Tuvache.
— Przecież on nic nie sprzedaje! zarzuciła sąsiadka.
Poborca zdawał się słuchać otwierając szeroko oczy, jak gdyby nie rozumiał co mówiła. Ona ciągnęła dalej w sposób tkliwy, błagający. Przystąpiła bliżej do niego; pierś jej dyszała; milczeli oboje.
— Czy ona mu robi awanse? szepnęła pani Tuvache.
Binet zaczerwienił się po same uszy. Ona ujęła jego dłonie.
— Ach! tego już za nadto.
I zapewne go do jakiej obrzydliwości namawiała, gdyż poborca, — a był jednak odważnym, bił się pod Budyszynem i pod Lützen, odbył kampanię francuzką i podany był nawet do krzyża, — nagle, jak gdyby węża zobaczył, cofnął się daleko, wykrzyknąwszy:
— Co też pani przyszło do głowy!..
— Należałoby rózgami oćwiczyć takie kobiety! rzekła pani Tuvache.
— Gdzież ona się podziała? zapytała pani Caron.
Bo Emma znikła tymczasem; a spostrzegłszy ją jak dążyła główną ulicą i skręciła potem na prawo jakby ku cmentarzowi, gubiły się w przypuszczeniach.
— Matko Rolet, zawołała wpadając do mamki, duszę się!... rozsznuruj mnie!
Padła na łóżko; łkania ją dławiły. Matka Rolet przykryła ją spódnicą i stanęła przy niej. Widząc że nic jej nie odpowiada, dobra kobiecina usiadła do kołowrotka i zaczęła prząść swój len.
— O przestańże już! wyjąkała pani Bovary, której się zdawało że słyszy warczenie toczydła Bineta.
— Co jej się stało? pytała sama siebie mamka. Po co ona tu przyszła?
Ona sama tego nie wiedziała: przybiegła gnana rodzajem przestrachu, który ją z domu wypędzał.
Leżąc na wznak, nieruchoma i z osłupiałemi oczyma, niewyraźnie tylko rozróżniała otaczające ją przedmioty, chociaż im się wpatrywała z idyotyczną uwagą. Oglądała szpary w ścianach, dwie głownie dymiące na kominie i grubego pająka, który snuł swoją siatkę nad jej głową, pod belką. Nakoniec zdołała skupić rozpierzchłe myśli. Powróciła jej pamięć... Przypomniała sobie ów dzień kiedy z Leonem... O! jak to już dawno!.. Słońce błyszczało na rzece i woń kwiatów napełniała powietrze!.. I uniesiona potokiem wspomnień, doszła nakoniec aż do dnia wczorajszego.
— Która godzina? zapytała.
Matka Bolet wyszła na dwór, wyciągnęła prawą rękę w stronę gdzie niebo było najczystszem, i powróciła mówiąc:
— Będzie niedługo trzecia.
— Dziękuję wam, o dziękuję! Bo on zaraz przybędzie. Z pewnością przybędzie! Musiał dostać pieniędzy. Ale może pójdzie tam... nie domyślając się gdzie ona? w tem przypuszczeniu kazała mamce biedz do domu, żeby go przyprowadzić.
— Tylko się spieszcie! wołała.
— Biegnę już, biegnę, kochana paniusiu!
Dziwiła się teraz, że zaraz o nim nie pomyślała; wczoraj dał jej słowo, dotrzyma go; i widziała się już w sklepie Lheureux’go, rozkładającą na jego kantorze bilety bankowe. Potem trzeba będzie wymyślić jaką historyę na zamydlenie oczu Bovaremu. Ale jaką?
Mamka jednakże długo nie powracała. Ale że w chałupie nie było zegara, Emma pomyślała że sobie może przesadza długość upłynionego czasu. Zaczęła się przechadzać powoli po ogródku, poszła ścieżką, wzdłuż płotu, i wróciła prędko, sądząc iż może kobieta inną przyszła drogą. Nakoniec znużona czekaniem, dręczona podejrzeniami, które całemi siłami odpychała, niepewna czy cały wiek czy jedną minutę tu przepędziła, usiadła w kącie, zamknęła oczy i zatkała sobie uszy. Baryerka skrzypnęła: Emma się zerwała, lecz zaczem usta otworzyła, matka Rolet jej powiedziała:
— Nikogo niema u pani!
— Jakto?
— O tak! nikogo obcego! Pan tylko płacze i rozpacza, wołając pani. Szukają pani wszędzie.
Emma nic nie odpowiedziała. Dyszała ciężko, przewracając błędnemi oczyma, podczas gdy kobieta cofała się mimowolnie, sądząc że pani Bovary zwaryowała. Nagle uderzyła dłonią w czoło i głośno krzyknęła, bo wspomnienie Rudolfa, jak jasna błyskawica wśród ciemnej nocy, duszę jej przeszyło. On był tak dobrym, tak delikatnym, tak szlachetnym! Zresztą, gdyby się wahał z wyświadczeniem jej tej przysługi, potrafi go skłonić jednem przypomnieniem dawnej ich miłości. Podążyła więc ku la Huchette, nie spostrzegając że biegła spełnić to co ją niedawno tak silnie oburzyło, ani się domyślając tego wszetecznego frymarku.




  1. Napój z wina, cukru i cynamonu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Ludwika Kaczyńska.