Pani Bovary/Część trzecia/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Pani Bovary
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwika Kaczyńska
Tytuł orygin. Madame Bovary
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Przybywszy do zajazdu, pani Bovary zadziwiła się nie spostrzegając dyliżansu. Hivert howiem, nie mogąc jej się doczekać, odjechał wreszcie, o pięćdziesiąt trzy minuty spóźniony.
Nic jednak nie zmuszało jej wyjechać, lecz dała słowo, że powróci tego wieczoru. Zresztą Karol jej oczekiwał; i czuła już w sercu tę nikczemną powolność, która dla wielu kobiet jest jakby zarazem karą i odkupieniem za cudzołóztwo.
Zapakowała śpiesznie swoje drobiazgi, zapłaciła rachunek, najęła w podwórzu kabriolet, i nagląc woźnicę, obiecując mu sowite wynagrodzenie, dopytując się co chwila o liczbę przebieżonych kilometrów, zdążyła dogonić Jaskółkę na wysokości pierwszych domów Quincampoix.
Usiadłszy w swoim kątku, przymknęła oczy i nie otworzyła ich aż u stóp wzgórza, gdzie poznała z daleka Felicyę, która stała na straży przed domkiem kowala. Hivert zatrzymał konie, a dziewczyna wspiąwszy się na palce rzekła z tajemniczą miną.
— Pani musi pójść prosto do pana Homais. Jest tam cóś bardzo pilnego.
Miasteczko ciche było jak zwykle. Na rogach ulic dymiły na powietrzu małe kociołki różowe, bo to był właśnie czas smażenia konfitur, i wszyscy w Yonville jednego dnia przygotowywali swe zapasy. Przed apteką podziwiano kocioł daleko większy, który miał nad innymi tę wyższość jaką zakład specyalny powinien mieć nad kuchniami mieszczańskiemi, potrzeba ogólna nad zachciankami jednostkowemi.
Emma weszła do apteki. Fotel był przewrócony, a dziennik Fanal de Rouen leżał na ziemi, pomiędzy dwoma tłuczkami. Popchnęła drzwi od przejścia, i ujrzała na środku kuchni, pomiędzy ciemnymi dzbankami pełnymi wydrylowanych porzeczek, tartego i rąbanego cukru, wag, rądli na ogniu, wszystkich Homais, dużych i małych, w fartuchach pod brodę i z widelcami w rękach! Justyn stał ze spuszczoną głową, a pan aptekarz krzyczał:
— Kto ci kazał chodzić po niego do kafarnaum?
— Cóż to jest? Co się stało?
— Co się stało? odparł aptekarz. Robią się konfitury: gotują się, lecz że miały wykipieć z powodu zbyt gęstego syropu — rozkazuję przynieść drugi rądel. Natenczas on, przez niedbalstwo, przez lenistwo, poszedł i zdjął — z gwoździa na którym był zawieszony w mojem laboratoryum, klucz od kafarnaum!
Aptekarz tak nazywał komórkę na poddaszu, pełną narzędzi i materyałów aptecznych. Często przepędzał tam długie godziny na przelewaniu płynów, na etykietowaniu i zawiązywaniu flaszek i paczek, i uważał ją nie za prosty skład, lecz raczej za prawdziwy przybytek, z którego wychodziły następnie, jego rękami przyrządzone, wszelkie rodzaje pigułek, mikstur, ziółek, emulsyj i maści, które sławę jego po całej roznosiły okolicy. Nikomu tam wchodzić nie było wolno; i tak go szanował, że sam zamiatał. Słowem, jeżeli apteka, dla każdego otwarta, była miejscem gdzie się rozpościerał ze swoją pychą, kafarnaum było schronieniem, w którem zamykając się samolubnie, Homais się rozkoszował spełnianiem ulubionych swoich zajęć; dla tego też rozstrzepanie Justyna wydawało mu się potwornem uchybieniem, i czerwieńszy od porzeczek powtarzał:
— Tak jest, od kafarnaum! Klucz, który zamyka kwasy i ostre alkalia! Wziąść rądel zapasowy! rądel z pokrywą! którego nigdy może używać nie będę! Wszystko ma swoją ważność w delikatnych działaniach naszej sztuki! Cóż u dyabła! potrzeba przecie umieć zachować różnice i nie obracać na użytki prawie domowe tego co jest przeznaczonem do farmaceutyki! To tak jak gdyby kto pulardę krajał skalpelem, jak gdyby urzędnik....
— Ależ uspokój się! mówiła pani Homais.
A mała Atalia ciągnąc go za surdut wołała:
— Tatku! tatku!
— Nie, nie, dajcie mi pokój! co u licha! Lepiej zostać korzennikiem, na honor! Dalejże! nie uszanuj nic! tłucz! łam! powypuszczaj pijawki! przypal ślazowe ciasto, zamarynuj korniszony w aptekarskim słoju! podrzyj bandaże!
— Miałeś pan podobno.... zaczęła Emma.
— W tej chwili! — Czy ty wiesz na co się narażałeś?... Czyś nic nie widział, w kącie na lewo, na trzeciej pułeczce? Mówże! odpowiadaj! wyduś jakie słowo!
— Ja.... ja nie wiem.... wyjąkał chłopak.
— A! ty nie wiesz? Ale ja wiem? Widziałeś butelkę ze szkła niebieskiego, zapieczętowaną żółtym lakiem, która zawiera biały proszek, na której własną ręką napisałem: Niebezpieczne! a wiesz ty, co tam jest? Arszenik! i ty idziesz się tego dotykać! brać rądel znajdujący się obok!
— Obok! wykrzyknęła pani Homais składając ręce. Arszenik! Ależ ty mogłeś nas wszystkich potruć!
A dzieci zaczęły krzyczeć, jak gdyby już srogie bóle poczuły w swych wnętrznościach.
— Albo też otruć jakiego chorego! mówił dalej aptekarz. Chciałeś więc zaprowadzić mnie na ławę oskarżonych, przed sąd przysięgłych? zawlec mnie na rusztowanie? Czy nie wiesz z jaką ostrożnością sam postępuję przy wszelkich farmaceutycznych działaniach, chociaż tak jestem z tem wszystkiem obyty! Czasem się sam siebie przestraszam, gdy pomyślę o mojej odpowiedzialności! bo rząd nas prześladuje, a niedorzeczne prawodawstwa które nami kieruje, jest prawdziwym mieczem Damoklesa nad głową naszą zawieszonym!
Emma już niemyślała pytać po co jej tu przyjść kazano, a pan Homais dowodził ciągle w najwyższem rozdrażnieniu:
— Otóż to tak się odwdzięczasz za świadczone ci dobrodziejstwa! tak mnie wynagradzasz za moje ojcowskie o ciebie starania! Bo gdyby nie ja, coby się z tobą stało? cobyś począł? Kto cię żywi, kto cię ubiera, kto ci daje wychowanie, i środki zajęcia kiedyś zaszczytnego miejsca w społeczeństwie? Ale na to trzeba dobrze się napocić, i ręce sobie narobić, fabricando fit faber, age quod agis.
Cytował już łacinę, tak był wzburzony. Byłby cytował chińskie i grenlandzkie sentencye, gdyby tylko był znał te dwa języki; gdyż się znajdował w jednem z przesileń, w których dusza objawia wszystko co w sobie zawiera, jak ocean, który podczas burzy otwiera łono swoje od samej nadbrzeżnej morszczyzny aż do piasku dno jego zaścielającego.
Mówił jeszcze:
— Zaczynam okrutnie żałować żem ciebie wziął sobie na kark! Lepiej byłbym zrobił gdybym ci był dał gnić w nędzy i brudzie w jakich się urodziłeś! Nie będzie z ciebie nigdy nic porządnego! Paść bydło tobie! Nie masz żadnej zdolności do nauk! zaledwie potrafisz etykietę przylepić! A opływasz u mnie jak pączek w maśle!
Emma zwracając się do pani Homais:
— Kazano mi tu przyjść.... zaczęła.
— Ach! Boże mój! perswadowała pani aptekarzowa przybierając smutny wyraz twarzy, jakże pani to mam powiedzieć?... Nieszczęście!...
Nie dokończyła. Aptekarz grzmiał:
— Prędko! wyszoruj go! odnieś go na miejsce! pośpieszże się!
A wstrząsając biednego Justyna za kołnierz, wyrzucił książkę z kieszeni jego kaftana.
Chłopak się schylił. Homais go uprzedził, a podniósłszy książkę wpatrzył się w tytuł wielkiemi oczyma, z otwartemi usty.
Miłość.... Małżeńska! przeczytał oddzielając dobitnie te dwa wyrazy. A to ślicznie! bardzo dobrze! bardzo pięknie! I ryciny!... A! tego już za nadto!
Pani Homais przystąpiła.
— Nie dotykaj się tego!
Dzieci chciały zobaczyć obrazki.
— Wyjdźcie ztąd! krzyknął rozkazująco.
Dzieci usłuchały natychmiast.
On przeszedł się kilka razy wielkimi krokami wzdłuż i wszerz pokoju, trzymając w ręku otwartą książkę, robiąc straszne oczy, zaczerwieniony, zadyszany, nabrzękły. Przystąpił wreszcie do swego ucznia, i stając przed nim ze skrzyżowanemi ramiony:
— Ależ ty jesteś do gruntu zepsutym, mały nędzniku?... Strzeż się! stoisz na pochyłości!... Nie pomyślałżeś, iż ta bezecna książka mogła wpaść w ręce moich dzieci, zapalić w nich iskrę zmysłowości, zaćmić niepokalaną czystość Atalii, zasiać zepsucie w duszy Napoleona! On już jest prawie mężczyzną. Jestżeś przynajmniej pewnym że jej nie czytali?... możesz mi zaręczyć?...
— Ależ nakoniec, panie Homais, rzekła Emma, pan miałeś mi coś powiedzieć?...
— Ach! to prawda!... Teść pani umarł!
W istocie, starszy pan Bovary zakończył życie nagle, rażony apopleksyą w dniu przedwczorajszym, wstawszy od obiadu; a Karol oszczędzając czułość Emmy, uprosił był pana Homais żeby jej z oględnością udzielił tej bolesnej nowiny.
Zacny aptekarz ułożył był sobie stosowną mówkę, ogładził ją, zaokrąglił, upiększył, było to małe arcydzieło ostrożności i omówień, zręcznych zwrotów i delikatności; na nieszczęście, gniew wziął górę nad retoryką.
Emma nie pytając już o żadne szczegóły wyszła z apteki, gdyż pan Homais na nowo rozpoczynał swoje dowodzenia. Uspokajał się już wszakże po trochu, i burczał teraz tylko po ojcowsku, chłodząc się swoją grecką czapeczką:
— Nie to żebym zgoła potępiał to dzieło! Autor był lekarzem. Znajdują się tam pewne strony naukowe, które nie zawadzi mężczyźnie poznać, które nawet, śmiem powiedzieć, znać powinien. Ale później, później! Zaczekaj przynajmniej aż sam będziesz mężczyzną, i temperament twój się ustali.
Gdy Emma weszła, Karol, który na nią czekał, postąpił ku niej z otwartemi ramiony i rzekł ze łzami w głosie:
— Ach! ukochana moja!...
I schylił się aby ją ucałować. Lecz dotknięcie ust męża przy wiodło jej na pamięć tamtego i drgnąwszy przesunęła rękę po twarzy.
Odpowiedziała jednak:
— Tak.... wiem już.... wiem....
On pokazał jej list, w którym matka donosiła o wypadku, bez żadnej sentymentalnej obłudy. Ubolewała tylko że mąż jej nie otrzymał pociech religijnych, gdyż umarł w Doudeville, na progu kawiarni, po uczcie patryotycznej w gronie dawnych wojskowych.
Emma list oddała; przy obiedzie, dla przyzwoitości, wstrzymywała się od jedzenia. Gdy jednak mąż naglić ją zaczął, znalazł się apetyt. Karol tymczasem, siedząc naprzeciwko niej, pozostawał nieruchomy, w postawie znękanej.
Od czasu do czasu podnosił głowę i przesyłał jej przeciągłe, pełne żalu spojrzenia. Raz wyrzekł z westchnieniem:
— Byłbym chciał widzieć go jeszcze!
Ona milczała. Wreszcie uważając że wypadało coś powiedzieć:
— W jakim wieku był twój ojciec? zapytała.
— Miał pięćdziesiąt ośm lat!
— Ach!
I na tem koniec.
Po kwadransie rzekł jeszcze:
— Biedna moja matka!.... co teraz z sobą pocznie?
Emma zrobiła poruszenie niewiadomości.
Widząc ją milczącą, Karol pomyślał że tak jest zmartwioną i sam nic nie mówił, żeby nie rozdrażniać tej żałości, która go rozrzewniała. Przezwyciężając jednak własną:
— Czy dobrze się bawiłaś wczoraj? zapytał.
— Dosyć dobrze!
Gdy zdjęto obrus, Bovary nie wstał od stołu, Emma także, a w miarę jak mu się przypatrywała, jednostajność tego widoku zacierała powoli w jej sercu wszelkie współczucie. Wydawał jej się nędznym, słabym, żadnym, wreszcie pod każdym względem lichym człowiekiem. Jak go się pozbyć? Co za nieskończenie nudny wieczór! Doznawała jakiegoś odurzającego odrętwienia jak po zażyciu opium.
W tem dał się słyszeć w sieni głuchy stuk kija na podłodze. To Hipolit odnosił rzeczy pani. Aby je złożyć, zakreślił z trudnością półkole swoją drewnianą nogą.
— On nawet nie pomyśli już o tem! mówiła w duchu, patrząc na biedaka, którego gęsta czerwona czupryna zwilgotniała od potu.
Bovary poszukał drobnych w woreczku; a nie zdając się wcale pojmować jakiem dla niego upokorzeniem była sama obecność tego człowieka, stojącego przed nim jak uosobiony wyrzut jego niepoprawionej nieudolności:
— Patrzcie! jaki ładny masz bukiecik! rzekł spostrzegłszy na kominku fijołki Leona.
— Tak, odparła obojętnie; kupiłam te kwiatki.... od biednej kobiety.
Karol wziął w rękę fijołki, i chłodząc nad niemi oczy od łez zaczerwienione, poił się ich wonią. Emma odebrała mu bukiecik i wstawiła go w wodę.
Nazajutrz przyjechała starsza pani Bovary. Popłakali się oboje z synem. Emma zostawiła ich samych pod pozorem wydawania rozporządzeń.
Następnego dnia trzeba było wspólnie się zająć żałobą. Panie usiadły z robotą w altance, nad wodą.
Karol myślał o swym ojcu i sam się dziwił że znajdował w sobie tyle przywiązania do tego człowieka, którego dotąd zdawał się bardzo tylko umiarkowanie kochać. Starsza pani Bovary myślała o swym mężu. Najgorsze z dawniejszych dni wydawały jej się dziś zazdrości godnymi. Wszystko złe zacierało się instynktowym żalem długoletniego przyzwyczajenia; i od czasu do czasu gruba łza staczała się z jej oczu schylonych nad szyciem i zatrzymywała się przez chwilę u końca jej śpiczastego nosa. Emma ze swej strony myślała że przed niespełna czterdziestu ośmiu godzinami byli razem, zdala od świata, upojeni miłością, nie mogąc dosyć się sobie napatrzeć. Usiłowała przypomnieć sobie najdrobniejsze szczegóły tego dnia ubiegłego. Przeszkadzała jej w tem obecność męża i świekry. Byłaby chciała nic nie widzieć, nic nie słyszeć, aby nie psuć skupienia miłości swej, którą bała się rozproszyć pod wpływem zewnętrznych wrażeń.
Wypruwała podszewkę z sukni, której strzępki rozrzucały się w około niej; starsza pani Bovary przykrawała nie podnosząc oczu, Karol w krajczakach na nogach i starym brunatnym surducie, który mu służył za szlafrok, trzymał ręce w kieszeniach i także nic nie mówił; przy nich, malutka Berta w białym fartuszku, zgarniała swoją łopatką piasek na ścieżkach.
W tem ujrzeli wchodzącego przez furtkę pana Lheureux, kupca bławatnego.
Przychodził ofiarować swoje usługi, ze względu na nieszczęśliwe okoliczności, Emma odpowiedziała, iż sądzi że się bez nich potrafi obejść. Kupiec nie dał za wygraną.
— Stokrotnie przepraszam, rzekł; lecz chciałbym pomówić z panią na osobności....
A półgłosem dodał:
— Względem tego interesu,... pan już wiesz?
Karol zaczerwienił się po uszy.
— A! tak.... rzeczywiście.
A zakłopotany, zwróciwszy się do żony:
— Czy nie mogłabyś.... kochanko?...
Zdawała się go rozumieć bo wstała, a Karol rzekł jeszcze do matki:
— To nic! Zapewne jaka gospodarska drobnostka.
Nie chciał aby się dowiedziała o jego długu, obawiając się uwag staruszki.
Skoro zostali sami, pan Lheureux dosyć wyraźnie winszować zaczął Emmie sukcessyi, potem mówił o rzeczach obojętnych, o żniwach, o owocowych szpalerach i o swem własnem zdrowiu, które zawsze kulało, to ni owo. Bo też w samej rzeczy, pracował jak wół, chociaż ciężko mu było na masło do chleba zarobić, pomimo tego co ludzie o nim gadali.
Emma nie przerywała mu. Tak okropnie się nudziła od dwóch dni!
— I pani zupełnie wyzdrowiała? mówił dalej kupiec. Na honor! widziałem męża pani w niezłych tarapatach! Dobry to chłopak, chociaż mieliśmy z sobą pewne trudności.
Zapytała jakie, gdyż Karol nic jej nie powiedział o sporach względem dostaw kupca.
— Przecież pani wiadomo! odparł Lheureux. Chodziło o te drobnostki, kufry podróżne.
Nasunął kapelusz na oczy, i założywszy w tył ręce, uśmiechając się i pogwizdując, patrzył jej prosto w twarz w sposób nieznośny. Czyby się czego domyślał? Gubiła się w najrozmaitszych przypuszczeniach. Wreszcie dodał:
— Porozumieliśmy się jednak, i właśnie przychodzę zaproponować mu nowy układ.
Chodziło o odnowienie kwitu podpisanego przez Bovarego. Zresztą, pan postąpi jak zechce, nie potrzebuje się turbować, teraz szczególnie kiedy i tak będzie miał kłopotów bez liku.
— A nawet, najlepiejby zrobił, gdyby na kogo zdał te sprawy, na panią naprzyklad, mając pełnomocnictwo, byłoby dogodnie, i wtenczas prowadzilibyśmy nasze interesa już tylko pomiędzy sobą...
Emma dobrze tego nie rozumiała. Kupiec zamilkł. Następnie powracając do swego fachu, oświadczył że pani się nie obejdzie bez sprawunku. On przyśle dwanaście metrów bareżu czarnego na suknię.
— Ta, którą pani ma, dobra będzie nacodzień. Druga potrzebna pani na wizyty... Ja to zaraz pomiarkowałem, jak tylko tu wszedłem. Mam amerykańskie oko.
Nie przysłał, ale sam przyniósł ów bareż. Potem przyszedł go odmierzyć, powracał kilkakrotnie pod różnymi pozorami, usiłując zawsze się przysłużyć, być uprzejmym, nadskakującym, wkręcając się, jakby powiedział Homais, i za każdym razem nasuwając nieznacznie Emmie rady co do owego pełnomocnictwa. Nie wspominał wcale o kwicie. Ona o nim nie myślała; Karol, po jej chorobie, cóś jej był o tem napomknął; lecz tyle wzruszeń od tego czasu głowę jej zaprzątnęło, że już o tem nie pamiętała.
Zresztą, strzegła się wszczynać najmniejszej rozprawy o interesach, starsza pani Bovary dziwiła się temu, i przypisywała tę zmianę usposobienia uczuciom religijnym, jakie się w niej podczas choroby rozwinęły.
Jednakże, skoro tylko odjechała, Emma niebawem zachwyciła Bovarego swoim praktycznym rozsądkiem. Należało zebrać stosowne wiadomości, sprawdzić hypoteki, przekonać się czy potrzeba było urządzić licytacyę czy likwidacyę. Używała na chybił trafił wyrażeń technicznych, mówiła górnie o potrzebie zaprowadzania ładu w interesach, o przyszłości, przezorności, przesadzając ustawicznie kłopoty spadkowe, wreszcie jednego dnia pokazała mu wzór ogólnej plenipotencyi do działania w jego sprawach i zawiadywania interesami, zaciągania w jego imieniu pożyczek, podpisywania weksli i przekazów, robienia wszystkich wypłat i t. d.” Skorzystała widocznie z nauk zacnego pana Lheureux.
Karol zapytał jej z całą naiwnością, zkąd pochodził ten papier?
— Od pana Guillemena, odpowiedziała.
I z najzimniejszą krwią w świecie dodała:
— Nie bardzo temu ufam. Notaryusze w ogóle nie cieszą się najlepszą opinią! Trzebaby może kogoś się poradzić... My nikogo nie znamy... o! tak, nikogo.
— Chybaby jeden Leon... napomknął Karol z namysłem.
Ale trudno było porozumieć się listownie. Emma ofiarowała się sama pojechać. Karol nie chciał jej narażać na trudy podróży. Ona nalegała. Prześcigali się we wzajemnych uprzejmościach. Wreszcie ona zawołała ze sztucznie nadąsaną minką:
— Już ja cię proszę, nie nie mów: pojadę.
— Jak dobrą jesteś! rzekł całując ją w czoło.
Zaraz nazajutrz pani Bovary wsiadła do Jaskółki i pojechała do Rouen zasięgnąć rady pana Leona: trzy dni tam zabawiła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Ludwika Kaczyńska.