Pan Damazy/Akt III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bliziński
Tytuł Pan Damazy
Podtytuł Akt III
Rozdział Osoby
Pochodzenie Komedye
Wydawca H. Altenberg
Data wyd. 1890
Druk W. A. Szyjkowski
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cały zbiór
Indeks stron
AKT III.
(Inny pokój — troje drzwi — jedne w głębi — dwoje po bokach. — Na przodzie z prawej strony kanapa, w głębi z lewej oranżerja pokojowa.

SCENA I.
Seweryn, Helena (siedzą obok siebie na kanapie) potem Żegocina, Rejent.

Seweryn (rozparty, bawiąc się sznurkiem od binokli; obejście lekceważące). Widocznie pani niechcesz mnie rozumieć.
Helena (zajęta kwiatkiem, który trzyma w ręku). Przepraszam pana, już sama ciekawość, którą przypisują nam kobietom, mogłaby sprawić, iżbym chciała.. ale są rzeczy których nie można zrozumieć.
Seweryn. Czepiasz się pani słówek; być może, że się źle wyraziłem; powinienem był powiedzieć: pani udajesz, że mnie nie rozumiesz.
Helena (urażona) Udaję!
Seweryn Porzućmy więc tę szermierkę dyalektyczną i pozwól mi pani wytłumaczyć się jaśniej.
Helena (zasiadając się lepiej w drugim końcu kanapy i patrząc mu śmiało w oczy). Słucham!
Seweryn. Wiadomo pani, że tak jej ojciec jak i moja ciotka powzięli myśl... połączenia nas...
Helena. Podobno...

(W tej chwili drzwiami z lewej wchodzą Żegocina i Rejent; spostrzegłszy rozmawiających, Żegocina robi gest ukontentowania wstrzymuje rejenta, który chce iść dalej; nareszcie pociąga go za sobą i wychodzą napowrót na palcach. Rejent odchodząc niechętnie, rzuca na nich niespokojnem okiem. — Ta akcja odbywa się niezależnie od prowadzonej rozmowy).

|Seweryn. Skoro pani wiesz, więc powinnaś zrozumieć, że wszystko to, co mówiłem, odnosiło się do tej głównej kwestji.
Helena. Tego domyśliłam się bardzo łatwo; ale ja zupełnie czego innego nie mogę pojąć.
Seweryn. Naprzykład?
Helena. Naprzykład, w czem ten projekt naszych opiekunów może nas krępować i wpływać na nasze postanowienie.
Seweryn (zdziwiony). Jakto?
Helena (drwiąco) Sądzę, że przedewszystkiem powinniśmy się zapytać naszych serc, czy one mogą sympatyzować z sobą.
Seweryn. Czy pani zadawałaś sobie to pytanie?
Helena (j. w.) A pan?
Seweryn. Ja? (n. s.) Czy taka naiwna, czy cięta? (głośno). A to dobre — zdaje mi się, że rozpoczynając rozmowę o tym przedmiocie, już tem samem odpowiedziałem za siebie.
Helena (z uśmiechem ironicznym, skubiąc kwiatek). To szczególna — znamy się dopiero od dwóch dni...
Seweryn. Czy pani nie wierzysz... już nie powiem w miłość, ale w pociąg od pierwszego spojrzenia?
Helena. Oh! dlaczegóż nie.
Seweryn (z ukłonem). W takim razie powinnaś sobie pani łatwo wytłumaczyć mój krok, na który zdecydowałem się tem pochopniej, że to zgadzało się z wolą ciotki.
Helena (po chwili milczenia). Możebym wytłumaczyła sobie ten dziwny pociąg, gdyby...
Seweryn. Dziwny?
Helena. Przepraszam pana za wyrażenie, ale istotnie on dla mnie jest dziwnym.
Seweryn. Dlaczego?
Helena. Dlatego, że o ile mi się zdaje, ulegać mu może serce... tylko zupełnie wolne...
Seweryn (spoglądając na nią z pod oka). Zkądże pani wnosisz, że moje zajęte?
Helena (po chwili, uderzając dłonią w poręcz kanapy). Więc daj mi pan słowo honoru, że tak nie jest.
Seweryn (po chwili ironicznie). Honoru, a wie pani, że pierwszy raz zdarzyło mi się słyszeć, aby w sprawach serca żądać podobnej gwarancji.
Helena (wstając). Więc możnaby z tąd wnioskować, że to są jedyne sprawy, w których on nieobowiązuje.
Seweryn (n. s., wstając). U! źle, to już widzę sprawka Mańki.
Rejent (wchodząc spiesznie środkowemi drzwiami, n. s.) Ledwom się baby odczepił... (idąc prosto do Seweryna). O, o, o! przepraszam, mocno przepraszam, nie wiedziałem że przerywam tak miłe e... e... e... sam na sam. (bierze go pod rękę).
Helena (obrażona) Z kądże sam na sam? — żartujesz pan chyba!
Rejent. Pani daruje, że zabieram pana Seweryna... ale dość ważny interes...
Helena. Ale zabieraj pan sobie.. to doskonałe...
Rejent. Wiem, że pani sprawiam tem przykrość... ale...
Helena. Mój panie, ani mię to ziębi, ani parzy,... cóż znowu!... (wzruszając ramionami, idzie do kwiatów).
Rejent (do Seweryna). Pomagam wam jak mogę.
Seweryn (chmurno). Raczej umyślnie pan psujesz.
Rejent (dobrodusznie). No, albo co?...
Seweryn. Na to zakrawa... cóż tam za interes?
Rejent Maleńka konferencyjka z ciocią, do czego potrzebujemy pana Seweryna, (do Heleny) Przepraszam panią najmocniej. (wychodzą na lewo).

SCENA II.

Helena (sama, — spogląda za nimi i wzrusza ramionami). Oryginał. (po chwili). Ażem urosła na parę łokci w własnych oczach.. zdaje mi się, żem się dobrze znalazła... dałam mu za Manię!... O mój paniczu, zdawało ci się, żeś! trafił za wiejskie trusiątka. które łatwo obałamucisz!... emhe!... zapewne!. (po chwili) Ale naprawdę, zkąd mnie się to wzięło?... sama i siebie nie poznaję.. bo z początku; przeczuwając o czem zacznie mówić, przelękłam się naprawdę, jak mamę kocham... tak samo jak wtenczas, gdy Antoni mi się oświadczał.... ale co za różnica.... wtenczas oboje drżeliśmy jak listeczki... on — niewiem, ale ja nic nie widziałam przed sobą... nawet jego... ale ten... chłód wiał od niego!.. komedjant przebrzydły!... (po chwili). Cha! ha! ha! on mówił o pociągu od pierwszego spojrzenia... myślał, że mię tem rozbroi... e! pokazuje się, że na zimno mężczyzna nie jest wcale niebezpieczny. (z rękami założonemi na piersiach przechadza się dumnym krokiem wzdłuż sceny).

SCENA III.
Helena. — Damazy.

Damazy (z fajką, — wchodzi drzwiami środkowemi i spostrzegłszy Helenę, staje i prowadzi za nią oczyma, ona przechodzi parę razy, nic nie widząc, spostrzegłszy go, gdy się podsunął bliżej, staje przed nim, dygając i klaszcząc w ręce z oznakami ukontentowania, on ją bierze za rękę). Bardzo dobrze, żem cię tu przydybał samą, mamy z sobą panie mości dzieju na pieńku.
Helena (n. s.) Oho!
Damazy. Siadajno. (idą do kanapy).
Helena (rozsiadując się w tem samem miejscu gdzie poprzednio (n. s.) Będzie druga scena.
Damazy. Muszę się raz rozmówić z tobą, raz, jak pan Bóg przykazał.
Helena (z żartobliwą powagą.) O cóż idzie?
Damazy (ostro, tupnąwszy nogą.) Cóż to za miny jakieś! słuchać co powiem! tak! o! (bierze ją za rękę i sadza bliżej siebie.)
Helena (n. s.) O! z tatunciem będzie gorzej (całuje go potulnie w rękę.)
Damazy. Moja kochana, wolałbym mieć dziesięciu chłopców, jak jedną dziewczynę, panie mości dzieju.
Helena (z przymileniem) Jakto? mnie? mnie?... i tatuncio to mówi?
Damazy. Tak, ja mówię i nie cofnę!
Helena (j. w.) Dlaczegóż to?
Damazy. A bo tyle mam z tobą kłopotu, sam nie wiem jak zrobić i czego się trzymać... to pan Antoni... to pan Seweryn, to znowu pan Antoni!...
Helena. Jakto? taka ze mnie bałamutka?
Damazy. O! dajno pokój, bo z tych karesów, będę taki mądry jak byłem... a ja muszę raz wiedzieć co po czemu... Najprzód zaczął bywać u nas pan Antoni... spostrzegłem zaraz, że to nie na darmo i że ty niby jakoś miałaś się ku niemu (Helena spuszcza oczy) pomyślałem sobie: hm, chłopiec poczciwy, nie wiele wprawdzie ma, ale pracowity, rządny... jakby przyszło do czego, to niechże się dzieje wola Boża! (Helena całuje go w rękę.) Za pozwoleniem!... Chciałem cię tedy wybadać; pytam się prosto z mosta; jakże ten Antoś panie mości dzieju? a ta: (przedrzeźnia) fiu! fiu! ach dla Boga! czy ja wiem! jeszcze czego i bądźże tu mądry.
Helena (z żalem.) Tacio zawsze tak ze mną.
Damazy (niecierpliwie.) Cicho! słuchać! więc wyperswadowałem sobie, że to z twojej strony tak sobie tylko... faramuszki panie mości dzieju i że łatwo sobie wybijesz z głowy, gdyby się coś lepszego trafiło. Dlatego, jak stryjenka dla świętej zgody zaproponowała mi część majątku i Seweryna za zięcia, przyjąłem.
Helena. Jakżeż można było!
Damazy Jak? tak, że pytałem ci się i przystałaś.
Helena. Jakto? mnie się tato pytał?
Damazy. Patrzcie państwo! nie pytałem się wyraźnie: „jakże ci się podobał Seweryn?“ temi słowy... i cóżeśmi odpowiedziała?
Helena. Cóż miałam odpowiedzieć?
Damazy. Widzisz to tak z tobą, — nie powiedziałaś, że przystojny? gadaj!
Helena. No, bo przystojny, nie garbaty, nie ślepy, nie kulawy...
Damazy. A no!
Helena. Ale cóż z tego, tacio powinien był się zapytać wyraźnie: czy go chcesz za męża?
Damazy (kręcąc palcem.) Hm, hm, hm... tybyś się też nie domyśliła po co się pytam?
Helena. Przepraszam, tacio się tylko pytał po prostu, czy przystojny, tak jakby o każdego innego, a jeżeli powiedziałam, że przystojny, to wielkie rzeczy! tylu jest przystojnych (pieszczotliwie) albo to i tatuncio nie przystojny?
Damazy. No, no (n. s.) na jakie to ona sposoby się bierze (głośno.) Koniec końcem, ja myślałem, że ci się podobał i dla tego nie byłem przeciwny, panie mości dzieju... tymczasem, wczoraj, przy kolacyi patrzę, a ta mu się krzywi, jakby się octu napiła... Ale to jeszcze nic; dziś znowu rano...
Helena (rzucając mu się na szyję zawstydzona.) Tatuncio!
Damazy. A widzisz, wstyd ci... zszedłem was w ogrodzie z Antonim i widziałem, jak cię całował po rękach...
Helena. Raz tylko, czy dwa..
Damazy (łagodniej.) Jakże można było na to pozwolić...
Helena (po chwili kryjąc głowę na jego piersiach.) Kiedy ja jego kocham...
Damazy (po chwili.) Aha, kochasz, to co innego... (wstając.) No widzisz, nie mogłaś mi tego od razu powiedzieć.
Helena (wstając n. s.) A jej! odetchnęłam!... znowu niewiem, zkąd mi się wzięła taka odwaga.
Damazy (chodząc.) Hm, hm... ciekaw jestem jak teraz zrobić...
Helena (proszącym tonem.) Jedźmy do domu.
Damazy. Doprawdy! było po co przyjeżdżać... (chodzi, po chwili.) Ale moje dziecko, bo to się warto zastanowić... hm, hm... widzisz, ten majątek, toby się przydał...
Helena. I cóż tam majątek!
Damazy. Ale! zapewne! tak się to niby mówi, a później, rób co chcesz... usiąść i płakać... (po chwili) a zresztą, jak tu stryjence tak wręcz odpowiedzieć, kiedy już na pół przyjąłem... zabiłaś mi tęgiego klina...
Helena. Ja poradzę tatuńciowi, przedewszystkiem dyplomatycznie.
Damazy. No, naprzykład?
Helena. Ze stryjenką grzecznie, ładnie, ale ani tak, ani siak...
Damazy (ironicznie.) Aha!...
Helena. A tymczasem, jak się tylko da, nogi za pas! i niech sobcie robi co chce.
Damazy (j. w.) Piękna dyplomacja, wymyśliła jak Bismark panie mości dzieju...
Helena. A dopiero z domu tatuńcio napisze ładny list...
Damazy. Oho! na to mnie nie złapiesz...
Helena. Będziemy wspólnie komponować, poprosimy pana Antoniego (patrząc mu w oczy.) Zgoda. (Damazy nic nie mówi, tylko zamyślony, kręci wąsa.) No, więc wszystko dobrze... (klaszcze w ręce) teraz tylko saken paken.
Damazy. Czekajno, czekaj! zwolna, zobaczymy.
Helena Jakto zobaczymy?
Damazy No, zobaczymy (chodzi.)
Helena. Nie, nie, zaraz... tatuńcio gotów się jeszcze rozmyśleć... nic z tego... (wybiega na prawo, spotkawszy rejenta, który jej się kłania, robiąc gest ręką.)

SCENA IV.
P. Damazy, Rejent z lewej strony.

Damazy (zamyślony.) Biedactwo moje! co ja się nakłopoczę jej przyszłością... (po chwili.) I powiadają, że pieniądz głupstwo, a jednak, gdybym miał dla niej dobry posag, zdaje mi się, że byłbym spokojniejszy.
Rejent (który zatrzymał się chwilę w głębi, patrząc z afektacją za Heleną, zbliżając się.) Cóż to za pociecha mieć taką córeczkę!
Damazy. Hm! pociecha! ale więcej kłopotu panie mości dzieju.
Rejent. Z zachwyceniem patrzę na pannę Helenę, coś tak harmonijnie, e... e... e... ładnego, dawno nie zdarzyło mi się widzieć...
Damazy (zadowolony, jowialnie.) Pan się znasz na tem?
Rejent. Stary kompetent, panie łaskawy... bez przechwałek..
Damazy. Powiadają, że do mnie podobna.
Rejent. Rzeczywiście, o ile młoda panienka może być podobną do dojrzałego mężczyzny, to panna Helena przypomina e... e... e... papkę... mianowicie tak coś z nosa..
Damazy. A tak i ja to zawsze powiadam panie mości dzieju.
Rejent (po chwili.) I to tak się chucha na to, patrzy jak w obrazek, a potem...
Damazy. No cóż potem?
Rejent. Ktoś porwie jak swoje i Bóg wie, jak będzie.
Damazy. No, widzisz pan, a powiadasz, że to pociecha... gdzie tam, kłopot... zmartwienie!
Rejent. Hm! i to prawda, ani słowa!... o! bo i ja jestem ojcem, panie łaskawy... rozumiem to dobrze...
Damazy. Pan masz także córkę, winszuję.
Rejent. Tylko syna.
Damazy. Tego kawalera, co wczoraj przyjechał? Rejent. Tak jest, jakże się panu podobał?
Damazy. Dosyć, nie mogę powiedzieć... żwawy chłopiec... a wie pan co, szlamazarnych ja nie lubię.
Rejent. Starałem się go wykształcić, bez przechwałek, od ust sobie odejmując, ma urzędowanie przy towarzystwie ubezpieczeń, a obok tego literat.
Damazy. Literat! fiu!.., gazety pisze?
Rejent. Ajakże! artykuły z dziedziny ekonomii politycznej i filozofii pozytywnej.
Damazy. Proszę, a to bardzo ładnie z jego strony taki talent. Co prawda, ja się tego domyślałem; wczoraj przy kolacyi jak zaczął panie mości dzieju o imiesłowach, przyimkach, zgłupiałem... a to tak mu szło panie mości dzieju, jakby woda na młyn.
Rejent. Ma już ładny dochód, bo oprócz pensji płacą mu w redakcjach od wiersza...
Damazy. Od wiersza, proszę!... (po chwili zastanowienia.) Niby, jakto, od wiersza?...
Rejent. Za każdy wiersz co napisze (robi giest, jakby rachował pieniądze.)
Damazy. Proszę, proszę, a to ładnie!... (n. s.) jabym nie wiele zarobił.
Rejent. W Warszawie ciągną go gwałtem do panny mającej pół miljona posagu... (po chwili.) Jakże pan rozmyślił się względem propozycji pani bratowej?
Damazy. Nie wiem o żadnej propozycyi.
Rejent. Nie dziwię się pańskiej ostrożności... ale ja panie wiem daleko więcej niż pan sądzisz... wszak pan Seweryn ma być pańskim zięciem...
Damazy. Pierwsze słyszę...
Rejent (ogląda się, idzie do drzwi, potem tajemniczo.) Daj mi pan słowo honoru...
Damazy (zdziwiony.) A to na co?
Rejent. Daj mi pan słowo honoru, że nie powtórzysz nikomu, tego, co powiem...
Damazy. A cóż to takiego?
Rejent. Ale daj pan słowo honoru; wolno panu będzie zrobić z tego użytek dla siebie... chodzi tylko o to, aby nie wiedziano, że ostrzeżenie wyszło odemnie.
Damazy. Ostrzeżenie?
Rejent. Sumienie mi nakazuje tak postąpić. No dajesz pan słowo?...
Damazy. Jeżeli to coś tak ważnego, to daję... ale...
Rejent. Więcej nie żądam. Bez przechwałek, ocenisz pan moje postępowanie z faktów... (po chwili tajemniczo do ucha, robiąc tubę z obu dłoni.) Czy pan wiesz o jego stosunku z tą Mańką, wychowanką pańskiej bratowej?
Damazy (żywo.) Jakto? jakim stosunku?
Rejent (z znaczeniem.) Domyślasz się pan...
Damazy (gwałtownie.) Romans, czy co?
Rejent. Phh! i to gruby!
Damazy. Ale co się panu śni, to niepodobna!
Rejent. Nie mówiłbym, gdybym nie miał dowodów...
Damazy. Jakto? są i dowody?!
Rejent. Moralne tylko wprawdzie, ale są...
Damazy. Ależ toby była ostatnia niegodziwość!
Rejent (ciszej.) Podłość panie!...
Damazy. Pod nosem dwóch bab, które nie mają nic do roboty! więc tak się nią opiekowano?!
Rejent (do ucha.) Szanowny panie, przez szpary patrzono... rzecz widoczna.
Damazy. To o pomstę woła! przecież to nasza krewna!...
Rejent. Krewna, tego nie wiedziałem.
Damazy. Nieboszczyk, jako wuj, nie powinien był w żaden sposób zostawiać jej na łasce żony, musiał zrobić jakieś rozporządzenie... pokażcie mi testament.
Rejent. Testament? (jakby do siebie.) kto wie nawet czy jest?
Damazy. Zrobili podobno zapis na przeżycie... ale nie podobna, żeby zapomniał zupełnie o tej dziewczynie... pokażcie mi testament!
Rejent. Masz pan święte prawo zbadać... e... e... e... stan rzeczy... przy czem zwrócę uwagę... że w razie jakich trudności, zawiłości, komplikacyj... (z wyciągniętą ręką chodząc za nim) jestem na usługi... że pan zyskasz na tem, mogę bez przechwałek zapewnić...
Damazy. Co mi tam! — mój interes na bok! idzie mi tylko o to, czy zrobił co dla niej! A jeżeli zapomniał i tak nią się tu mają opiekować, zabieram dziewczynę z sobą, tak mi panie Boże dopomóż (odchodząc.) A to śliczne rzeczy! panie mości dzieju! (odchodzi na prawo.)

SCENA V.

Rejent (sam, zaciera ręce, prztyka palcami i robi rozmaite gęsta zadowolenia.) Udało mi się, chociaż trochę dalej zajechał, niż było w moim planie... nie myślałem, żeby z powodu tej dziewczyny chodziło mu o testament... dowie się trochę za prędko.. Ale nic nie szkodzi, potrafię stać mu się potrzebnym, przekonawszy, że bez moich rad nie dojdzie do niczego... (po chwili.) Udaje teraz bezinteresownego, ale niechno mu tylko coś zapachnie, w inną skórę się oblecze... znam ja ludzi... (siada na kanapie.) No, panie rejencie, teraz tylko mądrze! bądź dobrym dyplomatą i strategikiem... byleby ten łobuz Genio mi nie skrewił... nie widziałem, żeby się do niej przysiadł choć raz... a dziś od samego rana lata gdzieś..

SCENA VI.
Mańka z koneweczką pokojową i Genio, wchodzą środkowemi drzwiami; Rejent na kanapie.

Genio (prowadząc w dalszym ciągu rozmowę.) Panno Marjo, w każdym razie dłużną mi pani jesteś odpowiedź... gdy ją usłyszę, przestanę być natrętnym...
Mańka (idąc do kwiatów.) Ależ najfałszywiej pan sobie tłómaczysz moje słowa... czyż ja to nazywam natrętstwem?
Genio. Nie? — no to dziękuję pani... uważam to już za pół odpowiedzi na moje zapytanie...
Mańka. Reszty pan nie usłyszysz.
Genio. Dlaczego? pani sama nie zdajesz sobie sprawy z tego co doznajesz, a z mojej strony byłoby zuchwalstwem pozwalać sobie badań w tym jej stanie. Ja stawiam tylko thezę ogólną, w formie zagadki psychologicznej, którą musisz mi pani rozwiązać, choćbyś miała nieco główkę potrudzić.
Mańka. Pan przemawiasz do mnie tak dziwnie...
Genio. Językiem, do którego pani nie przyzwyczajono? tem lepiej... lekarstwo, do którego organizm nie przywykł, działa skuteczniej.
Mańka. Czy pan mnie chcesz leczyć?
Genio. Nie inaczej.
Mańka. Trudne pan postawiłeś sobie zadanie.
Genio. Tem większą cenę będzie miał dla mnie pomyślny skutek.
Mańka. Więc pan sądzisz, że się panu uda?
Genio. Zdaje mi się, że mogę na to rachować.
Mańka. I na czemże pan opierasz tę nadzieję?
Genio. Na tym odwiecznym pewniku, że prawda prędzej, czy później odnosi tryumf! (odbierając jej koneweczkę) pozwól pani, ja panią wyręczę... (podlewa tam, gdzie ona nie może sięgnąć) na tem, że działając otwarcie, zostaję z odkrytą twarzą, na której pani wyczytasz każdą myśl moją, bo nie przywdziewam maski jak ci, co za broń używają fałszu... (wchodzi na wyższy stopień.)
Rejent (który od kilku chwil, z otwartemi usty przypatrywał im się z kanapy.) On jeszcze kark skręci.
Mańka. To wszystko nowe rzeczy dla mnie... pan mi nowy świat odkrywasz.
Genio (zeskakując.) Czegóż mogę spodziewać się za to?
Mańka (odbierając koneweczkę.) Wdzięczności... w każdym razie.
Genio. Na początek, przestaję na tem... (Mańka odchodzi środkowemi drzwiami, on jej się kłania z uszanowaniem.)

SCENA VII.
Genio, Rejent.

Rejent (wstając, do Genia.) Co to było?
Genio. Aha!
Rejent. Cóż to za łotrowstwo, lamparcie ty!...
Genio. Tylko parlamentarnie.. bardzo ojca proszę!
Rejent. Znowu błaznujesz, ale uprzedzam, że wybrałeś się nie w porę...
Genio. Czyli, że usposobienia nasze prawdopodobnie są w tej chwili o sto mil od siebie... a ponieważ nie zrozumielibyśmy się, więc odchodzę.
Rejent. Proszę zostać!
Genio. Cóż to będzie? (bierze krzesło i siada przodem do poręczy.)
Rejent (stając nad nim.) Powiedz mi najprzód co ty jesteś e... e... e... bo ja cię nie mogę zrozumieć... pozytywista? ideolog? czy co?
Genio. W tej chwili jestem lekarzem.
Rejent. Lekarzem?
Genio (elegijnie.) Lekarzem duszy zbolałej i srodze zranionej; jeżeli moja metoda mi się uda, będę szukał w tej duszy dźwięków pokrewnych mojej.
Rejent. Warjat... e... e... e.. czysty warjat! nie doprowadzaj mnie do niecierpliwości i słuchaj co ci powiem: kazałem ci tu przyjechać w twoim własnym interesie...
Genio. Pospieszyłem na wezwanie, jak syn posłuszny.
Rejent. Więc słuchajże dalej: jest w tym domu panna posażna...
Genio. Po poezji, najpospolitsza proza!
Rejent (powściągając gniew.) Proszę cię, schowaj poezję do kieszeni i nastrój się na prozę, bo ja inaczej mówić nie potrafię... (po chwili) jest panna posażna, do której ręki ułatwiłem ci drogę, a ty, nie wiem dla czego nawet nie patrzysz na nią... (szyderczo) Czy ci brak odwagi ze względu, że cyfrę posagu uważasz za zbyt wysoką, w stosunku do twojej wartości?
Genio. Ha! ha! ha! wątpię, żebyś mi ojciec znalazł człowieka, któremuby miłość własna nie podszeptywała dobrego o sobie mniemania. Jakto? cyfra posagu miałaby stanowić o wartości panny i jej wyższości nademną? fi! byłoby to stawiać pieniądz na ołtarzu, którego nie godzien.
Rejent. Godzien, czy nie godzien, ale jakiż wniosek z tego co powiedziałeś?
Genio. Że wszelki podobny skrupuł uważałbym za przesąd niewczesny.
Rejent. Pierwsze mądre słowo, widzę, żeś pozytywista.
Genio (z uśmiechem). Ale na odwrót, ubieganie się wyłącznie za pieniądzem, mam za nonsens, który zostawiam ludziom tak niepraktycznym, jak idealiści.
Rejent (desperacko.) Czy ty nie wyrzekniesz się nigdy czapki błazeńskiej?
Genio (z humorem). Jako zwolennik metody pozytywnej, powinieneś ojciec wiedzieć, że ona przedewszystkiem szuka faktów.... a musimy przyznać za fakt, że jest w człowieku serce, które stanowi skarbnicę uciech moralnych, i że przytłumiając jego bicie, skazujemy się z samowiedzą na szereg zboczeń, mogących nas poprowadzić na manowce.
Rejent. E.. on zgłupiał!...
Genio (j. w.) Spekulowanie na rękę kobiety w widokach dobrobytu, jest dowodem niedołęztwa, do którego dochodzi się bujając po obłokach. Ja uważam serce i miłość za drogocenny kapitał, który w pożyciu z osobą wybraną, przynosi procenta wysokości, o jakiej żaden żyd nie śmiałby marzyć.
Rejent. Słuchajno, czy ty kpisz ze mnie?
Genio (wstając). Powiedziałem, że jeżeli się nie rozumiemy, mogę odejść!...
Rejent. Czekaj nieszczęśliwy, mówmy jak ludzie, nie jak półgłówki.... czy córka tego szlachcica nie podobała ci się?
Genio. Owszem, ładna panienka i gdybyśmy oboje byli wolni, kto wie...
Rejent. Jakto, oboje wolni? co to znaczy, ona jest wolną, a i ty spodziewam się że...
Genio. Przepraszam ojca, ma narzeczonego.
Rejent. Nie ma, to już zerwane.
Genio. Co? zerwane z Antonim, temu nie wierzę...
Rejent. Z jakim Antonim?
Genio. Z bratem tego, którego chciano jej narzucić dla jakichś widoków familijnych...
Rejent. To ten dowcipniś kroi na nią, nic z tego!
Genio. Zwierzył mi się jako kolega szkolny. Jakże, pozytywnie, kiedy ojciec lubi to wyrażenie, możnaby nazwać mój postępek, gdybym wiedząc o tem, wchodził mu w drogę?
Rejent. Ma bzika: daję słowo! Ależ mówię ci, że to nigdy nie przyjdzie do skutku!
Genio. To już nie moja rzecz... a zresztą, mnie się podobała ta panienka, którą tu ojciec widział przed chwilą.
Rejent. Co? ten podrzutek, rozpustnica, która bałamuci Seweryna?
Genio (surowo). Proszę ojca, wszystko ma swoje granice, nawet żarty.
Rejent. A tom się doczekał pociechy! ależ nieszczęśliwy... zamydlono ci oczy!..
Genio. Wiem o wszystkiem od Antoniego... jego brat chciał nadużyć jej położenia w tym domu, a teraz w widokach nikczemnych porzucił ją, bez względu na stan jej serca.
Rejent. Tak jest, bo zadurzona w nim bez pamięci (szydersko). I ty pomimo to, chcesz mu ją zdmuchnąć, tak na prędce? to już nie wiem, czy głupota, czy zarozumiałość!...
Genio (dotknięty). Wspomniałem że występuję tylko w roli lekarza... gdybym chciał przybrać inną w tej chwili, byłbym głupcem prawdziwym, a pozytywizm uczy, że to jest najgorszą kwalifikacją do dopięcia jakiegokolwiek celu...
Rejent. Idźże do djabła raz z twoim pozytywizmem! (chodzi, po chwili). No więc koniec końcem, jestem zrujnowany, zarznięty przez własnego syna!
Genio. Rozmówimy się, jak ojciec będzie w stanie słuchać z zimną krwią.
Rejent. Przeklnę cię!
Genio. Po głębszem zastanowieniu, ojciec tego nie zrobi.
Rejent. Zrobię!
Genio. W każdym razie namysł nie zawadzi. (wychodzi środkiem.)

SCENA VIII.

Rejent (sam). Otóż to są skutki, gdy się takiemu mędrkowi we łbie przewróci... ręczę, że w własnem przekonaniu ma się za kolos prawości i cnoty... a ojciec naturalnie zbłażnił się... dlaczego? dla tego, że chciał szczęścia dziecka... (po chwili). Wielki kryminał, którego na sto kojarzących się par, przynajmniej z jakie dziewięćdziesiąt dopuszcza się bez skrupułu!

SCENA IX.
Helena, Rejent, potem Tykalska, potem Antoni, potem Damazy.

Helena (z okryciem i kapeluszem w ręku wbiega z lewej strony.) Panie Antoni! Gdzie jest pan Antoni? (do Rejenta) Nie widziałeś pan pana Antoniego?
Rejent. Szpital warjatów, czy co? (spogląda zdziwiony).
Helena. Ja go potrzebuję koniecznie! (wybiega na chwilę drzwiami środkowemi.)
Rejent. Czego ona chce od niego?... Podobno Genio miał rację.
Tykalska (wchodząc spiesznie także z lewej strony i przypinając pończoszkę do gorsu) Helenko! (do Rejenta) Cóż pan stoisz, jak malowany... idź pan za nią, tu się coś zrobiło.
Rejent (niecierpliwie). Co się zrobiło? (Helena wróciwszy, wybiega na prawo).
Tykalska. Nie wiem, jakem poczciwa... pan Damazy zamknął się z siostrunią i kłócą się podobno... Helenka wybiegła jak oparzona i szuka Anteczka, nie wiem po co.. trzeba ich pilnować, mój panie.
Helena (z prawej strony prowadząc Antoniego i odbierając mu książkę którą czytał.) Rzuć-że pan tę książkę i biegnij kazać zaprzęgać (kładzie na siebie zarzutkę.) Wszak pan masz tu swoje konie?
Antoni. Mam. Co to, zasłabł kto? posłać po doktora?
Helena. Ale gdzież tam! Każ pan zaprzęgać czemprędzej... tatuńcio taki zły!....
Antoni. Na kogo... o co?
Helena. Musisz nas pan odwieść bo my tu nie mamy koni (niecierpliwie) przecie pan wiesz, żeśmy przyjechali stryjenki ekwipażem...
Antoni. Ale dobrze! tylko dokąd? do domu?
Helena. Do domu... do nas... razem pojedziemy, z panem będę spokojniejszą.
Tykalska. Ależ Helenko, zastanów się, (do Rejenta) mój panie, idź pan tam, zobacz o co to poszło?..
Rejent. A dajże mi pani spokój! kto mi każe kłaść palce między drzwi.
Helena. Mój złoty panie Antoni! ja tylko do pana mam zaufanie... (ciszej) powiedziałam ojcu, wszystko będzie dobrze, każ pan zaraz zajechać, potem wyprowadzimy ojca z tamtąd.
Antoni. Z kąd?
Helena. Od stryjenki... tak jej tam coś wymawia... o jakiś testament... stryjenka zaczęła mdleć, ale dała pokój.
Antoni. (z uśmiechem.) No, to nic strasznego.
Helena. Jakiś pan szkaradny, śmiejesz się, a ja się cała trzęsę...
Antoni. Ale uspokój się pani.. jedziemy zaraz, skoro pani sobie tego życzysz, (ciszej) wywiozę mój skarb.
Helena. Jaki skarb? a! dobrze, dobrze, tylko prędzej mój panie kochany... już ja taka będę panu wdzięczna...
Antoni (cicho). A ojciec?
Helena. Już na wszystko przystał... (popycha go) prędzej... prędzej... (Antoni wychodzi środkiem, do Tykalskiej) moja paniusiu, ja tam w paniusi pokoju zostawiłam rozmaite rzeczy. (słychać podniesione głosy Żegociny i Damazego.)
Damazy (za sceną). Proszę natychmiast o konie!
Helena. Ach! dla Boga! idą tutaj, i tak się kłócą!
Damazy (wchodząc z lewej) Hela! pójdź... jedziemy!... nie mamy już tu co robić, (wychodzi z nią środkowemi drzwiami.)
Tykalska. Chryste Jezu! (chce wyjść za nimi, ale wraca zobaczywszy siostrę).

SCENA X.
Rejent, Tykalska, Żegocina, z lewej strony, wsparta na Sewerynie, potem Mańka, potem Genio.

Żegocina (melodramatycznie) W moim domu, w moim własnym domu, słyszeć takie inpertynencje! za tyle lat poświęceń, doczekać takiej nagrody!... o! ale jeszcze mnie nie wypędzili z tąd (do Seweryna) gdzie mój flakonik?...
Seweryn. Zaraz Mańka przyniesie...
Żegocina. Mańka!
Mańka. (wchodząc z lewej) Oto jest...
Żegocina (ze złością ucinanym głosem) Precz! precz z mego domu!
Tykalska. (łamiąc ręce) Siostruniu! (do Seweryna). Sewerynku brońże ją....
Seweryn. (n. str.) Dobrzebym się wybrał!...
Żegocina (j. w.) Jaszczurkę, jaszczurkę wychowałam... nic poczciwego teraz nie ma! na nic nie można rachować!... precz!...
Tykalska (płacząc). Ale gdzież ona pójdzie?
Żegocina. I ty mi jeszcze dokuczaj!.. to twoja wina... powinnaś była uważać na nich.
Tykalska (do Mańki). Pójdź, pójdź jej z oczu (bierze ją w objęcia).
Mańka (drżącym głosem) Chciałabym wiedzieć najprzód, o co mię pani obwinia...
Żegocina (z zjadliwą złością). O co cię obwiniam! ty zalotnico przebrzydła!... a cóż znaczył ten wasz stosunek, który mi teraz wyrzucają, plują nim w oczy, który stanął na przeszkodzie moim najuczciwszym zamiarom, zakłócił zgodę w rodzinie?
Mańka (j. w.) Zapytaj pani o to tego pana, który milczy jak student, obawiający się kary...
Seweryn (przechodząc koło niej, cicho.) Mańka!... czyś ty oszalała! tem nic nie wskórasz...
Mańka (z pogardą). Nikczemny!
Seweryn (n. str.) A to miłe sceny!...
Żegocina (w najwyższej złości). Zuchwalstwo do tego! milczeć sługo, to jest twój pan, rozumiesz!... jeżeliś o tem zapomniała, nie dziw, że przewróciło ci się w głowie. (Mańka wybucha płaczem, zakrywszy twarz rękami.)
Tykalska (rzucając się na Żegocinę). Siostruniu, na miłość boską! (Żegocina wydaje spazmatyczne jęki.)
Genio (który wszedł przed chwilą z prawej strony, z najwyższą wzgardą do Seweryna manewrującego ku wyjściu). Panie! co to? rejterada? może to wygodnie ale nie koniecznie honorowo.
Seweryn. Co?
Genio (ciszej i dobitnie.) Podle!
Seweryn (zmięszany). Wytłómaczysz mi się pan z tych słów.... (Genio odpowiada śmiechem pełnym wzgardy, na str.) A tom wlazł!... dobrze mi tak!... (wychodzi na prawo.)
Mańka (głosem przerywanym do Żegociny). Pani, miej litość na demną.
Żegocina (przyskakując do niej z zaciśniętemi pięściami) Precz! precz!...
Genio (stając pomiędzy niemi i zasłaniając Mańkę łokciem od Żegociny; z najwyższym oburzeniem). Za pozwoleniem, zbytek uniesienia może pani zaszkodzić (do Mańki, podając jej ramię). Proszę!...
Rejent (n. str.) Czego się ten osiół do tego mięsza? także rycerz!
Żegocina (po chwili osłupienia). Co to jest? Czego chce ten pan?
Genio. Ten pan robi pani przysługę... nic więcej (do Mańki) Służę pani. (wyprowadza ją w głąb.)
Tykalska. Pójdźcie! pójdźcie! Matko najświętsza, co się to porobiło!... (idzie za niemi osłaniając ją rękami, wychodzą środkowemi drzwiami).

SCENA XI.
Żegocina, Rejent.

Żegocina (chodząc prędkim krokiem). Co to było, Co to było? Rejencie!...
Rejent (n. str. z ironją). Ona nie wie, co to było.
Żegocina (silniej, stając przed nim z rozłożonemi rękami). Rejencie!
Rejent (usuwając się). Przedewszystkiem radzę niech się pani uspokoi, (na stronie) jaka ona teraz miła!
Żegocina. Uspokoić się! ja się mam uspokoić, gdy wszystko stracone!... jakiż zły duch otworzył oczy temu brutalowi.. wołał o testament... odgrażał mi się zjazdem sądowym... opieczętowaniem... tak mi się odwdzięcza za to, co chciałam zrobić dla niego!
Rejent. Dobra pani, wierzyć w uczucia ludzkie, jest to spiskować przeciwko sobie.
Żegocina. Podli! podli!
Rejent. Na własną krew rachować nie można!
Żegocina. Zgubiona! odarta ze wszystkiego. (pada w jego objęcia i spazmuje).
Rejent (na str.) Piżmo!... w nosie mi kręci...
Żegocina (po chwili, uwalniając się po trochu z jego objęć, na str.) Ach! co za myśl... (namyślając się) to jest jedyny środek ratunku (czule) Rejencie, teraz w tobie cała nadzieja.
Rejent (niechętnie.) A cóż tam ja....
Żegocina. Przy takiej znajomości prawa... z twoją głową, podołasz temu... wszakże najsłuszniejszych pretensyj trzeba dochodzić, procesować się... o! ty ocalisz ten majątek z rozbicia.
Rejent (n. str.) Emhe, dla twoich pięknych oczu (gł.) Chętniebym zrobił... e.. e... e... cobym mógł... ale dobra pani, człowiek przy tylu zajęciach... e... e... e... obowiązkach...
Żegocina. Siadaj pan.... (siadają na kanapie) przecież to nasz wspólny interes.
Rejent (zaintrygowany). Jakto, wspólny?...
Żegocina (łamiąc ręce.) Czyżbyś się pan cofał?... opuszczał mnie w tej chwili....
Rejent. (nie wiedząc co powiedzieć) Dobra pani... e... e...
Żegocina. (nagle) Czy może ja pana źle zrozumiałam (po chwili spuszczając oczy). Przypominasz sobie gdy przyjechawszy tu, robiłeś mi propozycje!...
Rejent Propozycje?
Żegocina. (j. w.) Nie odpowiedziałam na nie, bo któraż kobieta zdecyduje się w jednej chwili...
Rejent. (nagle zrozumiawszy, n. str.) No... no., no... a wiecie państwo, że to może być najlepsza kombinacja.
Żegocina. Nic nie mówisz? ah! nie zmuszaj mnie abym się musiała rumienić tych przypomnień.
Rejent (gorąco.) Dobra pani, zawsze byłem twoim wielbicielem... e... e... e... i sługą... słowa jej będą dla mnie świętem prawem... (n. str.) Nie daruję sobie nigdy, żem otworzył oczy temu szlagonowi... teraz będzie trudniej...
Żegocina (spuszczając oczy.) Zapytywałeś mię, czy nie myślę o nowych związkach?...
Rejent (przysuwając się.) Pani odpowiedziałaś wymijająco...
Żegocina (skromnie.) Postaw się pan w mojem położeniu, jakże miałam uczynić...
Rejent. A ja o mało tego nie przechorowałem.. chodziłem jak struty, (bierze jej rękę i całuje).
Żegocina. Dziś, po głębokim namyśle...
Rejent. (klepiąc jej rękę ) He, he, he!...
Żegocina (tragicznie.) Zwłaszcza po tej scenie, która mię przekonała, że kobieta bez opieki mężczyzny jest...
Rejent (j w.) Anomalją.. e... e... e...
Żegocina (składając głowę na jego piersi.) Rejencie, pracuj dla siebie... powierzam ci...
Rejent (na str. otwierając lista i ściągając nos dla powstrzymania kichnięcia) Piżmo!
Żegocina. Siebie i całe interesa (n. str.) Jakiż zatabaczony, kichnę! (gł). Czy pan zażywasz?
Rejent. Cokolwiek... na oczy (znowu jak wyżej robi usiłowania, po chwili). Więc zgoda...
Żegocina. Za pozwoleniem (kicha po nadaremnem wysileniu) Zgoda...
Rejent. (kichnąwszy potężnie). I pakt zawarty... (całuje ją w rękę).
Żegocina. Do śmierci!

Zasłona spada.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bliziński.