Pan Damazy/Akt II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bliziński
Tytuł Pan Damazy
Podtytuł Akt II
Rozdział Osoby
Pochodzenie Komedye
Wydawca H. Altenberg
Data wyd. 1890
Druk W. A. Szyjkowski
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cały zbiór
Indeks stron
AKT II.
Ogród, po lewej stronie altana, w niej stół i krzesła; po prawej ławka; w głębi mur albo sztachety z furtką po środku.

SCENA I.
Pan Damazy chodzi z fajką, Mańka stoi z oczyma spuszczonemi i rękoma splecionemi, potem Helena.

Damazy Hm, hm, nic nie wiedziałem panie mości dzieju... przyznaję, że mi z głowy wywietrzało.. od czasu tego głupiego ożenienia się brata, nie byłem u niego ani razu... Więc powiadasz, że cię trzymano z daleka...
Mańka. Krzywdy nie miałam, ale pani obchodziła się ze mną, jak z obcą...
Damazy (opryskliwie) Pani, pani, dlaczegóż ty jej mówisz pani?... przecież to ona twoja wujenka... co prawda, niewiem w którym stopniu, ale zawsze wujenka.. przecież ja i mój nieboszczyk brat byliśmy ci... czekajno... Anzelm ożenił się panie mości dzieju z ciotką Balbiną, a kiedyśmy ją nazywali ciotką, no, toć musiała być ciotką.. siostra rodzona Anzelma... zaraz!... siostra Anzelma poszła panie mości dzieju za Paterkowskiego, a wszakże to był twój ojciec?
Mańka. Takie noszę nazwisko.
Damazy. A no to widzisz — jest kuzynostwo, nawet dosyć bliskie.. mówże mi wuju, proszę cię moja... jakże ci na imię?
Mańka. Mańka.
Damazy. Co to jest „Mańka“? nie rozumiem.
Mańka. Marja.
Damazy. No, to Marynia, a wreszcie, Marynka, panie mości dzieju, a nie jakaś Mańka... także cię przezwali.... (gładząc ją) więc powiedzże mi moja Marychna... a brat nieboszczyk, jak z tobą wychodził?
Mańka. On był dobry, ale... tylko jakieśmy byli sami, przy pani...
Damazy (tupnąwszy nogą). Przy wujence!...
Mańka. Przy wujence udawał obojętnego, ale mi nigdy nic złego nie powiedział.
Damazy. Słaby — szlamazara — pantofel!
Mańka. Owszem, brał nieraz i moja stronę...
Damazy (opryskliwie). Cóż, katowała cię... biła?
Mańka. Nie, ale była ze mną zawsze tak zimną, tak odpychającą...
Damazy. No, muszę ja w to wejść, panie mości dzieju, koniec końcem, jesteś naszą siostrzenicą i kwita.
Mańka. Jaki pan dobry!
Damazy (ostro). Wuj... powtórz!
Mańka. Jaki wuj dobry!
Damazy. I przyzwyczajaj się do tego... Wstyd, lhańba, żeby nasza krewna, panie mości dzieju, była traktowaną jak popychadło z kredensu, Mańka jakaś... tfy!...
Helena (wchodzi z prawej strony, nucąc i układając bukiet). Tra la la la! la la! co za róże, co za róże!... (zrywa z krzaka).
Damazy. Heluś, pójdź no tu!
Helena. Patrz tatuńciu, jaki będzie prześliczny bukiet... tra la la!...
Damazy. Dla kogóż to?
Helena (śpiewając). Dla stryjenki, dla stryjenki.
Damazy. Hm!... (niecierpliwie) Pójdźże! (popychając ją do Mańki) Pocałujcie się!
Helena (nie rozumiejąc, spogląda na niego). Ha, ha, ha... tatuncio...
Damazy. Cóż, niepotrafisz?
Helena (niby urażona). Proszę! (z zabawnym dygiem, sznurując usta, całuje ją na powietrzu). Czy tak?
Damazy. Nie tak... serdecznie... bo to twoja siostra...
Helena. Siostra! ah! to co innego... (rzuca się na szyję i całuje) ja tak lubię całować! całowałabym wszystkich... i tatuńcia także... dobrze? (rzuca mu się na szyję).
Damazy. No, no, bez tych..
Helena (do Mańki). Jeszcze raz! (całuje ją).
Damazy. Dosyć, dosyć — zostaw też trochę na później... (opryskliwie) Wy kobiety, to wszystko tak... bez umiarkowania.... hm.... hm.... Bawcież się tu sobie i poznajcie się bliżej, (odchodzi na lewo, Helena odprowadza go i szepce na stronie, poczem wraca).

SCENA II.
Mańka. — Helena.

Mańka (n. str.) Czyż to nie jest szyderstwem losu, mój Boże!... znaleść siostrę w tej, która nam zadaje najboleśniejszą ranę... (znękana) Serce mi pęka.
Helena (wracając w podskokach i biorąc jej ręce). Więc ty jesteś moją siostrą... ah! jak to dobrze... jaka ja jestem kontenta, że mam z kim rozmawiać poufale; nigdy nie miałam towarzyszki, przyjaciółki... u nas, powiadam ci, jak w klasztorze, z nikim nie żyjemy, i gdyby nie Dziubalska... ale cóż.. bardzo dobra kobieta, ale taka zabawna... wiecznie kładzie kabałę dla ranie... ja jestem dama kierowa, a król kierowy, mój przyszły mąż!... (śmieje się) i tak zawsze wyobraź sobie, poszachruje, że ten król wiecznie przy mnie.
Mańka (smutnie). To też wywróżyła ci.
Helena. Ho, ho, to jeszcze może być rozmaicie.. trzeba się powzdragać... słuchajno, czy ty lubisz kwiaty? pomożesz mi ułożyć bukiet? pójdź!... (zrywają) Ach! jakie śliczne dwa motylki gonią się...! czekaj.. czekaj — czekaj.. usiadły, nie spłosz ich... (czai się) jeden pan Antoni, drugi pan Seweryn... który się da złapać, tego będę wolała. (śmieje się) Ach, uciekły obadwa, dobryś!
Mańka (złośliwie). Zwykłe następstwo uganiania się za dwoma.
Helena. Cóż to szkodzi! jeden ładny i drugi ładny.
Mańka (j. w.) Ale podobno jednego tylko wolno wybrać.
Helena (figlarnie). Motylka?
Mańka. Albożeś o motylkach myślała?
Helenka (zawstydzona). Jakaś ty szkaradna!
Mańka. Wszak jeden miał być pan Antoni, drugi pan Seweryn.
Helena Otóż widzisz, kiedyś ty moja siostra, to mam ochotę zwierzyć ci się, powiedzieć ci coś w wielkim sekrecie, tylko mnie nie wydaj... siadajno... (sadza ją przy sobie) Niema tu kogo? nie podsłucha nas kto?
Mańka. Niema.
Helena. Wiesz naturalnie, że pan Antoni mieszka niedaleko nas, w sąsiedztwie, jeszcze nieboszczyk stryj wziął dla niego nie wielką dzierzawkę, na której podobno dosyć dobrze mu idzie... Otóż zaczął bywać u nas, i podobno myśli o mnie.
Mańka (patrząc jej w oczy). A ty zato cierpieć go nie możesz.
Helena. Cóż ty znowu pleciesz?
Mańka. Więc kochasz go?
Helena. Zdaje mi się, że go! bardzo lubię... (po chwili, naiwnie) Słuchaj no, czy to może się zdawać?...
Mańka (ironicznie, chcąc wstać). Samo to pytanie...
Helena (przytrzymując ją). Czekajno, posłuchaj... on taki poczciwy, u nas nikt a nikt prawie nie bywa, a on zagląda prawie co drugi dzień... przywozi mi książki do czytania... takie śliczne, powiadam ci... czy ty czytujesz książki?
Mańka. Nie mam czasu, rzadko kiedy.
Helena. O to żałuj... nie uwierzysz jak to przyjemnie... to takie ciekawe rzeczy...
Mańka. Więc cóż pan Antoni?
Helena. Bywa bardzo często... Dziubalsia, w której ma wielką przyjaciółkę, powiada, że on kocha się we mnie...
Mańka. Czy to wiesz tylko od niej?
Helena (spuszczając oczy). Naturalnie. (po chwili) Ach! żebyś wiedziała jak mi serce biło, gdy się oświadczył...
Mańka. A więc oświadczył się!
Helena. Tak... na wpół... ojciec nawet nie wie o tem, wstydziłam się powiedzieć, tobie pierwszej się przyznaję... a powiadam ci, jaki był wzruszony!... cały drżał, a mnie zaś, jakby kto gorącą wodą oblał. Wyobraź sobie, tak się zmięszałam, że nie wiedziałam co z sobą zrobić... a jednak tak mi było przyjemnie, tak jakoś błogo... Czy tobie oświadczył się kto kiedy?
Mańka. W mojem położeniu... uboga sierota, czyż mogę marzyć o tem?
Helena. O tylko nie przesadzaj... a ja, czyż jestem milionerką?... Jeżeli Antoni mnie kocha, to przecie z interesu tego nie robi.
Mańka (gorąco). A ty nawet nie cenisz tego przywiązania!
Helena. Kiedy widzisz, od wczoraj. jakieśmy tu przyjechali... tylko moja droga, nie mów o tem nikomu... ojciec, jakoś, co byt widocznie przychylny Antoniemu, i nieraz, jak był w dobrym humorze, dokuczał mi dwuznacznikami, teraz jakby się zmienił.. inaczej mówi.... (po chwili) po prostu.... nie wiem.. ale zdaje mi się, że życzy sobie pana Seweryna.
Mańka. I cóż ty na to?
Helena. Ja? Boże drogi — czy ja wiem sama co robić... podobno stryjenka pragnie, żebyśmy się pobrali.
Mańka (n. s) Boże! Boże!
Helena. Oddaje nam jakąś część majątku, ojciec, niby nic wyraźnie nie mówiąc, daje do zrozumienia, że tym sposobem nastąpi zgoda familijna... teraz sama nie wiem co począć?...
Mańka. Poradź się serca, jeżeli ono przemawia za panem Antonim..
Helena. Naturalnie, ale jak nie będą na to uważać?...
Mańka. Przecież niepodobna, żeby cię zmusili.
Helena. Ah! ja się tęgo okropnie boję... ten projekt zdaje się tak cieszyć ojca i stryjenkę...
Mańka (wstając wzruszona). A gdyby też ten, którego ci przeznaczają, kochał inną?
Helena (wstając). Ah! jakby to było dobrze!... czy wiesz co o tem?
Mańka. Mogę ci powiedzieć, że tak jest.
Helena. No proszę!... jakżeż to można!... e to chyba nic takiego — pocóżby ta komedja...
Mańka. Będzie ją odgrywał z woli ciotki, udając starającego się... O! patrz mu dobrze w oczy, bo gdy będzie mówił że cię kocha — skłamie, zgotowałabyś sobie męczarnie na całe życie — ostrzegam cię!
Helena. Ach w jakim ja strachu jestem! Mańka Najlepiej było powiedzieć wyraźnie ojcu — odkryć mu swoje uczucia...
Helena. Czy ja się odważę? żeby tak matce, to co innego.. tacio zacznie drwić ze mnie, dwuznaczniki mówić, chociaż kocha mnie, bardzo kocha!
Mańka. To też tem łatwiej ci pójdzie.
Helena. Ale tak ci się zdaje... chociaż to tacio, ale zawsze mężczyzna, jakże mu tak poprostu powiedzieć, n. p. „kocham pana Antoniego“... ah, dla Boga, jabym się spaliła ze wstydu...
Mańka (obejrzawszy się). Patrz, to on, przekonamy się zaraz...

(odchodzi w głąb).

Helena Ach! nie odchodź.... gdzie ty idziesz?... (wchodzi Seweryn, ona udając że go nie widzi, zrywa kwiaty, zbliżając się powoli ku wyjściu).

SCENA III.
Mańka ukryta. Helena, Seweryn. Później Antoni. Później Damazy.

Seweryn (wchodząc z prawej strony, przystaje i spogląda na Helenę, robiąc gest lekceważący — po chwili n. s.) Myślałem, że to rzecz prosta ożenić się z pierwszą lepszą, byle się oswobodzić... zapomniałem o małej rzeczy, to jest o konieczności odgrywania roli konkurenta... żadna nić sympatyczna nas nie wiąże... ha! trudno! (głośno) Dzień dobry pannie Helenie.
Helena (zajętą kwiatami). Dzień dobry panu.
Seweryn. Pani wyszła na spacer?
Helena. Tak panie.
Seweryn. Pani się nie spodziewała mi® tu zastać?
Helena. Nie panie.
Seweryn (n. s. powtarzając) Tak panie — nie panie.. (po chwili głośno). Jakże się pani tu podobało u nas?
Helena. O bardzo!
Seweryn (z sztucznem uniesieniem). Ach jak mię to uszczęśliwia!
Helena. Dlaczego?
Seweryn. Dlaczego? (n. s.) co jej powiedzieć... (głośno roztargniony). I pani się pytasz?
Helena. Naturalnie.
Seweryn. Nie! ja się robię idjotą... (po chwili głośno) a ja byłbym ciekawy, dla kogo przeznaczony ten prześliczny bukiet, tem piękniejszy, że te rączki go układały... (n. s.) No jakoś poszło!
Helena. Dla stryjenki mój panie.
Seweryn. Czy mógłbym prosić o jedną chociaż z niego różyczkę?
Mańka (która się zbliżyła bardzo wzruszona). Ja panu wybiorę.

(Seweryn zmięszany).

Helena (podsuwając bukiet, wesoło) Patrz tę... (Seweryn machinalnie bierze z rąk Mańki). Widzisz pan jaka przepyszna... Mania własną ręką ją zerwała.
Seweryn. A!... (n. s. nie wiedząc co z różą robić). Miła sytuacja — ani słowa.
Mańka (wzruszona, cicho, podczas gdy Helena usunęła się). Czy panu przykrość zrobiłam? (drżąc, ze łzami w głosie). Jeżeli masz rzucić, oddaj mi... schowam jako pamiątkę, że była w twoim ręku...
Seweryn (cicho). Wiesz, że dla tego samego powodu ma cenę dla mnie... (po chwili) ale walczyć z koniecznością, gdy jest nieubłagana, niepodobna... Mańka! zaklinam cię, panuj nad sobą!
Mańka (z boleścią) Ah! (powstrzymuje łzy. — Z prawej strony wchodzi Antoni, zbliża się do Heleny i gestem podziwia bukiet).
Helena (dając mu wąchać) Pochwal pan!.... (przechadzają się w głębi rozmawiając).
Antoni. Prześliczny! (po chwili) Jakto my na wszystko patrzymy przez szkiełko zabarwione, według własnego widzenia... dom ciotki był mi zawsze obojętnym, atmosfera tutejsza ciężyła mi; dziś, gdy pani w nim bawisz, stał mi się rajem...
Helena (dając mu różę, żartobliwie). Masz pan za komplement.
Antoni. Dziękuję za kwiatek, ale oponuję przeciwko definicji, czyż to był komplement?
Seweryn (zbliżając się do nich). O czemże państwo?
Antoni. Cóż ci przyjdzie z tego; choćbyś wiedział... nie zrozumiałbyś nas...
Seweryn. A to dlaczego?
Antoni (znacząco). Masz pewne uprzedzenia... a przeciwko tym trudno walczyć... to co dla jednego jest świętością, drugiemu może się wydawać czemś śmiesznem...
Antoni. A przepraszam. (n. s.) Oboje będą mi przeszkadzać — fatalne położenie, (oddala się i rzuca niechętnie na ławkę; z drugiej strony w altanie siadła Mańka, oparłszy głowę na ręku).
Damazy (przechodząc w głębi z fajką, z lewej strony ku prawej, zatrzymuje się i pykając patrzy kilka chwil na Helenę i Antoniego). Ho, ho, cóż to za interesująca panie mości dzieju rozmowa..
Helena. Ach! tacio! (biegnie ku niemu).
Damazy. Coś mi się panna zanadto puszczasz.
Antoni (nieco zmięszany, nadrabiając humorem). Rozmawialiśmy właśnie o...
Damazy (nie patrząc na niego). Chodźno asińdźka ze mną na sprawę...

(wychodzą na prawo).

Antoni (patrzy za nimi, po chwili, niespokojny). Co to znaczy? nie spojrzał na mie... zaczynam się obawiać... od wczoraj już uważam u pana Damazego jakąś zmianę... mój Boże! ja ją. tak kocham!... czyżbym się łudził napróżno. (idzie zwolna za nimi.

SCENA IV.
Mańka. — Seweryn.
(Ta scena powinna być graną bardzo żywo).

Seweryn (wstaje, idzie do Mańki i prowadzi ją, gwałtownie naprzód sceny). Mańka! słuchaj mnie...
Mańka. Słuchałam niestety może zanadto i teraz za to pokutuję.
Seweryn. Wszak wytłumaczyłem ci o co chodzi.
Mańka (chwytając się za skronie). Ja nic nie wiem... nic nie rozumiem... rób ze mą co chcesz, ale nie żądaj, abym własną ręką wydarła to, co tam utkwiło tak głęboko.
Seweryn. Ależ... nie rozumiesz mnie! ja cię zawsze kocham!
Mańka (gorzko). Kochasz?
Seweryn. Kocham, szalona, wiesz dobrze o tem; — przez to właśnie, że chcę się poświęcić, daję najlepszy dowód czem jesteś dla mnie.
Mańka (unosząc się). Za co mnie masz? za co? — powiedz!
Seweryn (porywając jej rękę). Za istotę, do której jakieś złe duchy przywiązały mnie... jabym nie wyżył bez ciebie.... ja cię mieć muszę!... dla siebie, stworzyć ci życie, o jakiem nie marzyłaś... (gwałtownie). Nie płacz, bo mię doprowadzisz do ostateczności!
Mańka. Czyż może być większa, jak kazać mi słuchać podobnych słów.
Seweryn. Więc cóż począć, wiesz i że nie mam nic swojego, a gdy się ożenię podług woli ciotki, da mi majątek... to wszystko będzie twojem!...
Mańka (z płaczem). I on nawet nie widzi całej potworności tego co mówi! to trzeba być bez sumienia!
Seweryn. Ale któż winien temu wszystkiemu? powiedz! ja nie!
Mańka. Tem mniej ja. Któż tu kogo złudził i oszukał?
Seweryn. Tyś winna, (chwytając ją w objęcia i patrząc namiętnie w oczy). Pocóż w tych oczach siedzi jakiś szatan, który mię kusi, odbiera rozum i z człowieka robi idjotę... widziałaś! ja przy tej gąsce języka nie mogłem odnaleść, plotłem jak żak..
Mańka (uwalniając się z jego objęć). Nie, ja tego pojąć nie mogę, to niegodziwość...
Seweryn (unosząc się, grozi jej pięściami). Mańka!
Mańka. Mówię ci, wybij mnie, skatuj! do nóg ci padnę!... (z mocnym płaczem) ale nie depcz, nie pomiataj!..
Seweryn (znękany). Ha! to oszaleć przyjdzie! więc co robić? co? mów! radź!... jakiż jest środek?... (biorąc ją znowu w objęcia, czulej). Daj mi miliony, a dziś pójdę z tobą do ołtarza...
Mańka (po chwili, popatrzywszy mu w oczy, kładąc głowę na jego piersiach). Cóż nam po milionach?
Seweryn (ogląda się niespokojny, n. s.) Jeszcze nas kto podpatrzy...
Mańka (usuwając się, z łagodnym wyrzutem). Boisz się... wstydzisz uczuć, które mi zaprzysięgałeś..
Seweryn (tonem perswazyi). Zastanów się!... cóżby to za życie było... miłość o głodzie... weź na rozum...
Mańka. Nie miałam go, gdym i słuchała twoich zaklęć... dziś go już nie odnajdę, sam temu winieneś...
Seweryn (zaciskając pięści). Oh!
Mańka (z krzykiem, porywając się za głowę). Ja oszaleję!
Seweryn. Cicho — na Boga!... (ogląda się) Nie unośże się, nie rób scen (chce wziąść jej rękę, ona się usuwa) wszakże wiesz, że co robię, to tylko dla ciebie, że po prostu poświęcam się... mojego serca nikt ci nie odbierze, nawet żona... (Mańka robi gest głową). Znowu się unosisz, posłuchaj... sam wiem, że to jest może niegodziwością, że oszukuję ją, że zdradzam rodzonego brata, ale to właśnie dowód ślepej namiętności ku tobie, Mańko, nie utrudniaj mi i tak już ciężkiego zadania, raz zrozumiej dobrze nasze położenie... byle tylko raz wyzwolić się, potem się z nią rozwiodę...
Mańka Ja się jeszcze boję pana Boga; może mnie doprowadzisz do tego, że o nim zapomnę, ale dotychczas jeszcze nie.
Seweryn. Mańka!
Mańka. Już i tak zrobiłeś ze mnie przewrotną obłudnicę, muszę się kryć, grać komedję, kłamać, lecz przynajmniej mogę się jeszcze czemś usprawiedliwić. Ale potem, jakiem ja czołem przyjęłabym co od ciebie, jakiem czołem oszukiwałabym tę, która do wszystkiego tego będzie miała prawo, tak do majątku, jak do ciebie samego, (z płaczem.) Ah! jabym co chwila obawiała się kary boskiej.
Seweryn. Ale nie przesadzaj, nie poetyzuj (n. s.) jak jej to wybić z głowy?... (głośno.) tyle ludzi żeni się bez przywiązania i to na całe życie, a ja mówię ci, że się rozwiodę, powiem, że nasze usposobienia nie zgadzają się... toż to prosta rzecz, winuj o to ciotkę, która pod pozorem dobrodziejstwa frymarczy nami... (mocniej) ja mam prawo zresztą do tego majątku, prędzej czy później... to moje!
Mańka (z obawą patrzy mu w oczy.) Więc słuchaj, choć będę szła jak na stracenie, padnę jej do nóg i wyznam wszystko... może nam co udzieli tymczasem, chociaż cokolwiek, a przy Boskiej pomocy...
Seweryn (gwałtownie.) Czyś ty przy zdrowych zmysłach, czy szalona?
Mańka (z bólem.) O mój Boże!
Seweryn (rzucając w nią różą, którą ciągle miał w ręku.) Chcesz, mnie zgubić (chodzi wielkiemi krokami, nareszcie w poruszenia odchodzi, Mańka, chcąc podnieść różę, przyklęka i tak pozostaje nie widząc nikogo, osłupiała.)

SCENA V.
Poprzedzający. Tykalska, Rejent, potem Jan.

Tykalska (z pończochą, do Seweryna żartobliwie, zastępując mu drogę.) No, no, no, czegożeś się tak zaczypurzył... zaczekajno!...
Seweryn (opryskliwie.) O! dajże mi ciotka pokój (wychodzi.)
Tykalska. Co to, Mańka aż padła na ziemię, co się to tu porobiło...
Rejent (n. s.) Zaczynają się skandaliczne sceny to dobrze...
Tykalska (podnosząc ją.) Manieczko, co ci? czyś ty zasłabła?
Mańka (śmiejąc się z wysileniem.) Ha, ha, ha... nie!
Tykalska. A czegóż klęczysz?... czyście się tu przemówili?...
Mańka (j. w.) Nie! opuściłam różę i chcąc ją podnieść... przyklękłam...
Tykalska. A Seweryn co tu robił?
Mańka. Nie wiem... przechodził tędy...
Tykalska (kiwając głową.) Hm, hm, hm... ejże, tu między wami coś było... (przygląda się jej.) płakałaś... ale co tam, otrzyj oczki... nie kłopocz się... (do ucha.) kto się lubi, ten się czubi... poprztykaliście się, to się i pogodzicie, ja ci powiadam... (całuje ją w głowę, Mańka ją w rękę.)
Rejent (do odchodzącej Mańki.) Brawo, brawo!... trzymać się ferm, bronić swoich praw...
Mańka (zatrzymując się.) Nie rozumiem pana...
Rejent. Najgorsza broń w ręku kobiety, powolność i zbytek poświęcenia... nic prędziej nie znudzi i nie odstręczy...
Mańka. Pan widocznie żartujesz ze mnie (odchodzi.)
Jan (spotykając się z nią przy wyjściu.) Proszę panienki...
Mańka (zirytowana.) Czego chcesz?
Jan. Pani kazała nakryć do śniadania tu w altanie...
Mańka (j. w.) Więc cóż, to nakrywaj.
Jan. Ale pani kazała powiedzieć, żeby... (idąc z nią, mówi cicho.)
Mańka (n. s. przyciskając ręką i czoło.) Ah! Boże! Boże!... (wychodzą.)

SCENA VI.
Rejent, Tykalska, potem Mańka, Jan.

Rejent (n. s.) Żeby też jedna powiedziała to co myśli... jeżeli ona nie zrozumiała, to ja nie jestem rejentem i to jeszcze Bajdalskim...
Tykalska (z westchnieniem.) Biedaczka!
Rejent. Kto?
Tykalska A któżby?... ta sierotka... (robiąc pończochę, siada na ławce.) jużto muszę powiedzieć, że póki żył nieboszczyk, było jakoś inaczej... kochał ją jak własne dziecko...
Rejent. A może też rzeczywiście... e... e... e...
Tykalska (zgorszona.) A mój panie, fe... fe!...
Rejent (siada koło niej.) Ale cóż tak dziwnego, ludzie są ludźmi dobra pani...
Tykalska. Ale cóż znowu...
Rejent. Ładna panienka... (po chwili.) Pan Seweryn... e... e... e...
Tykalska (patrząc mu w oczy.) Co, pan Seweryn? mój panie, dlaczego pan przytykasz do niej Sewerynka? ciekawam bardzo.
Rejent. Tak mi jakoś przyszło na myśl...
Tykalska. Nie ładnie (po chwili.) Chociaż, żebyś pan wiedział to, co ja wiem... ho!... ho!... tylko że nie mogę powiedzieć.
Rejent. Jakto? tajemnica?
Tykalska. A nie inaczej. Powiadają, że kobiety mają długie języki, ale to bajki mój panie, nie jeden mężczyzna większy papla, niż dziesięć kobiet...
Rejent. I to się trafia, dobra pani.
Tykalska. Już nie trzeba, jak mój Tobunio nieboszczyk, co to była za poczciwa dusza, powiadam panu... ale taki baba, niech Bóg broni!... jak co wiedział, to zachorowałby, żeby w ten moment nie wypaplał... Ja bym panu zresztą powiedziała, ale gdzież to!...
Rejent (ironicznie.) Jeżeli sekret, nie narzucam się wcale... e... e... e... bądź co bądź, kobieta umiejąca dochować tajemnicy jest rzadkością, którą umiem uszanować...
Tykalska. Kiedy tak, to panu powiem, bo wiem, że nikomu nie powtórzysz (po chwili tajemniczo.) Trzeba panu wiedzieć, że Sewerynek z Mańką mają romans...
Rejent (udając zdziwienie) Pfiu, proszę!...
Tykalska. Jakem poczciwa!... oho, mnie nie oszukają... tylko cicho... na miłość boską... bo jakby to doszło do siostruni...
Rejent. Pani Żegocina ma zapewne inne plany?..
Tykalska. Nie mówię nic na to, że zapewne wszystko mu zapisze, bo to gagatek mój panie... niech sobie ma... i owszem! ale właśnie cóżby to szkodziło, żeby się niebożątka pobrali.. powiedz pan sam...
Rejent. Już to panie lubicie swatać, to rzecz wiadoma..
Tykalska. Ładnie patrzeć, jak się takich dwoje dzieciuchów kochają... (po chwili) ja poszłam za Tobunia tylko z przywiązania i nie skarżyłam się nigdy, chociaż był goły, jak kapucyn... bieda była taka, żeby siekierą nie urąbał...
Rejent. Dobra pani, wzajemna miłość, to skarb największy, miałem żonę, to wiem.
Tykalska. Jeżeliby siostrunia nie chciała o nich wiedzieć, to ja jednak znajdę na to sposób... znajdę, jakem poczciwa!...
Rejent. Miałabyś pani zasługę przed Bogiem, ale jakiż to sposób?
Tykalska. O, mój panie, co tam będę się legitymować.. (więcej do siebie.) kiedy powiadam, że znajdę, to znajdę... Co miało być dla samego Anteczka, to podzielę na dwoje.
Rejent. Czy pani masz jakie kapitały?
Tykalska. Może i mam (zamyśla się i uśmiecha do siebie.)
Rejent (n. s wstając.) Domyślałem się, że baba gra komedję... ów kapucyn... Tobunio musiał jej zostawić coś grosza... procenciki sobie ciuła a siostruni siedzi na karku (głośno.) Nie wkradam się w zaufanie pani, ale zwrócę uwagę, iż może fundusze jej są źle ulokowane, niepewne... jako prawnik, a z zasady człowiek bez przechwałek bezinteresowny, mógłbym może dać jaką radę...
Tykalska. Nie, nie mój panie, ślicznie dziękuję, to tam nie warto nawet mówić o tem, to się nie da.
Rejent (n. s.) Babska natura, jak wypaplać co na kogo, to język świerzbi, a jak chodzi o to, żeby się nie wygadać co ma zaszyte gdzieś w spódnicy, to zaciśnie zęby... (po chwili patrząc na zegarek.) Genia tylko patrzeć... pociąg już musi być na stacyi (przed końcem tej sceny, weszła Mańka z Janem, który pod jej nadzorem zastawia stół w altanie.)

SCENA VII.
Poprzedzający, Żegocina pod ręką z Heleną, Pan Damazy, po chwili Antoni.

Żegocina (do Rejenta, do którego zbliżyła się, puściwszy Helenę.) Cóż rejencie... pójdzie to.. jakże ci się zdaje? mówiłeś z nim od siebie?
Rejent Zwolna, zwolna dobra pani, przygotowuję grunt... o!... w interesach tego rodzaju, przedewszystkiem cierpliwości... pospiech może zgubić wszystko...
Żegocina. Polegam na panu... mnie dotychczas dosyć się udaje... moje insynuacje przyjął bardzo dobrze (do Damazego, który stanąwszy przy stole, spogląda na zastawione jedzenie.) brat patrzysz że taka skromna zastawa...
Damazy. Wolne żarty panie mości dzieju... dziesięciu głodnych by się najadło.
Żegocina. Bo to tylko maleńka przekąska... z apetytami schowajcie się panowie na obiad... (stojąc za stołem.) A tymczasem, proszę na to co jest... (oglądając się.) Ale gdzież to jest Sewerynek? (do Heleny, która pozostawszy w głębi, rozmawia z Antonim.) Heleńciu, prosimy.
Damazy (idąc po nią.) Moja kochana, nie chowajże się po kątach... siadaj tu razem..
Helena. Tatunieczku, kiedy ja wcale nie głodna, jak tatuncię kocham...
Damazy. To nie racja, siedź tu. Cóż to znowu (poruszenie Antoniego.)
Helena (z dąsem.) Oh! Boże! (siada obok Żegociny.)
Damazy (spostrzegłszy Mańkę stojącą na boku) A Marynka?
Żegocina. Kto taki (nieukontentowana widząc, że pan Damazy idzie po nią.) A, ona ma zatrudnienie.
Damazy (przyprowadza ją.) Siadaj także (sadza ją obok Heleny, Żegocina wzrusza ramionami, do Tykalskiej, która przechadzając się z pończochą, zbliżyła się do stołu, robiąc jej miejce.) Proszę...
Tykalska. Dziękuję mój panie (wraca na ławkę.) Ja o tej porze nie jadam (zasiedli w tym porządku, z lewej strony Rejent, w głębi za stołem Żegocina, Helena, Mańka, z prawej strony pan Damazy)
Żegocina. Ale panowie zwykliście przed jedzeniem pić wódkę (nie cierpliwie oglądając się.) Gdzież i się podział Seweryn?
Damazy. Tak, niby, gwoli zalania robaka, panie mości dzieju.
Żegocina. Janie! idź poproś pana Seweryna, nie wiesz gdzie jest?
Jan. W swoim pokoju. (odchodzi.)
Antoni. Jeżeli ciotka pozwoli, ja go tymczasem zastąpię (nalewa, do Damazego.) Czy można do pana?
Damazy. W niezawodne ręce, panie mości dzieju.
Żegocina (do rejenta, który oparłszy łokcie na stole, złożywszy ręce, spogląda pożądliwie po talerzach.) Cóż pan rejent tak się zamyślił?
Rejent. Mnie dobra pani, widok tego, co jej podobało się nazwać maleńką przekąską, nasunął sporą wiązkę uwag filozoficznych...
Damazy (przed wypiciem do rejenta.) W ręce acana dobrodzieja!
Rejent (dziękując schyleniem głowy.) I gdybym miał talent nieboszczyka biskupa Warmińskiego, napisałbym bajeczkę pod tytułem: Ludzie i Wilcy (bierze kieliszek.) Kiedy zgłodniały wilk porwie barana, albo cielę, oburzenie nie ma granic... (wypija szukając oczyma przekąski) robią obławy, ścigają go, trują, bez względu, że jest w swojem prawie, bo natura nie stworzyła go trawożernym...
Żegocina. Może kawałek pasztetu?
Rejent (nakładając na talerz.) Całuję rączki. Ale gdy ten sam człowiek, mając chleb na zaspokojenie głodu, dla zbytku morduje cielęta, prosięta, ściga po barbarzyńsku zwierzynę, na to, żeby z tego zrobić w ostatku ot taki pasztet, to nikt mu tego nawet nie weźmie za złe.
Damazy. Przyznam się acanowi dobrodziejowi, że ja pierwszy.
Jan (wchodząc.) Pan Seweryn słaby, powiada, że nie przyjdzie.
Żegocina. Słaby? cóż mu się stało? Mańka, proszę cię, idź dowiedz się...
Tykalska (wstając.) Ja pójdę (n. s.) ta siostrunia, to nie ma zastanowienia... jakżeż można!... (wychodzi.)
Damazy (do Mańki.) Ale czyś i ty nie słaba, kolory wystąpiły ci na twarz.
Mańka (cichym głosem.) Głowa mnie boli (kładzie dłoń na czole.)
Rejent (bardzo zajęty jedzeniem.) Na przykład, czy państwo nie znacie pana Tadeusza Mickiewicza?
Damazy. Tadeusza? ja znałem, ale Marka panie mości dzieju.
Helena. Ale tatuńcio! pan mówi o poemacie Mickiewicza, przecie czytałam tacie wyjątki (ze spojrzeniem na Antoniego.) Pan Antoni mi przywiózł.
Damazy. A prawda — bodajże cię!... no — przepraszam (do rejenta.) Tam jest także rejent.
Rejent. Więc państwo znacie i jego Zosię.
Damazy. A tak. jest i Zosia.
Rejent. Czy uwierzycie mi, że widząc na wystawie w Warszawie obraz wyobrażający tęż Zosię, jak: (deklamuje.)
Czerpie z sita i sypie na skrzydła i głowy
Ręką jak perły białą gęsty grad perłowy...
ja w tej sielance dostrzegłem najkrwawszy dramat!
Antoni (który stoi za nim oparty o kulisę wpatruje się w siedzącą na przeciw Helenę.) A to jakim sposobem?
Rejent (obejrzawszy się nań.) Jakim sposobem? bardzo prostym. Na pozór jest to scena najidealniejsza... (z pełnemi ustami.) te gąski, kury, kaczęta, wszystko to prześliczne, słyszymy jak ta Zosia woła: tiu, tiu, tia, taś, taś, taś... Ale wniknąwszy głębiej w sytuację umysłem filozofa... (wypija kieliszek wina.) w jakimże celu owa sielankowa Zosia sypie im ziarna?... żeby je utuczyć... e... e.. e... a utuczywszy, tym samym białym paluszkiem skazać najpiękniejsze swoje faworytki pod nóż... i to tak sobie, z zimną krwią, jakby jej dał kto prawo do tego!
Damazy. Jakto, więc nie mam prawa panie mości dzieju zabić wołu, kiedy go utuczę? to ładnie! po djabłażbym mu dawał osypkę...
Rejent (z uśmiechem wyższości.) Panie łaskawy... na to nie mam mu co odpowiedzieć.
Damazy. Spodziewam się (spogląda nań z politowaniem.)
Żegocina (do Antoniego, którego uważała, niecierpliwie.) Mój Antosiu, kiedy zastępujesz Seweryna, to bądźże uważniejszym... uplasowałeś się umyślnie tak, żeby oczkować z Mańką...
Damazy (spojrzawszy na Antoniego.) Hm, hm!... (Mańka spogląda na nią zdziwiona.)
Żegocina. A nie uważasz, że rejent ma talerz próżny.
Rejent (któremu Antoni podał talerz.) Rzodkiewka! o, nie! ślicznie dziękuję, ja jestem mięsożerny... jeżeli łaska, kawałek majonesu... (nabiera.)
Damazy (n. s.) Teraz znowu ta się zaczerwieniła.. (głośno.) Heluś co ci to?
Helena (n. s) Ah Jezus Marya z tacią! (podnosząc się, do Mańki.) Wstańmy.
Żegocina. Nic nie jadłaś.
Helena. Dziękuję stryjeneczce (całuje ją w rękę i odchodząc od stołu n. s.) byłabym się pod ziemię schowała... przecież on na mnie patrzał, nie na Manię... (przykładając rękę do twarzy) aż mię twarz pali.
Żegocina. No to nie przeszkadzajmyż tym panom, (odchodzi od stołu, dając znak Antoniemu, żeby nalał kieliszek rejentowi.)
Antoni (do rejenta z ironją, nalewając.) W samej rzeczy, poglądy pańskie są wielce oryginalne i tak głębokie...
Rejent. We mnie panie leży... bez przechwałek... e... e... e... ogromny materyał na reformatora społeczeństwa, dobroczyńcę ludzkości... (nabiera jeszcze raz.)
Antoni. Nie tylko ludzkości... a gęsi, kaczki, cielątka...
Rejent. Żart, żartem, ale gdybym tak miał lżejsze pióro...
Antoni (odchodząc po nalaniu.) A cięższą głowę (idzie do Heleny.)
Rejent. Tak jest (po chwili zastanowienia.) jakto?.. (n. s.) cięższą głowę... to zakrawa na kpiny.
Żegocina (n s.) Goni za nią wyraźnie, a Seweryna nie ma... (do Antoniego, biorąc pod rękę Helenę.) Pan Antoni zanadto sobie pozwala, zapomina, że jest w domu ciotki, i że ten pan jest jej gościem.
Antoni. Nie wiedziałem, że to obowiązuje do cierpliwego słuchania bredni...
Żegocina. Za młody jesteś, żebyś poprawiał ludzi... (do Heleny.) pójdź Heleńciu, przejdziemy się po ogrodzie... (do Antoniego.) Proszęż tu spełniać zastępstwo gospodarza przyzwoicie (odchodzą na prawo.)
Damazy (który oglądał się za nimi, wypija spiesznie kieliszek.) Idę i ja panie mości dzieju (wychodzi za niemi.)
Antoni (n. s.) To wyraźna jakaś manifestacja przeciwko mnie... nie dadzą mi się do niej zbliżyć.
Rejent (wypija wino, zapala cygaro, n. str.) Z takiemi smarkaczami to nie warto się poufalić.. a gdybym ja też był prędki? (wychodzi na prawo, rzucając na Antoniego pogardliwe spojrzenie).

SCENA VIII.
Mańka. Antoni. Jan sprząta.

Antoni. Nie jestem awanturnikiem, a szukałbym z każdym zaczepki... nie cierpię deklamacji, a deklamowałbym całe tyrady o przewrotności ludzkiej. (chodzi). Oni popsują w głowie temu dziecku!
Mańka (gorączkowo do Jana). Sprzątaj prędzej... (siada zamyślona).
Antoni (siada machinalnie przy niej, po chwili). Panno Maryo, zdaje mi się, że możemy sobie wzajemnie winszować, na jednej drodze, a raczej bezdrożu jesteśmy.
Mańka (budząc się z zamyślenia). Co pan mówisz?
Antoni. Wspólne nam grozi niebezpieczeństwa, nasze serca...
Mańka (wstając). Daj mi pan pokój, ja nie wiem już sarna, czy mam serce...
Antoni. Masz pani, masz... dowodem to, że odczuwasz...
Mańka. To co odczuwam, jest wstanie podobno wyrwać ze szczętem wszystko, co tam tkwi... (po chwili, stając przed nim). Powiedz mi pan, czy kochając prawdziwie, można stłumić w sobie uczucie?
Antoni. Trzeba na to bardzo wzniosłych celów; dla mężczyzny podobnym celem jest sprawa ogółu, dobro ojczyzny, (z ironią) dla kobiety, świetna partja.
Mańka. Fałsz!
Antoni. (z gorzkim uśmiechem). Fałsz?
Mańka. Jesteś pan zbyt stronnym sędzią, abyśmy się mogli zrozumieć...
Antoni (chodząc także). Pani mówiłaś o miłości prawdziwej; chodzi o to, jakie są cechy, po których możnaby ją poznać.
Mańka. Jak naprzykład nazwać, gdy mężczyzna przysięga jednej, przemawia do niej namiętnie, a sięga po rękę innej?
Antoni. Egoizmem. To najlepszy dowód, że nie kocha żadnej.. Pożycie z osobą obojętną wówczas, gdy w sercu panuje inna, byłoby męczarnią nie do zniesienia.
Mańka. Kochając, nie odważyłby się na to.
Antoni. Nie przypuszczam.
Mańka. Nie zdeptałby, nie sponiewierał uczucia, które natchnął...
Antoni. Miłość bez delikatności, jest paradoxem.
Mańka. Zwłaszcza, gdy był bardzo kochanym.
Antoni. To mu wszystko jedno.
Mańka (po chwili). Na taki zawód, jakież lekarstwo?
Antoni. Zapomnieć.
Mańka. A czy pan znasz co okropniejszego, jak myśl, że to co nam przepełnia serce, ma być złudzeniem, które się rozwieje?
Antoni. Prawda, ale ta myśl jest lekarstwem uzdrawiającem.
Mańka. Jeżeli nie zabije.
Antoni. I to się trafia, ale w powieściach... ludzie są wytrzymali.
Mańka (do siebie). Więc nie kocha!
Antoni. W każdym razie, im wcześniej, tem lepiej... mniejsza doza wyleczy.
Mańka (do siebie). O! nienawidzę go! (dobywa z za gorsu różę i po chwili walki, rzuca ją).
Antoni. W co się też obrócą moje marzenia?... wszystko podobno jest bańką mydlaną... tyle szczęścia, co się przemarzy!

SCENA IX.
Genio. Mańka. Antoni.

Genio (wchodząc głębią z parasolem i okryciem zawieszonem na i ręku). Tu przecie znajduję kogoś... (przystępuje). Jakaś parafianka i młody szlagon... że nie kochankowie, idę w zakład, bo nie patrzą na siebie; więc albo brat z siostrą, albo mąż z żoną... (po chwili). Nie widzą mnie.
Mańka (po chwili otrząsając się z zamyślenia). Panie Antoni!...
Genio. Hm. hm..
Mańka. Ach!
Genio. Szczególny zbieg okoliczności zmusza mnie do zaprezentowania się samemu... (n. s.) bardzo ładna... (głośno). Jestem Eugeniusz Bajdalski, przybywam umyślnie...
Antoni. Genio!... Bajduś!... patrzę, patrzę, cóż u licha, żem cię od razu nie poznał.
Genio. Pii... Antoś... a wiesz, że to dobre.. jak się masz.
Antoni. Jak się masz? (ściskają się).
Genio (do Mańki). Koledzy szkolni z jednej ławki, łaskawa pani...
Antoni. Ale z kądżeś się tu wziął w domu mojej ciotki?
Genio. A, to my tu jesteśmy u twojej cioci? nic nie wiedziałem... (n. s.) Mocno ładna. (głośno) Wystaw sobie, przybywam prościusieńko koleją, jak śledź pocztowy...
Antoni. Zkąd?
Genio. No z Warszawy — naturalnie.
Mańka. Jeżeli tak, to pan zapewne głodny?
Genio. Ach jak pani umiesz czytać w moim... w mojej... (n. s.) zbajałem się, ale mniejsza o to. (głośno) Rzeczywiście, jeżeli mi wolno prawdę powiedzieć..
Mańka W tej chwili każę przygotować. (odchodzi).
Genio (n. s.) Ananasik, jak sobie dobrze życzę.

SCENA X.
Genio. — Antoni.

Antoni. Więc przybywasz z Warszawy?
Genio. A jakże, w nader ważnym interesie, wszak tu jest podobno mój stary?
Antoni'. Jaki stary?
Genio. No, fater.
Antoni. Jakto? aha — to rejent Bajdalski jest twoim ojcem?
Genio. I na odwrót, ja jestem jego synem.
Antoni. Tak?
Genio. Czy cię to dziwi? cóż w tem nadzwyczajnego..
Antoni. Któż powiada...
Genio. Chociaż rzeczywiście, na oko niktby nie przypuścił... stary zapleśniał na prowincji. A ty co porabiasz? (z politowaniem). Pleśniejesz także...
Antoni. Mam gospodarstwa, pracuję...
Genio. Pracuję, pracuję... oni są dobrzy z tą swoją pracą na wsi, byle nam imponować... Bartek z orze, Bartek zasieje i samo tak sobie potem rośnie... i to się nazywa praca... daj buzi...
Antoni. Zawsze byłeś i jesteś bajduś.
Genio. Bajduś z Bajdusiów, chlubię się z tego... a zresztą, cóż ty sobie myślisz? Bajdalscy to stara szlachta, tak stara, że nie ma ich już nawet w herbarzach.
Antoni. Sowizdrzale!

SCENA XI.
Poprzedzający. Rejent.

Rejent (zadyszany). Kiedyżeś ty przyjechał, żem nic nie słyszał.... jak się masz...
Genio (całując go w ramię). Jak się mam, przedewszystkiem głodny jestem jak pies, ale znalazło się już bóstwo opiekuńcze, które ukazało mi promyk nadziei.
Rejent (do ucha). Odebrałeś telegram?
Genio (podobnież — drwiącym tonem). Nie.
Antoni. Panowie zapewne mają z sobą do pomówienia — nie przeszkadzam. (odchodzi).
Rejent. Jakto? nie odebrałeś?
Genio. Ojciec odzwyczaił się widzę od kategorycznego myślenia... a gdzież logika?... z kądżebym się wziął, gdybym nie odebrał telegramu?
Rejent (niecierpliwiąc się). Tylko proszę cię, nie błaznuj... od tego widzę już się nie odzwyczaisz...
Genio. Ależ ojciec wyraża się nieparlamentarnie.
Rejent (j. w.) Słuchaj, schowaj raz do kieszeni wszystkie twoje koncepta... to dobre w waszych knajpach, ale nie tu, i nie w chwili, gdzie idzie o rzeczy pierwszorzędnego znaczenia, (po chwili, oglądając się). Czy wiesz, po co cię tu sprowadziłem?
Genio. Wiem.
Rejent (zdziwiony). Wiesz, a to z kąd?
Genio (śmiejąc się). Znowu ojca złapałem.
Rejent (niecierpliwie). Nie błaznuj... jak cię kocham... nie błaznuj!...
Genio. No, więc słucham — o cóż idzie?
Rejent (ogląda się). Jest tu panna posażna...
Genio. Wiem, wiem.
Rejent. Już i to wiesz?
Genio. To jest, wiem, że jest panna, ale że posażna, nie wiedziałem... tem lepiej...
Rejent (niecierpliwie). Ale z kąd wiesz? z kąd? gadaj?
Genio. Widziałem ją... cudo!...
Rejent. Co ty pleciesz? gdzie ją widziałeś? dopiero zostawiłem ją w ogrodzie.
Genio No to muszą być dwie, bo tu była przed chwilą jedna, i...
Rejent. Głupcze — ta się nie rachuje.
Genio. O! zapozwoleniem! a to dla czego?
Rejent. Ta jest goła, i sierota jakaś, podrzutek...
Genio. Cóż to ma do tego? przesądy! fi! — nie poznaję ojca.
Rejent (płaczliwie). Co ten plecie! Co ten plecie!...
Genio. Jeżeli są dwie, to mój wybór już zrobiony... chyba, gdyby mi się tamta więcej podobała, co wątpię..
Rejent (pogardliwie). I ty jesteś pozytywistą! tfy!...
Genio. Czystej wody tatku.. przed niewodem ryb nie łapię, i gdym głodny, mam wstręt do dysertacyj... o widzę tam jakieś towarzystwo. (wychodzi na prawo).
Rejent (idąc za nim). Ale czekajno, warjacie!... e... e... e. on pozytywista!...

(Zasłona spada).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bliziński.