Pani Bovary/Część trzecia/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Pani Bovary
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwika Kaczyńska
Tytuł orygin. Madame Bovary
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Pan Leon, uczęszczając w Paryżu na prawo, nie zaniedbywał także odwiedzać la Chaumière, gdzie miał nawet świetne powodzenie u gryzetek, które go znajdowały dystyngowanym. Był to najprzykładniejszy ze wszystkich studentów, włosów nie nosił ani za krótko ani za długo, nie zjadał pierwszego dnia miesiąca kwartalnego dochodu, i w dobrych zostawał stosunkach ze swymi profesorami. Wstrzymywał się zawsze od wszelkich nadużyć, tak przez tchórzostwo jak przez pewną wrodzoną delikatność.
Nieraz, siedząc w domu nad książką, lub wieczorem pod lipami luksemburgskiego ogrodu, upuszczał na ziemię kodeks i myślał o Emmie. Powoli jednak, osłabło to wspomnienie; inne pragnienia zgromadziły się na niem, nie tłumiąc go jednak zupełnie; bo pan Leon nie tracił jeszcze nadziei: widział zawsze przed sobą niewyraźną obietnicę zawisłą w przyszłości, niby złoty owoc zawieszony na fantastycznej gałęzi.
Ujrzawszy ją po trzechletniej nieobecności, uczuł odżywiającą się tę namiętność. Trzebaż było nakoniec, pomyślał, chcieć ją posiadać. Zresztą, nieśmiałość jego zużyła się w zetknięciu ze swawolnem towarzystwem i powracał na prowincyę przejęty wzgardą dla wszystkiego, co nie deptało w lakierowany bucik ujętą stopą bulwarowego asfaltu. Obok wykoronkowanej paryżanki, w salonie jakiego słynnego medyka, w orderach i karecie, biedny dependencik drżałby był zapewne jak dziecko; lecz tu, w Rouen, w obec żony tego tuzinkowego lekarza, czuł się swobodnym, i zawczasu pewnym, że olśnić potrafi. Pewność siebie zależy od otoczenia: inaczej się przemawia na pierwszem piętrze niżeli na czwartem, a kobieta bogata, zdaje się mieć dla strzeżenia swej cnoty, wszystkie swoje bankowe bilety, jak pancerz, w podszewce swego stanika.
Pożegnawszy wieczorem państwa Bovary, Leon szedł jeszcze za nimi z daleka; dopiero gdy zobaczył że się zatrzymali przed Czerwonym Krzyżem, zawrócił, i całą noc przepędził na obmyślaniu planu działania.
Nazajutrz tedy, około piątej po południu, wszedł do kuchni zajazdu, blady i ze ściśnionem gardłem, uzbrojony, niczem nie powstrzymaną odwagą tchórzów.
— Pan doktór wyjechał, odpowiedział na jego zapytanie służący.
To mu się wydało dobrą wróżbą. Poszedł na górę.
Emma nie zmieszała się na jego widok; przeciwnie, przepraszała go że zapomniała mu powiedzieć gdzie stali.
— O! ja to odgadłem! odpowiedział Leon.
— Jakimże sposobem?
Leon dowodził że przypadkiem, wiedziony instynktem trafił do niej. Uśmiechnęła się z niedowierzaniem. Dla naprawienia swej niezręczności, Leon dodał, że cały ranek przepędził na szukaniu jej kolejno po wszystkich hotelach miasta.
— Namyśliła się więc pani zostać? dodał w końcu.
— Tak jest, i źle zrobiłam, Nie trzeba się przyzwyczajać do przyjemności niedostępnych, kiedy się ma tysiączne obowiązki...
— O! ja to pojmuję...
— O nie! bo pan nie jesteś kobietą.
Lecz mężczyźni mają także swoje zmartwienia, i rozmowa zagaiła się oparta na kilku filozoficznych sentencyach. Emma rozwodziła się szeroko o znikomości ziemskich uczuć i o wiecznem osamotnieniu w jakiem serce pogrążonem zostaje.
Czy to, aby się lepiej wydać, czy też przez bezwiedne naśladownictwo tej melancholii, która na jego własne usposobienie oddziaływała, młody człowiek oświadczył, że się potężnie wynudził przez cały czas trwania swych kursów. Prawnictwo drażniło go, inne powołania bardziej go nęciły, a matka nie przestawała go w każdym liście udręczać. I tak coraz wyraźniej określali powody swych utrapień, egzaltując się własnemi słowy w miarę postępu tych zwierzeń. Czasem jednak zatrzymywali się przed całkowitem rozwinięciem swej myśli, i wtenczas szukali umówienia, któreby ją wszakże wyrazić mogło. Ona nie wyznała swej namiętności dla innego; on nie powiedział że o niej zapomniał.
O, może już nie pamiętał swoich kolacyjek pobalowych; w towarzystwie wesołych dziewcząt; ona sobie zapewne nie przypominała dawniejszych schadzek, kiedy o świcie biegła po rosie do zamku kochanka. Miejskie odgłosy zdala tylko do nich dochodziły; pokój zdawał się małym, jak gdyby dla większego ścieśnienia ich samotności. Emma w dymkowym szlafroku, opierała głowę o poręcz starego fotelu; żółte obicie na ścianie tworzyło za nią niby złotawe tło; a głowa jej odbijała się w zwierciadle z rozdziałką po środku, i końcami różowych uszu wyglądających z pod włosów.
— Ale przepraszam pana! rzekła w końcu, nudzę pana memi wiecznemi skargami.
— O, nie! nie! nigdy!
— Gdybyś pan wiedział, mówiła jeszcze, wznosząc do góry swe piękne oczy, w których łza błyszczała — gdybyś pan wiedział wszystko co ja roiłam!
— A ja, pani!.. — O! i ja wiele wycierpiałem! Nieraz wychodziłem z domu, błądziłem po wybrzeżach, odurzając się gwarem tłumu i nie mogąc się pozbyć mary, która mię ścigać nie przestawała. Jest w jednym składzie rycin, na bulwarach, włoski sztych przedstawiający Muzę. Udrapowana w tunikę wpatruje się w księżyc, z niezapominajkami w rozpuszczonych włosach. Coś mię tam ustawicznie popychało, nieraz całemi godzinami się w nią wpatrywałem.
I drżącym głosom dodał:
— Była trochę do pani podobną...
Pani Bovary odwróciła głowę, żeby nie dostrzegł mimowolnego uśmiechu, którego wstrzymać nie mogła.
— Często, rzekł jeszcze, pisałem do pani listy, które następnie darłem.
Ona nic nie odpowiedziała. On mówił dalej:
— Wyobrażałem sobie czasem, że wypadek jaki panią sprowadzi. Zdawało mi się, że już panią poznaję; biegłem za wszystkimi fiakrami, z których powiewał szalik, lub woalka podobna do twojej...
Emma zdawała się zdecydowana nie przerywać mu ani jednem słowem. Skrzyżowawszy ramiona i spuściwszy głowę na piersi, wpatrywała się w kokardy swych atłasowych pantofelków, i od czasu do czasu tylko poruszała w nich wielkim palcem.
Wreszcie westchnęła:
— Najsmutniejszą jest rzeczą, nieprawdaż, wlec tak jak ja bezużyteczny żywot? Gdybyż nasze cierpienia mogły przynajmniej komuś przynieść korzyść, znalazłoby się pociechę w idei poświęcenia!
Leon też zaczął wysławiać cnotę, obowiązek i ciche poświęcenia, sam czując niewysłowioną potrzebę poświęcenia, której zaspokoić nie mógł.
— Jabym rada być siostrą miłosierdzia w szpitalu, rzekła Emma.
— Niestety! odpowiedział, dla mężczyzn niedostępnemi są takie święte powołania, nie widzę żadnego zawodu... chyba jeden lekarski.
Emma przerwała mu lekkiem wzruszeniem ramion i zaczęła mówić o swej chorobie, w której o mało co nie umarła: jaka szkoda! jużby dziś nie cierpiała! Leon zaraz pozazdrościł grobowego spokoju; on już nawet jednego wieczoru napisał był testament, zalecając aby zwłoki jego pochowano owinięte tą piękną kapą w aksamitne pasy, którą miał od niej; tak bowiem być pragnęli, tworząc sobie ideał, podług którego kształtowali teraz przeszłe swoje życie. Zresztą, słowo jest narzędziem do rozwałkowania uczuć.
Jednakże, na ten pomysł o kapie użytej za całun, Emma zapytała:
— Dla czegóż to?
— Dla czego?..
Zawahał się.
— Dla tego... że ja kochałem ciebie, Emmo!
A zadowolony że przełamał nakoniec główną trudność, Leon z pod oka badał wyraz jej twarzy.
Było to jak kiedy nagły powiew wiatru rozpędzi chmury zasłaniając błękit nieba. Tłum smutnych myśli zasępiających piękne jej oczy zdawał się rozpierzchać; cała twarz jej promieniała.
On czekał w milczeniu. Nakoniec rzekła:
— Domyślałam się tego...
I opowiedzieli sobie wszystkie drobne wydarzenia tej przeszłości, której rozkosze i smutki w jednym wyrazie streścili. Przypominali sobie altankę z bluszczu, suknie jakie wtenczas nosiła, sprzęty jej pokoju, słowem wszystko.
— A nasze biedne kaktusy, cóż się z nimi dzieje?
— Zmarzły przeszłej zimy.
— Ach! ileż razy o nich myślałem! Widziałem je zawsze jak dawniej, kiedy w letnie poranki słońce oświecało zazdrostki... a twoje, pani ramiona migały pośród kwiatów.
— Biedny przyjacielu! rzekła podając mu rękę.
Leon śpiesznie usta do niej przycisnął. A odetchnąwszy głęboko:
— Pani byłaś dla mnie wtenczas, jakąś niepojętą siłą, która życiem mojem władała, powiedział. Jednego dnia naprzykład przyszedłem do państwa; ale pani zapewne tego nie pamięta?
— I owszem; mów pan dalej.
— Pani byłaś na dole, w przedpokoju, na wychodnem; miałaś na głowie kapelusz z niebieskimi kwiatkami; a ja, nie proszony, poszedłem machinalnie za panią. Czułem jednak niestosowność mego postępowania, a pomimo tego szedłem ciągle, nie mogąc się oderwać. Gdy pani wchodziłaś do sklepu, zostawałem na ulicy, i patrzyłem przez szyby, jak pani zdejmowałaś rękawiczki i liczyłaś pieniądze na kontoarze. Nakoniec pani zadzwoniłaś do mieszkania pani Tuvache, otworzono ci, a ja zostałem jak głupiec przed ciężkiemi drzwiami wchodowemi, które się za tobą zamknęły.
Pani Bovary, słuchając go, dziwiła się że tak już jest starą; wszystkie te przypomnienia zdawały się rozprzestrzeniać granice jej istnienia; tworzyło to niby bezgranicza sentymentalne w których tonęła, i od czasu do czasu powtarzała półgłosem, i z przymkniętemi powiekami:
— Tak, to prawda!... to prawda!...
Ósma godzina wybiła na rozmaitych zegarach dzielnicy Beauvoisine, pełnej pensyonatów, kościołów i wielkich opuszczonych pałaców. Przestali już rozmawiać; lecz patrząc na siebie czuli szum w głowach, jak gdyby cóś dźwięcznego wymykało się jednocześnie z ich wytężonych źrenic. Dłonie ich się splotły; a przeszłość, przyszłość, wspomnienia i marzenia, wszystko się zlało w słodyczy tego zachwytu. Zmrok zaczynał ciemnością pokrywać ściany hotelowego pokoju, na których odznaczały się jeszcze w półcieniu jaskrawe barwy czterech rycin, przedstawiających sceny z Wieży Nesle, z legendowymi podpisami w językach francuzkim i hiszpańskim. Przez okno półokrągłe widać było kawałek ciemnego nieba pośród śpiczastych dachów.
Emma powstała aby zapalić dwie świece na komodzie, poczem napowrót usiadła.
— A więc?... zaczął Leon.
— A więc?... zawtórowała Emma.
A podczas gdy on myślał jak na nowo zawiązać przerwaną rozmowę, rzekła znienacka:
— Czem się to dzieje, że nikt, dotąd nigdy mi podobnych uczuć nie wyraził?
Dependent się okrzyknął że natury idealne trudne są do zrozumienia. On, pokochał ją od pierwszego spojrzenia, i rozpacz go ogarniała gdy pomyślał jak wielkie szczęście mogło być ich udziałem, gdyby los był im pozwolił spotkać się prędzej, i połączyć się z sobą węzłem nierozerwalnym.
— Nieraz o tem myślałam, odpowiedziała.
— Co za piękne marzenie! poszepnął Leon.
A bawiąc się wystrzębionymi końcami jej błękitnej szarfy, dodał:
— Cóż nam przeszkadza zacząć na nowo?...
— Nie, drogi przyjacielu, odparła. Ja jestem już za stara.... ty jesteś za młody.... zapomnij o mnie! Inne cię kochać będą.... i ty je pokochasz.
— Nigdy tak jak ciebie! zawołał.
— Dziecko jesteś! No! bądź rozsądnym! ja tak chcę!
Zaczęła mu przedstawiać niepodobieństwo ich miłości, i dowodzić że musieli pozostać jak dawniej, na stopie braterskiej tylko przyjaźni.
Czy w dobrej wierze tak mówiła? Zapewne sama tego nie wiedziała, cała zajęta czarem tej ułudy i potrzebą walczenia z niebezpiecznym urokiem; wpatrując się z rozrzewnieniem w młodego człowieka, odpychała lekko ręce jego, które nieśmiałych pieszczot probować zaczynały.
— Ach pani! daruj! rzekł cofając się.
A młodą kobietę ogarniał strach niewyraźny tej lękliwej nieśmiałości, niebezpieczniejszej dla niej od zuchwalstwa Rudolfa, kiedy ten przystępował z otwartemi ramiony. Nigdy jeszcze żaden mężczyzna tak pięknym jej się nie wydał. Cała jego postać tchnęła jakąś wykwintną szczerością. Spuszczał długie rzęsy, które się miękko wyginały. Mszyste lica jego rumieniły się — myślała — pragnieniem jej osoby, i uczuwała nieprzezwyciężoną chęć dotknąć ich ustami. Podniósłszy oczy na zegar rzekła nagle:
— Ach mój Boże! jak to już późno! tak się zagadaliśmy!
Zrozumiał i poszukał swego kapelusza.
— Zapomniałam nawet o teatrze! dodała. A ten poczciwy Bovary dla tego mnie właśnie zostawił! Państwo Lormeaux, z ulicy Mostowej, mieli mi towarzyszyć.
I sposobność została straconą, bo odjeżdżała nazajutrz.
— W istocie? rzekł Leon.
— Tak jest.
— Muszę jednak zobaczyć panią jeszcze, powiedział; mam pani do powiedzenia....
— Cóż takiego?
— Jedną rzecz.... ważną, bardzo ważną. Ale nie! pani nie pojedziesz, to niepodobna! Gdybyś pani wiedziała.... Posłuchaj mnie pani.... Nie zrozumiałaś mnie więc? Nie odgadłaś?...
— Jednakże pan dobrze mówisz, rzekła Emma.
— Ach! nie żartuj pani ze mnie! Dosyć już, dosyć! Uczyń tak, przez litość, abym cię jeszcze mógł zobaczyć.... raz tylko.... raz jeden.
— Więc....
Wstrzymała się; potem, niby namyśliwszy się:
— Tylkoż nie tu! dodała.
— Gdzie tylko pani zechcesz.
— Możeby....
Zawahała się, i krótko skończyła:
— Jutro, o jedenastej godzinie, w katedrze.
— Będę tam! zawołał chwytając jej ręce, które mu wyrwała.
A gdy tak stali oboje, on za nią a ona z głową spuszczoną, pochylił się i wycisnął długi pocałunek na jej białym karku.
— Waryat z ciebie panie Leonie! ach! waryat z ciebie! mówiła śmiejąc się dźwięcznie, podczas gdy pocałunki ponawiały się jeden po drugim.
On, zaglądając jej w oczy przez ramię, zdawał się szukać zachęty w jej spojrzeniu. Lecz ono padło na niego pełne lodowatej powagi.
Leon cofnął się w tył. Wychodząc już, stanął na progu, i drżącym głosem wyszeptał:
— Do jutra!
Ona mu odpowiedziała kiwnięciem głowy i znikła jak ptaszek w bocznym pokoju.
Wieczorem Emma napisała do dependenta długi list, w którym wymawiała się z naznaczonej schadzki: wszystko już teraz było skończone, i dla własnego szczęścia, nie powinni już byli się spotykać. Skończywszy jednak pisanie, znalazła się w wielkim kłopocie, bo nie wiedziała adresu Leona.
— Sama mu go oddam, powiedziała sobie; on przyjdzie.
Leon, nazajutrz rano, pośpiewując przy otwartym oknie, wyczyścił sam swoje ciżemki, podwójnym pokładem czernidła. Włożył białe spodnie, cienkie skarpetki, ciemno zielony surducik, zlał batystową chusteczkę wszystkiemi jakie miał pachnidłami, potem kazał się ufryzować i napowrót rozrzucił włosy dla nadania im więcej naturalnej elegancyi.
— Jeszcze zawcześnie! pomyślał spojrzawszy na kukułkę fryzyera, która wskazywała dziewiątą godzinę.
Przeczytał stary dziennik mód, wyszedł, zapalił cygaro, przebiegł kilka ulic, wreszcie zwrócił się lekkim krokiem ku placowi kościoła N. Panny.
Był to piękny letni poranek. Srebra połyskiwały w oknach sklepów złotniczych, a promienie słońca padając ukośnie na katedrę migotały na spojeniach szarych kamieni, gromada ptaków krążyła w przezroczystem powietrzu, po nad gotyckiemi wieżyczkami kościoła; na placu rozlegał się gwar wesoły i rozchodziła się woń róż, jaśminów, gwoździków, lewkonij i tuberoz, poprzedzielanych w nierównych odstępach wilgotną zieleniną, kocią miętą i mokrzycą dla ptaszków; fontanna na środku szemrała roskosznie, a pod wielkimi parasolami, pośród piramidalnych stosów melonów, kwiaciarki z gołemi głowami owijały w papier pączki fijołków.
Młody człowiek wziął z nich jeden. Pierwszy to raz w życiu kupował kwiaty dla kobiety; a pierś jego, pojąc się ich wonią, nadymała się dumą, jak gdyby ten hołd przeznaczony dla innej osoby, do niego samego się odnosił.
Obawiał się jednak aby go nie spostrzeżono, i wszedł śmiało do kościoła.
Szwajcar stał właśnie na progu, pośrodku lewego portyku, pod Maryanną tańcującą, z piórem na głowie, szpadą przy boku, pompatyczny jak kardynał i błyszczący jak święta ampułka.
Przystąpił do Leona, i, z tym uśmiechem pieszczotliwej łagodności z jaką duchowni zwykli przemawiać do dzieci:
— Pan zapewne tu obcy, nieprawdaż? powiedział; pan sobie życzy obejrzeć ciekawości naszej katedry?
— Nie! odparł krótko tamten.
I obszedł najpierwej boczne nawy. Potem wyjrzał znowu na plac. Emma nie nadchodziła. Wstąpił aż na chór.
Nawa przeglądała się w pełnych wody kropielnicach, wraz z początkiem i niektóremi częściami szyb. Lecz odbicie malowideł, łamiąc się na brzegach marmuru, tworzyło dalej, na płytach, niby różnobarwny kobierzec. Światło ze dworu wpadało do wnętrza kościoła trzema wielkiemi smugami, przez trzy otwarte portyki. Od czasu do czasu zakrystyan przechodził w głębi przyklękając ukośnie przed wielkim ołtarzem, z pośpiechem mocno zajętych nabożnisiów. Kryształowe żyrandole wisiały nieporuszone. Na chórze płonęła srebrna lampa, a z bocznych kaplic, z ciemnych części kościoła dochodził czasem niby szmer westchnień, wraz z odgłosem zamykanej kraty, powtarzanym przez echa wysokich sklepień.
Leon przechodził się miarowym krokiem pod ścianami. Nigdy życie tak pięknem mu się nie wydawało. Ona miała przyjść niebawem, śliczna i wzruszona, oglądając się czy kto za nią nie idzie, w sukni z falbanami, szczupłych bucikach, ze złotą lornetką na szyi, przesiąkła całym tym wykwintem, którego jeszcze nie zakosztował, w całym nieodpartym uroku cnoty, która ulega. Kościół, jak olbrzymi buduar, otaczał ją do koła, sklepienia pochylały się aby w cieniu przyjąć wyznanie jej miłości; wysokie okna błyszczały aby twarz jej oświecić, a kadzielnice miały zapłonąć aby się wydała podobną do anioła, w dymie kadzideł.
Jednakże nie przychodziła. Leon usiadł na krzesełku i wzrok jego padł na niebieską szybę, przedstawiającą przewoźników z koszami pełnymi ryb. Długo się w nią wpatrywał, liczył łuski na rybach, i guziki u kaftanów, podczas gdy myśl jego błąkała się szukając Emmy.
Szwajcar stojąc na boku, oburzał się w duchu na tego intruza, który sobie pozwalał sam podziwiać katedrę. To postępowanie wydało mu się potwornem, niemal świętokradzkiem,...
W tem zaszeleściały na kamiennych płytach jedwabie, ukazał się brzeg kapelusika, czarna okrywka.... To ona! Leon powstał i pośpieszył ku niej.
Emma była bardzo blada. Szła szybkim krokiem.
— Przeczytaj pan to! rzekła podając mu złożony papier.... O nie!
I usunąwszy rękę, weszła do kaplicy Matki Boskiej, gdzie uklękła przy krzesełku i modlić się zaczęła.
Młody człowiek zżymnął się na tę nabożną fantazyę; po chwili jednak doznał pewnej przyjemności widząc ją pośród schadzki zatopioną w modlitwie, jak andaluzyjska grandessa; wreszcie nudzić się zaczął, bo to za długo trwało.
Emma się modliła, a raczej usiłowała się modlić, oczekując z nieba jakiego natchnienia; a dla sprowadzenia sobie pomocy boskiej, poiła wzrok wspaniałością ołtarza, oddychała wonią białych lewkonij kwitnących w wielkich wazonach, i wsłuchiwała się w poważną ciszę kościelną, która jednak zwiększała tylko wzburzenie jej serca.
Nakoniec powstała z klęczek, i już mieli wychodzić, gdy szwajcar szybko przystąpił, mówiąc:
— Pani zapewne tu obca? Pani życzy sobie obejrzeć ciekawości naszej katedry?
— Ależ nie! wykrzyknął Leon.
— Dla czegóżby nie? odparła Emma.
Bo ona chwiejącą cnotę swoją czepiała do Matki Boskiej, do rzeźb, do obrazów, słowem do wszystkiego.
Natenczas szwajcar, postępując porządkiem, zaprowadził ich do wyjścia od strony placu, gdzie wskazując swoją laską wielkie koło z czarnych kamieni, bez napisów ani wyrzynań, rzekł z majestatyczną powagą:
— Oto jest obwód pięknego dzwonu Amboise. Ważył czterdzieści tysięcy funtów. W całej Europie nie miał podobnego sobie. Robotnik, który go odlał, umarł z radości....
— Chodźmy, rzekł Leon.
Poczciwiec ruszył dalej; stanąwszy przed kaplicą Matki Boskiej, wyciągnął ramię gestem syntetycznego uwielbienia, i dumniejszy od wiejskiego posiadacza pokazującego swoje szpalery:
— Ten prosty kamień, rzekł, pokrywa zwłoki Piotra de Brézè, pana rozległych majętności, wielkiego marszałka Poitou i rządcy Normandyi, poległego w bitwie pod Monthlery, 16 lipca 1465 roku.
Leon gryzł wargi z niecierpliwości.
— A tu, na prawo, ten szlachcic cały żelazem pokryty, na wspinającym się koniu, to wnuk jego Ludwik de Brézè, pan Brevalu i Montchauve — tu, hrabia de Maulevrier, baron de Mauny, szambelan króla, kawaler Zakonu i także rządca Normandyi, zmarły 23 lipca 1531 roku, w niedzielę, jak opiewa napis, a poniżej, ten mąż zstępujący do grobu jego również przedstawia. Nieprawdaż że trudno widzieć doskonalsze wyobrażenie nicości?
Pani Bovary wzięła lornetkę. Leon, nieruchomy, patrzył na nią, nie mówiąc już ani słowa, tak się czuł zniechęconym w obec tego podwójnego spisku, gadulstwa z jednej, i obojętności z drugiej strony.
Nieubłagany cicerone mówił dalej:
— Ta kobieta klęcząca obok, która płacze, jest jego żona Diana de Poitiers, księżna de Valentinois, urodzona w roku 1499, zmarła 1566, a ta na prawo z dzieckiem na ręku, to Najświętsza Panna. Teraz, raczcie się państwo obrócić w tę stronę: oto grobowce Amboise’ów. Obadwa byli kardynałami i arcybiskupami Roueńskiemi. Ten był ministrem króla Ludwika XIII. Wiele dobrego wyświadczył katedrze. W testamencie jego znalazł się zapis trzydziestu tysięcy talarów dla ubogich.
I nie zatrzymując się wcale, popchnął ich do kaplicy pełnej balustrad, odsunął z nich kilka, i odsłonił rodzaj kamiennej bryły, która mogła być kiedyś lichym posągiem.
— Zdobił on niegdyś, rzekł z przeciągłem westchnieniem, grobowiec Ryszarda Lwie Serce, króla Anglii i księcia Normandyi. Kalwiniści to, panie dobrodzieju, do takiego stanu go doprowadzili. Przez złość zakopali posąg w ziemię, pod stolicą Jego Ekscellencyi. Oto drzwi, któremi Jego Ekscellencya udaje się do swego mieszkania. Pójdźmy teraz obejrzeć szyby malowane przez la Gargouille’a.
Lecz Leon wydobył z pośpiechem srebrny pieniądz z kieszeni, i ujął Emmę pod ramię. Szwajcar osłupiał, nie pojmując tej przedwczesnej hojności, kiedy jeszcze tyle rzeczy pozostawało do widzenia. Dla tego też zawołał za nim:
— Ależ panie! wieża! wieża!...
— Dziękuję za nią! rzekł Leon.
— Źle pan czynisz. Ma czterysta czterdzieści stóp wysokości, o dziewięć tylko mniej od wielkiej piramidy egipskiej. Cały jej szczyt jest z lanego żelaza i....
Leon uciekał, bo mu się zdawało że miłość jego, która już blizko od dwóch godzin unieruchomiła się w kościele jak jego marmury; ulotni się teraz jak dym, przez ten rodzaj uciętej rury, klatki podłużnej, komina ażurowego, który tak dziwacznie sterczy na katedrze jak fantastyczny wybryk jakiego pomysłowego kotlarza.
— Dokądże idziemy? pytała Emma.
Leon nic nie odpowiadając dążył szybkim krokiem, i już pani Bovary palce maczała w święconej wodzie, gdy usłyszeli za sobą silne oddychanie, przerywane miarowem stukaniem laski. Leon się odwrócił.
— Panie dobrodzieju!
— Co takiego?
I ujrzał szwajcara, który niósł pod pachą i utrzymywał w równowadze na brzuchu ze dwadzieścia dużych oprawnych ksiąg. Były to wszystko dzieła traktujące o katedrze.
— Głupiec! pomruknął Leon wybiegając z kościoła.
Mały ulicznik bawił się na placu:
— Sprowadź mi fiakra!
Dzieciak poleciał jak strzała przez ulicę Czterech wiatrów; oni tymczasem zostali przez kilka minut sami, oboje nieco zakłopotani.
— Ach! Leonie!... doprawdy.... nie wiem... czy powinnam...!
I wdzięczyła się z przesadą. A przybierając minę poważną dodała:
— Czy wiesz pan, że to jest bardzo nieprzyzwoicie?
— Dla czego? odparł dependent. W Paryżu wszyscy tak robią.
To ostatnie słowo zdecydowało ją, jak nieodparty argument.
Jednakże fiakr nie przybywał. Leon się bał żeby nie weszła napowrót do kościoła. Wreszcie fiakr zajechał.
— Wyjdźcie państwo przynajmniej przez front północny, wołał za nimi szwajcar który pozostał na progu, zobaczycie Zmartwychwstanie, Sąd ostatoczny, Raj, Króla Dawida i Potępionych w ogniu piekielnym.
— Dokąd pan każe jechać? zapytał woźnica.
— Jedź dokąd chcesz! rzekł Leon wsadzając Emmę do powozu.
I ciężka machina potoczyła się po bruku.
Spuściła się ulicą Mostową, przejechała plac Sztuk Pięknych, wybrzeże Napoleona, Nowy Most, i stanęła przed posągiem Piotra Corneille’a.
— Jedź dalej! ozwał się głos ze środka.
Fiakr ruszył dalej, i rozpędziwszy się na pochyłości od placu La Fayette, wjechał galopem na podwórzec stacyi drogi żelaznej.
— Nie tu! prosto! zawołał ten sam głos co pierwej.
Fiakr wyjechał za kratę, i w krótce dostawszy się na drogę, zwolnił biegu pod wielkimi wiązami. Woźnica otarł spocone czoło, położył na kolanach ceratowy kapelusz, i skierował powóz nad brzeg wody, koło murawy. Tak jechał wzdłuż rzeki, drogą wybrukowaną drobnymi kamykami, w stronę Oyssel, po za wyspami.
Nagle skręcił przez Quatremares, Sotteville, ulicą d’Elboeuf i stanął po raz trzeci przed ogrodem Botanicznym.
— Jedźże! krzyknął głos jeszcze gwałtowniej.
Ruszywszy więc dalej, fiakr wyminął St. Sever, wybrzeża Curandiers i Młynowe, przejechał powtórnie przez most, następnie przez Pole Marsowe i po za ogrodami szpitala, gdzie starcy w czarnych kaftanach przechadzają się na słońcu, wzdłuż tarasu bluszczem zagajonego. Zwrócił się następnie przez bulwary Bouvreuil i Cauchoise, potem przez całe Mont-Riboudet aż do wybrzeża Deville.
Zmuszony jechać ciągle, włóczył się dalej bez celu. Widziano go w St. Pol, w Lescure, na górze Gargan, na Rouge-Marc i na placu Gaillard-Bois; na ulicach Szpitalnej, Mosiężniczej, przed Św. Romanem, Św. Wiwianem, Sw. Nikazym, przed komorą celną, przy dolnej Starej Wieży, przy Trzech Fajkach, i przed cmentarzem Pomnikowym. Od czasu do czasu woźnica rzucał z kozła żałosne spojrzenia na szynkownie. Nie pojmował jaka żądza kołowego ruchu opanowała tych dwoje ludzi, że się zatrzymać nie chcieli. Próbował czasem stanąć, i zaraz słyszał za sobą gniewne wykrzykniki. Natenczas ćwiczył w najlepsze swoje spocone szkapy, nie zważając na wyboje i kamienie, zrozpaczony, płacząc niemal ze znużenia i pragnienia.
A w porcie, pośród wózków i beczek, na ulicach i na placach, mieszczanie otwierali wielkie oczy na ten widok tak niezwykły na prowincyi, powozu z zapuszczonemi firankami, który tak krążył ustawicznie, zamknięty jak grób i miotany jak okręt.
Zaraz po południu, za miastem, kiedy słońce najsilniej rozpalało stare posrebrzane latarnie; goła ręka wysunęła się z za żółtych perkalowych firaneczek i wyrzuciła kawałki podartego papieru, które wiatrem rozniesione opadły dalej, jak białe motyle, na pole kwitnącej czerwonej koniczyny.
Wreszcie, około szóstej godziny fiakr zatrzymał się w uliczce dzielnicy Beauvoisine, i wysiadła zeń kobieta z woalką na twarz spuszczoną, która poszła nie obejrzawszy się wcale.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Ludwika Kaczyńska.