Płodność (Zola)/Księga szósta/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Pewnej niedzieli rano Norinę i Cecylię, które mimo dnia świątecznego pracowały po oba stronach wspólnego stołu, ze względu na pospieszną robotę w kartonażowym przemyśle, ożywionym zazwyczaj w porze nadchodzącej gwiazdki, spotkały odwiedziny, na widok których pobladły obie z trwogi i zdumienia.
Dotychczas życie ich, odsunięte od ludzi, ukryte, płynęło spokojnie; nie znały innych walk nad związanie końców każdego tygodnia i rozmyślań, jakby odłożyć pieniądze na kwartalne komorne. Od ośmiu lat jak zamieszkiwały razem przy ulicy de la Fédération, w pobliżu Pól Marsowych, obszerny pokój o dwóch jasnych wesołych oknach, którego zalotny porządek napełniał je dumą, dziecko Noriny wyrosło na tęgiego chłopczyka między dwoma matkami jednako namiętnie je kochającemi i jednako tkliwemi; w końcu bowiem chłopiec nie umiał już odróżnić która z nich obu jest rzeczywistą jego matką; dla niego była mama Norina, była mama Cecylia, na pewno jednak nie umiałby twierdzić która jest istotnie jego rodzicielką. Obie tak samo żyły tylko dla niego i dla niego wyłącznie pracowały, jedna bardzo przystojna jeszcze mimo lat czterdziestu, wyswobodzona od mężczyzn przez macierzyństwo spóźnione, druga istny podlotek w latach trzydziestu już bez mała, która zlała na to dziecko całe namiętne przywiązanie kochanki i żony, wiedząc, że niemi nie będzie już nigdy.
Otóż tej niedzieli około dziesiątej ktoś zapukał silnie po dwakroć do nich. Następnie drzwi się otwarły i ukazał się w nich chłopak przysadkowaty lat osiemnastu może, który wszedł do pokoju. Włosy miał ciemne, twarz kwadratową, szczękę kościstą, występującą, oczy blado szare. Na sobie miał kurtkę, rozpadającą się w strzępy, kaszkiet z czarnego sukna, wyrudziały już od długiego używania.
— Przepraszam — zapytał — wszak to tutaj panie Moineud, pracujące w fabryce kartonaży?
Norina powstała, przypatrywała mu się, przejęta nagle dziwnem jakiemś zakłopotaniem. Serce jej się ścisnęło, jakby czuła zawisłą w powietrzu nieokreśloną jakąś groźbą. Niezawodnie gdzieś już, kiedyś widziała tę twarz, ale w pamięci coś majaczyło jej tylko jak dawne jakieś, odległe niebezpieczeństwo, które powracało teraz wzmożone po to, aby zatruć może jej istnienie.
— Tak, to tutaj — odpowiedziała.
Bez pośpiechu młody chłopak powiódł oczami dokoła pokoju. Musiał widocznie spodziewać się zastać tu większy dostatek, bo zlekka wydął wargi. Następnie wzrok jego zatrzymał się na dziecku, które zabawiając się czytaniem, jako grzeczny chłopiec, podniosło było głowę, przypatrując się nowoprzybyłemu. I zakończył wreszcie swój egzamin szybkiem spojrzeniem na drugą z obecnych tu kobiet, tak szczupłą, cienką i wątłą, z wyrazem zaniepokojenia na twarzy, wobec tych odwiedzin nieznanego jakiegoś człowieka.
— Powiedziano mi, że na czwartem piętrze, drzwi na prawo — podjął znów przybyły. — Ale bałem się czym się nie pomylił, bo to co mam do powiedzenia, nie mogę powiedzieć każdemu... To rzecz niełatwa do powiedzenia i z pewnością zanim tu przyszedłem zastanowiłem się dobrze.
Przeciągał zwolna wyrazy, nie spuszczał już z oka Noriny, wpatrując się w nią blademi swemi oczyma, upewniwszy się poprzednio jeszcze, że owa druga kobieta zbyt była młodą na tę, której poszukiwał. Drżenie jej, trwoga, widoczną praca pamięci, żeby sobie twarz jego przypomnieć, wszystko to wskazywało mu, do kogo ma się zwrócić. Milczał przez chwilę. Nakoniec zdecydował się.
— Jestem owem dzieckiem, które oddanem zostało w mamki do Rougemont, na imię mi Aleksander Honoryusz.
Zaledwie wymówił te słowa, Norina poczęła drżeć całem biednem swem ciałem, ręce jej splotły się, załamały a twarz wzburzona pobladła. Wielki Boże! Beauehóne! Przecież on podobny do Beauchêne’al! i to tak uderzająco: z temi oczyma drapieżnemi, z tą wybitną, wystającą szczęką zmysłowca, co spadł do niskich namiętności, że dziwiła się teraz jak mogła od pierwszego rzutu oka nie zawołać nań po imieniu. Nogi zachwiały się pod nią, musiała aż usiąść.
— A więc to pani — rzekł tylko Aleksander.
Ponieważ wciąż drżała, przyznając, że tak jest, choć nie mogła wymówić ani słowa, tak rozpacz i obawa ścisnęły ją za gardło, poczuł potrzebę uspokojenia jej cokolwiek, jeśli nie chce by od razu zamknęły się przed nim te drzwi, które sobie teraz otworzył.
— Nie trzeba znów przejmować się do tego stopnia. Nie ma się czego obawiać z mojej strony, nie mam bynajmniej zamiaru robić pani przykrości. Tylko, nieprawdaż? skorom dowiedział się, gdzie pani jesteś, zapragnąłem cię poznać, to rzecz naturalna. A nawet powiedziałem sobie, że i pani może rada będzie mnie zobaczyć... Zresztą, prawdę mówiąc, jestem w kłopotach. Trzy lata już oto jak popełniłem to głupstwo, żem powrócił do Paryża, gdzie niemogę dojść do niczego a tylko zdycham z głodu. W takie dnie, gdzie człowiek nie jadł śniadania, przychodzi mu ochota, nieprawdaż? odszukać rodziców, co go wyrzucili jak szczeniaka na ulicę, ale którzy niemniej jednak nie mieliby chyba do tego stopnia złego serca, aby mu odmówić talerza zupy.
Norinie łzy nabiegły do oczu. Ten powrót opuszczonego tego nędzarza był dopełnieniem już miary wszystkiego dla niej; taki zuch dorosły, co ją przychodzi oskarżać i woła, że jest głodny, niemały wnosi z sobą niepokój. On, zły, że z niej nic wydobyć nie może prócz drżeń i łkania, zwrócił się do Cecylii.
— Wiem, pani jesteś jej siostrą... Powiedzże jej przecie, że to głupstwo, tak sobie psuć krew. Przecież ją nie zamorduję, z pewnością. To zabawne, że jej mój widok taką sprawia przyjemność... Przecież nie wyrabiam hałasów, nie powiedziałem nawet na dole nic odźwiernej, przysięgam.
Wreszcie, kiedy i Cecylia, nie odpowiadając mu nic, podążyła Norinie na ratunek, zwrócił znów teraz z kolei uwagę na dziecko, wylękłe również, które pobladło bardzo, zobaczywszy, że obie jego mamy są czegoś zmartwione.
— Więc ten malec, to zapewnie brat mój?
Nagle przecież Norina zerwała się i wyprostowana, stanęła między nim a dzieckiem. Przyszła jej szalona myśl do głowy, że jej dziecku grozi jakieś niebezpieczeństwo, że tu zajść może coś takiego, co ich wszystkich zgnębi. Chciała nie okazać się złą dla niego, chciała nawet zdobyć się na jakie serdeczniejsze słowa. Ale straciła formalnie głowę, odchodziła od przytomności, pod wpływem buntu wewnętrznego, urazy gorzkiej i wrogiego dlań usposobienia.
— Przyszedłeś, rozumiem to... Tylko to tak bolesne, co ja tu mogę poradzić? Po tylu latach rozdziału ludzie nie znają się, nie mają sobie nic do powiedzenia.. A zresztą widzisz, że i ja nie jestem bogata.
Aleksander bystrem spojrzeniem obiegł powtórnie pokój dokoła.
— Widzę to dobrze... A ojciec mój? czy nie mogłabyś pani powiedzieć mi jego nazwiska?
Ją przyjęło gwałtowne wzruszenie, pobladła jeszcze mocniej, on zaś ciągnął dalej:
— Bo jeśliby ojciec mój miał grosze, umiałbym go już zmusić, żeby się niemi ze mną podzielił. Nie wyrzuca się przecież tak dzieci na rozstajne drogi.
Nagle przed jej oczyma stanęła przeszłość: Beauchêne, fabryka, ojciec Moineaud, który ją niedawno opuścił chory, zniedołężniały, pozostawiając w niej syna Wiktora. I poczuła nieufność instynktowną na myśl, że jeśli wyda mu nazwisko Beauchêne’a, kto wie, czy całe jej spokojne dotychczasowe życie nie zostanie zakłóconem okropnemi komplikacjami, jakieby ztąd wyniknąć mogły. I obawa przed tym podejrzanym wyrostkiem, który zdał się przesiąkły próżniactwem i rozpustą, natchnęła ją w tej chwili.
— Twój ojciec umarł już oddawna.
Widocznie nie wiedział nic pod tym względem, niczego się nie dowiedział w tym kierunku, bo nie objawił zgoła powątpiewania, tak stanowczem i energicznem było jej twierdzenie. Brutalnym gestem tylko wyraził gniew, jakim go przejął ten zawód żarłocznych nadziei.
— Trzeba więc zdychać z głodu!
Norina wzburzona jedną tylko odczuwała bolesną potrzebę, potrzebę tego, aby go tu już nie było, żeby ją nie męczył dłużej swą obecnością, tak biedne zakrwawione jej serce pełnem było równocześnie zgryzoty, wyrzutów sumienia, litości, przestrachu i zgrozy. Otwarła szufladę komody, wyjęła z niej dziesięć franków, owoc oszczędności trzymiesięcznej, które przeznaczała na gwiazdkę dla swego dziecka i podając je Aleksandrowi:
— Słuchaj, nie mogę nic uczynić dla ciebie. Mieszkamy we troje w tym pokoiku, mamy na chleb zaledwie... Bardzo mi przykro dowiedzieć się, żeś nieszczęśliwy. Ale na mnie liczyć nie trzeba... Rób, jak my, pracuj.
Wsunął do kieszeni dziesięciofrankówkę, stał jeszcze przez chwilę, kołysząc się z nogi na nogę, twierdził, że przecież nie po to tu przychodzi, że rozumie całkowicie położenie. On przecież umie dobrze postępować z ludźmi, skoro ci ludzie dobrze się z nim obchodzą. I powtarzał, że nie miał zamiaru bynajmniej wyrabiać skandalów, tembardziej teraz, kiedy się okazuje dla niego tak uprzejmą. Matka, dzieląca się z synem spełnia zawsze swój obowiązek, chociażby dawała kilka groszy zaledwie.
Nakoniec kiedy już wreszcie zabierał się odejść, wymówił;
— Czy nie zechce mnie pani pocałować?
Pocałowała go zimnemi usty, z sercem zamarłem a dwa hałaśliwe, ostentacyjne jego pocałunki pozostawiły jej na twarzy dreszcz lekki.
— I do widzenia, nieprawdaż? Trudno, ludzie są ubodzy, nie mogą mieszkać razem a jednak przyjemnie jest wiedzieć teraz przynajmniej, że się ma kogoś na świecie. I będę mógł, od czasu do czasu chociaż, zajść tu przechodząc, powiedzieć: dzień dobry.
Kiedy znikł, długa cisza zapanowała w tem nieskończonem zmartwieniu, jakie pozostawiała za sobą jego bytność. Norina upadła na krzesło, jakby spadł na nią jakiś ciężar gniotący. Naprzeciw niej Cecylia, zgnębiona tak samo, musiała również aż usiąść. I ona to pierwsza pośród tej żałoby obszernego pokoju, co dzisiejszego ranka jeszcze mieścił ich szczęście, zabrała głos, żeby wyrazić swe zdziwienie, zaprotestować.
— Aleś ty go przecie nie zapytała o nic, nic o nim nie wiemy... Zkąd on przychodzi, co robi, czego chce od nas? A zwłaszcza jakim sposobem trafił do ciebie, jak mógł cię odkryć?... Toć były przecież rzeczy, które jedynie mogłyby nas obchodzić.
— Ach! co chcesz? — odpowiedziała jej Norina — kiedy mi powiedział swe imię, zdrętwiałam zupełnie, uczułam się zgnębioną! Och! to on z pewnością, on, nie kto inny, tyś przecież także poznała w nim ojca, nieprawdaż?... I masz słuszność, nie wiemy nic o nim, teraz żyć wciąż będziemy pod tą groźbą, w bezustannej obawie, że nam dom zawali się nad głową.
Poczęła szlochać znów, bez sił, bez odwagi, wśród łez tylko szepcząc:
— Taki wyrostek osiemnastoletni, który nam spada na kark najniespodziewaniej!... I to prawda także, że nie mam do niego najmniejszego przywiązania, boć go też i nie znam nawet wcale... Kiedy mnie całował tutaj przed chwilą, nie czułam nic, tylko przejęło mnie zimno lodowate, jak gdyby mi serce zlodowaciało w piersiach... Mój Boże! jakaż ja nieszczęśliwa! jakie to wszystko szkaradne i brudne i pełne okrucieństwa!
A kiedy dziecko, widząc ją płaczącą, przybiegło do niej i rzuciło się jej na szyję, wystraszone, rozpłakane również, przycisnęła je z szaloną czułością do piersi.
— Mój biedny malcze! mój biedny maleńki! byleś ty tylko na tem nie ucierpiał, byle na ciebie tylko nie spadła moja wina!... Ach! to byłoby zbyt ciężką karą; najlepiej stanowczo jest prowadzić się porządnie, jeśli się nie chce później mieć przykrości!
Wieczorem obie siostry, uspokoiwszy się cokolwiek, zadecydowały, że należy im napisać do Mateusza. Norina przypomniała sobie jak to wówczas przybiegł on do niej przed kilku laty spytać, czy nie odwiedził jej czasem Aleksander. On sam tylko znał dokładnie całą sprawę, wiedział gdzie trzeba było się poinformować. I skoro też tylko otrzymał zawiadomienie listowne, Mateusz coprędzej przybiegł na ulicę de la Fédération, zaniepokojony odbiciem się takiej awantury na fabryce, zwłaszcza też wobec sytuacyi Beauchêna, pogarszającej się z dniem każdym. Rozpytawszy szczegółowo o wszystko Norinę, domyślił się, że Aleksander musiał odkryć adres tejże przez la Couteau, jakkolwiek dokładnie nie pojmował jeszcze całego logicznego związku faktów, tyle w tem wszystkiem było luk i braków.
Nakoniec po długim miesiącu ostrożnych poszukiwań, rozmów z panią Menoux, z Celestyną, z samą la Couteau nawet, zdołał wreszcie pochwycić wątek rzeczy. Uwagę niezawodnie wzbudziły najprzód poszukiwania, jakie polecił robić faktorce w Rougemont, kiedy to udawała się ona do wioski Saint-Pierre, aby zebrać informacye o dziecku, które miało być w nauce u kołodzieja Montoir. Widocznie mówiła zawiele, zanadto się rozgadała, zwłaszcza do owego drugiego terminatora, do Ryszarda, dziecka od podrzutków pełnego złych instynktów, tak dalece, że i on również w siedem miesięcy później uciekł, tak samo jak Aleksander okradłszy swego pryncypała.
W tem miejscu ślad ich ginął; lata całe przechodziły. Z wszelką pewnością jednak później spotkali się z sobą obaj nicponie na bruku paryzkim i wówcza3 to rudy wyrostek opowiadał całą historyą małemu brunecikowi, w jaki sposób poszukiwali go rodzice a może nawet powiedział mu nazwisko matki, dodawszy do tego jeszcze mnóstwo bajek własnej inwencyi.
Tylko to wszystko nie wystarczało jeszcze, aby zrozumieć jakim sposobem chłopak doszedł do posiadania adresu i Mateusz musiał przypuścić, że otrzymał go od la Couteau, świadomej wielu rzeczy przez Celestynę; dowód prawdziwości tego domysłu miał on w kantorze Broquette’a gdzie mu powiedziano, że jakiś młody człowiek krępy z wybitnie, wysuniętą dolną szczęką przychodził dwukrotnie pomówić z faktorką. Bezwątpienia wiele faktów pozostawało tu niewyjaśnionych, cała ta sprawa obracała się w tragicznych ciemnościach najniższych warstw paryzkich, których błota lepiej jest nie poruszać. Wreszcie wystarczyło mu, że zdał sobie sumarycznie sprawę z całej tej historyi, zdjęty trwogą wobec długiej już listy przewinień dwóch bandytów, rzuconych na bruk wielkiego miasta, żyjących z tego co im da przypadek i wlokących istnienie próżniacze i występne. I jedną tylko miał tu pocieszającą pewność, że jeśli matka jest mu znaną, nazwiska i sytuacyi ojca z pewnością nikt nie domyśla się nawet.
Kiedy Mateusz powtórnie zobaczył się z Noriną, przeraził ją temi kilku szczegółami, jakie udało mu się zebrać.
— Och! błagam pana, błagam, niech on tu tylko nie przychodzi! Znajdź pan jaki sposób, przeszkodź, by tu nie powrócił... Zbyt wielka to dla mnie przykrość widzieć go tutaj.
Oczywiście, Mateusz nie miał na to rady. Całe jego usiłowanie ograniczyło się teraz do tego wyłącznie, aby Aleksander nie zdołał odkryć Beauchêne’a. To, co się dowiedział o chłopcu, było tak strasznem, tak ciężko bolesnem, że chciał uchronić samą choćby Konstancyę od tak okropnego skandalu, od tak grubego szantażu. Widział jak musiałaby blednąć na widok nikczemności tego dziecka, którego pragnęła tak namiętnie, tak gorąco poszukiwała w zawiedzionych swych uczuciach i wstydził się za nią; uznał, że trzeba koniecznie, że litość sama domaga się tego, aby pogrzebać tajemnicę w milczeniu grobowem.
Nie odbyło się to jednak bez długiej walki, bo zdawało mu się bądź co bądź, że to okropnie bezlitośnie porzucać tak tego nędzarza na bruku. Może jednak jeszcze możebnem dlań jest jaki ratunek! nie wierzył weń wprawdzie — kto wie jednak?... A zresztą któż zechce, ktoby umiał przeprowadzić, aż do zupełnego uzdrowienia taką metamorfozę zamienienia łotra w uczciwego człowieka za pomocą pracy? Jedna istota więcej znowu rzucona na morze, w burze świata; i serce krwawiło mu się na myśl, że to on musi go potępić i skazać na tę niedolę, jakkolwiek powątpiewał z góry, by istniał dlań sposób jakikolwiek wybawienia.
— Mojem zdaniem — rzekł do Noryny — należy w tej chwili ukrywać przed nim nazwisko ojca. Później zobaczymy. Teraz obawiałbym się, aby ztąd nie wyniknęły dla wszystkich wielkie przykrości.
Ona przytwierdziła żywo.
— O! tego niech się pan nie obawia. Powiedziałam mu już, że ojciec jego umarł oddawna. Wszystko to spadłoby mi znów na głowę a ja tak pragnę, żeby mnie zostawiono w spokoju w tym kąciku, z moim malcem!
Z twarzą zasmuconą Mateusz zastanawiał się jeszcze, nie mogąc ostatecznie zdecydować się na zupełne porzucenie tego nieszczęśliwego.
— Ja znalazłbym dla niego jakąś pracę, przecież, gdyby tylko chciał pracować. Później nieco wziąłbym go nawet do siebie na folwark, skoro już nie będę potrzebował się obawiać, że mi wniesie zgorszenie między mój ludek... Zobaczę, znam jednego kołodzieja, który znajdzie z pewnością u siebie dla niego zajęcie i napiszę ci co mi odpowie na propozycję, abyś mu powiedzieć mogła gdzie ma iść się przedstawić, skoro znów przyjdzie was tu odwiedzić.
— Jakto, skoro przyjdzie! — krzyknęła zrozpaczona samą to myślą — więc pan sądzisz, że on tu powróci? O! mój Boże, mój Boże! więc już nigdy nie będę szczęśliwą, nigdy nie będę mieć spokoju!
Powrócił w samej rzeczy. Skoro jednak dała mu adres kołodzieja, wzruszył ramionami i począł śmiać się szyderczo. Kołodzieje w Paryżu, znał ich wszystkich, to wyzyskiwacze, próżniaki, co wyciskają do ostatka biednego pracownika, każąc mu pracować na siebie. Wreszcie on nie ukończył swego terminatorstwa, na cóż więc przydać się może; będą go używać chyba na posyłki; chciałby otrzymać miejsce w jakim dużym magazynie, to już całkiem co innego.
A kiedy Mateusz postarał mu się o takie miejsce, nie zabawił tam dłużej nad dwa tygodnie i zniknął pewnego pięknego wieczora wraz z pakunkami towarów, które miał do odniesienia.
Kolejno rozpoczynał naukę u piekarza, godził się do mularzy, najmował w balach, ale nigdy nigdzie nie zagrzał miejsca, zniechęcając coraz więcej tylko swego protektora i pozostawiając po za sobą rachunki, które trzeba było regulować a które były zawsze wynikiem brudnych sprawek wszelkiego rodzaju.
Należało wyrzec się wszelkiej myśli ratowania go. Trzeba było ograniczyć się po prostu do dawania mu trochę pieniędzy na ubranie i chleb, ilekroć się pojawił znów w łachmanach i zgłodniały.
Norina od tego czasu żyła tylko w śmiertelnym niepokoju ciągle. Przez całe tygodnie często zdawało się, że Aleksander gdzieś już przepadł, umarł. Ale i wtedy drżała ciągle z obawy za każdym szmerem u drzwi, za najmniejszym hałasem w sieni. Bezustannie czuła go gdzieś w pobliżu a kiedy zapukał niespodzianie, poznawała już odrazu uderzenie jego pięści i trzęsła się, jak gdyby przychodził ją bić.
Wprędce spostrzegł jakie wywiera na niej wrażenie, jak ją teroryzuje samem już swem zjawieniem się i skorzystał z tego, aby wyciągać z nieszczęśliwej kobiety wszystko, co ukrywała przed nim w głębi szuflad. Kiedy mu oddawała pięciofrankówkę, jałmużnę, którą pozostawiał tu dla niego dyskretnie Mateusz, nie zadawalniał się nią nigdy, chciał sam przeszukiwać sprzęty. Czasami wpadał do niej wystraszony, pomieszany, opowiadał, że tego wieczora niezawodnie zabiorą go do więzienia, jeśli nie będzie miał dziesięciu franków, grożąc, że wszystko w pokoju połamie, potłucze, że zabierze im zegar aby go sprzedać, bo pieniądze mieć musi. I trzeba było wówczas, aby Cecylia wmieszała się w to i wyrzuciła go za drzwi, bo ona jeszcze tylko jedna miała dość odwagi choć tak szczupła, drobna i słaba.
Odchodził i znowu w kilka dni później powracał z nowemi żądaniami, grożąc, że krzyczeć będzie na schodach, opowie głośno całą swoją historyę, jeśli mu nie dadzą żądanych dziesięciu franków.
Pewnego dnia, kiedy matka płakała, że niema ani grosza, chciał rozpruć materac, twierdząc, że tam z pewnością chowa przed nim pieniądze. Ubogie gospodarstwo dwóch sióstr zamieniło się w formalne piekło.
Najokropniejszym wszakże było to, że Aleksander na ulicy Fedération zaznajomił się z Alfredem. najmłodszym bratem Noriny, ostatnim z rzędu Moineaudem. Miał on podówczas lat dwadzieścia, był więc o dwa lata starszym zaledwie od swego „ przypadkowego siostrzeńca“, jak żartobliwie nazwał Aleksandra, od pierwszego z nim spotkania. A nie było chyba gorszego włóczęgi trotuarowego nad tego wybladłego wymoczka o twarzy bez zarostu, bez brwi i rzęsów, z mrugającemi oczyma, z wykrzywionemu ustami; istny zły chwast rynsztoka, wyrosły swobodnie na śmietniku paryzkim.
Mając lat siedem zaledwie okradał siostry, bił Cecylię co sobota, aby wydrzeć tygodniowy zarobek z jej rączyn słabych. Ponieważ matka Moineaud, złamana nadmierną pracą, nie miała nigdy sił ani czasu na nadzorowanie tego chłopaka, nie zdołała też nigdy znaglić go do uczęszczania do szkoły, ani potem do utrzymania w jakimkolwiek, terminie; nicpoń drażnił ją tak okropnie i rozjątrzał, że wreszcie sama wyrzucała go na ulicę, byle tylko mieć trochę spokoju. Dorośli bracia poszturgiwali go tylko od czasu do czasu, ojciec był zajęty pracą od rana do wieczora; chłopiec opuszczony moralnie wyrastał po za domem i dojrzewał do występku i zbrodni pomiędzy gromadą rozbestwionych wyrostków i dziewcząt swego wieku, którzy żyli w zgniliźnie pospału, psując się wzajem, jak jabłka, co przedwcześnie spadną z drzewa. I wzrastał tak w zepsuciu, był owym naddatkiem ubogiej rodziny, poświęconym na zagładę, tym nadmiarem, co spływa do ścieków, zepsutym owocem, co zgnilizną zaraża inne.
Zresztą tak samo jak Aleksander i on już teraz żył tylko na łasce przypadku tak, że nie wiedziano nawet, gdzie nocuje, odkąd zwłaszcza matka Moineaud umarła w szpitala, wyczerpana zbyt częstem rodzeniem w nędzy i nadmiernych trudach ciężkiej pracy gospodarskiej. Miała zaledwie lat sześćdziesiąt a chodziła tak zgarbiona, tak była zniedołężniałą i osłabioną, że robiła wrażenie stuletniej staruszki.
Starszy od niej o dwa lata, ojciec Moineaud, przygarbiony jak ona, z nogami podciętemi przez paraliż, opłakana ruina pięćdziesięcioletniej niesprawiedliwej pracy, zmuszony został właśnie do opuszczenia fabryki; opróżnił się więc dom; trochę nędznych gratów domowych rozproszyło się na cztery wiatry. On sam na szczęście otrzymał małą pensyjkę, rodzaj emerytury, którą zawdzięczał litościwemu Dyonizemu. Ale popadał coraz bardziej w zdziecinniałość, stępione miał władze umysłowe przez długą, nadmierną pracę konia w kieracie; przepijał otrzymywane kilka groszy, nie mógł wysiedzieć bowiem sam jeden, z nogami niedołężnemi, z rękoma tak trzęsącemi się, że chcąc zapalić sobie fajkę nie mógł trafić do niej z zapałką; w takim stanie przyszedł wreszcie oprzeć się u dwóch córek, Noriny i Cecylii, jedynych z całej rodziny, co jeszcze miały tyle serca, że chciały go przyjąć do siebie. Wynajęły mu mały gabinecik nad swoim pokojem, na piątem piętrze, miały o nim staranie i wydawały szczupłą ojca pensyjkę na jego utrzymanie, niemało jeszcze dokładając z własnego. Odtąd już, jak mówiły z wesołą odwagą, mają dwoje dzieci, jedno małe a drugie stare; ciężar to był niemały dla dwu kobiet, zarabiających pięć franków dziennie klejeniem pudełek od rana do wieczora.
A dziwną ironią losu było to, że ojciec Moineaud nie znalazł innego przytułku jak właśnie u Noriny, tej córki niegdyś przez niego wygnanej z domu, przeklinanej za złe prowadzenie, tej dziewczyny do niczego, tej łajdaczki, co mu wstyd przynosiła tylko a której dziś całował ręce, kiedy ma dopomagała do zapalenia fajki, z obawy, aby sobie nie opalił końca nosa. Ale stare gniazdo Moineaudów niemniej przeto zostało zburzone doszczętnie, cała rodzina zeń uleciała, rozproszyła się, podupadła. Jedna tylko Irma, dzięki świetnemu małżeństwu z urzędnikiem żyła szczęśliwa, grała rolę damy, tak próżna, że nie widywała się już teraz ani z siostrami, ani z braćmi. Wiktor rozpoczynał w fabryce toż samo życie, jakie przeszedł stary Moineaud, obracając znów tak samo kierat, który obracał jego ojciec z tym samym ślepym i upartym wysiłkiem. Ożenił się, miał już sześcioro dzieci, trzech chłopców i trzy dziewczęta, choć nie miał jeszcze spełna lat trzydziestu sześciu gotując dla swej żony los matki Moineaud: noce nieopatrznych uciech po dniach bez chleba i bezustanne połogi, utrudniające ciężką i bez tego już pracę gospodarską; oboje też skończą tak samo ochwaceni a ich dzieci znowu rozpoczną to samo życie z kolei, ani wiedząc dokąd dążą; zwykłe rozmnażanie się przeklętej rasy głodomorów.
U Eufrazyi nieunikniony los był tragiczniejszym jeszcze. Nieszczęsną zoperowaną nie spotkało nawet to szczęście najpożądańsze dla niej, by przynajmniej umrzeć mogła. Zstąpiwszy do zupełnego nicestwa, odkąd przestała być kobietą, zwolna już nie mogła nawet poruszyć się z łóżka, niezdolna do najmniejszego choćby gestu a przecież jeszcze żywa, mogąca słyszeć, widzieć, rozumieć wszystko. I z tego rozwartego grobu przez całe miesiące przypatrywała się ruinie tego wszystkiego, co pozostało jeszcze z jej gospodarstwa. Stała się rzeczą, którą mąż znieważał, którą Józefowa, zostawszy tu panią udręczała, pozostawiając po dniach całych bez kropli wody, rzucając jej zeschłe kromki chleba jak choremu zwierzęciu, któremu nawet nie zmienia się słomy legowiska. O ile to dotyczyło jej osoby, godziła się z tem wszystkiem, przejęta trwogą i upokorzona w swym upadku. Najgorszem jednak było, te troje dzieci, dwie bliźniaczki i chłopiec staczały się w błoto plugawe, spadały na ulicę.
Bénard, mąż jej począł pić z panią Józefową, ręce miał coraz już mniej zdolne do pracy, głowę zawróconą i zaprzątniętą rozprzęgnięciem się domowego ogniska.
Potem poczęły się między nimi bójki, łamali wszystko w mieszkaniu, rozbijali, wypędzali z domu dzieci, które powracały w poszarpanem ubraniu, obłocone, z pełnemi kieszeniami pokradzionych rzeczy.
Dwa razy Bénard znikał na jaki tydzień. Za trzecim razem już nie powrócił. Kiedy trzeba było płacić komorne, zniknęła i pani Józefowa z kolei, zabrana przez innego mężczyznę. Był to już koniec. Eufrazyę wzięto do Salpétriêre a dzieci, pozbawione dachu nad głową, zepchnięte zostały do rynsztoka. Chłopiec nie pojawił się już więcej, pochłonięty przez jaką zapewne kałużę błota. Jedna z bliźniaczek, podniesiona z bruku, umarła następnej zimy w szpitalu. Druga, Antosia, wychudły dziewczak, okropny pod wątłą swą postacią, blondynka z oczami i zębami wilczycy, żyła pod mostami, w głębi kamieniołomów, zamieszkiwała komórki, prostytutka już w latach dziesięciu, zestarzała w szesnastu pośród łupiestwa i kradzieży.
Była to taż sama historyą, co Alfreda, tylko w gorszym stopniu jeszcze: dziewczyna, opuszczona, moralnie zaniedbana zupełnie, zatruta przez ulicę, gdzie na nią czyha zbrodnia.
Otóż wuj ów i siostrzenica, spotkawszy się, zawiązali się w stadło, choć nikt nie wiedział na pewno, gdzie sypiali, może w okolicy Moulineaux, gdzie były piece do wypalania gipsu.
Pewnego dnia zatem zdarzyło się, że Aleksander, wszedłszy do Noriny, zastał tu Alfreda, który czasami zachodził tam również, czy mu się nie uda wyłudzić z 10 sous chociaż od ojca Moineaud. Obaj młodzi rabusie wyszli razem, porozmawiali i porozumieli się z sobą doskonale. Ztąd zrodziło się formalne już stowarzyszenie. Aleksander trzymał się dotąd z Ryszardem, Alfred przyprowadził im Antosię. Było ich teraz czworo; otóż stało się, że chuda Antosia roznamiętniła się do Ryszarda, olbrzyma, któremu Alfred łaskawie, po koleżeńsku ją odstąpił. Odtąd co wieczora bywała policzkowaną przez nowego pana, ilekroć nie przyniosła mu pięciu franków. Ale jej się to podobało, jej, która za byle szczątek była gotową poorać twarz ludziom, jak rozwścieklona kotka. I tu rozpoczęły się wspólne ich dzieje: naprzód żebractwo, dziewczyna młoda, jeszcze, którą trzech włóczęgów wypychało do wyciągania ręki, czatując i znaglając spóźnionych przechodniów w ciemnych zaułkach wieczorem, do dawania jej jałmużny; potem prostytucja, kiedy dziewczyna podrosła i poczęła uprowadzać z sobą mężczyzn po za parkany, wydając tam w ręce przyjaciół tych, co nie chcieli płacić; nastąpiły kradzieże, na początek drobne, rabunek tego wszystkiego, co gdzie było wystawione przez przekupniów, potem trudniejsze już sprawki, wyprawy obmyślone, wystudyowane, jak prawdziwe plany wojenne. Banda ta sypiała gdzie się dało, to w podejrzanych pokojach meblowanych, to na pustych placach. Latem były to włóczęgi bez końca po lasach okolicy podmiejskiej w oczekiwaniu nocy, która im wyda na łup Paryż. Spotykali się znów następnie w halach targowych, wśród tłumu na bulwarach, w podejrzanych szynkach, w opustoszałych alejach, wszędzie, gdzie tylko węszyli jakąś szansę dla siebie, gdzie można było znaleść chleb próżniactwa, uciechę zabrania czegoś innym.
Był to istny klan dzikich wypuszczony w sam środek świata cywilizacyi, żyjący po za obrębem prawa: cały pomiot młodych drapieżnych zwierząt, upędzających wśród gąszczu lasów, zwierzoczłowiek, powrócony do stanu pierwotnego barbarzyństwa, opuszczony od dzieciństwa, wydany na łup prastarym złym instynktom rabunku i rozboju.
I jak złe chwasty wyrastali oni raźno, uzuchwaleni z dniem każdym bardziej, domagający się coraz większego okupu od tych głupców, co pracowali, rozszerzając coraz więcej zakres swych kradzieży, dążąc wciąż prostą drogą do morderstwa.
Na los trafu, w chwili rozpusty padł ludzki posiew, dziecko zeń wyrosło, nikt się o nie nie troszczył, kształtowało się jak chciało, wreszcie porzucono je na chodniku ulicy, bez nadzoru, bez podpory. Tam gniło ono, stawało się straszliwym fermentem społecznego rozkładu. Wszystkie te malce porzucone u ścieku rynsztoka, tak samo jak się rzuca do kanału nadmiar kociaków, wszyscy ci opuszczeni, te włóczęgi, błądzące po bruku, co żebrzą, co się prostytuują, co kradną — to śmietnik wśród którego kiełkuje i lęgnie się zbrodnia. Te dzieci-nędzarze podsycają ognisko przerażającej zarazy wszelkiego rodzaju wśród tragicznych cieniów dolnych warstw paryzkich. Posiew, tak nieopatrznie rzucony na ulicę, urastał w żniwo rozboju, w straszliwe żniwo złego, od którego trzeszczała rozsadzana cała budowa społeczna.
Kiedy Norina domyśliła się tych wypraw bandy z różnych fanfaronad Aleksandra i Alfreda, którzy znajdowali szczególniejsze upodobanie w wywoływaniu jej zdumienia, zdjęła ją taka trwoga, że kazała przybić mocny rygiel u drzwi u siebie. I skoro tylko noc zapadła nie otwierała już nikomu, dopóki nie powiedział swego nazwiska.
Straszna ta jej męczarnia trwała już bez mała dwa lata: drżała wciąż w oczekiwaniu możliwych odwiedzin Aleksandra. Miał teraz lat dwadzieścia, przemawiał jak władca, groził jej okropną zemstą ilekroć miał odejść z próżnemi rękoma. Pewnego dnia rzucił się na szafę tak, że Cecylia nie mogła sprzeciwić się temu, zabrał z niej całą pakę bielizny, chustek, serwet, prześcieradeł, aby je sprzedać. A obie siostry nie odważyły się nawet pogonić za nim na schody, odchodząc niemal od przytomności, wylękłe, we łzach upadłszy na krzesła bezwładnie.
Zima była okropnie ciężka tego roku. Smutny dom dwóch biednych wyrobnic okupujący się tak ciągle, byłby chyba umarł z zimna i głodu wraz z tem kochanem dzieckiem, które mimo wszystko pieściły i psuły obie na wyścigi, gdyby nie zasiłki, jakie im przynosiła zawsze regularnie dawna ich protektorka, pani Angelin. Była ona dotąd jeszcze delegatką w dobroczynności i nadzorowała tak samo jak dawniej dzieci dziewczyn w tej okropnej dzielnicy Grenelle, którą pożera nędza. Ale oddawna już nie mogła nic wykołatać dla Noriny w administracyi. Jeżeli zaś co miesiąc przynosiła jej dwudziestofrankówkę, to tylko z funduszów jałmużny, jakie powierzały jej litościwe osoby, wiedzące, że zawsze znajdzie nieszczęśliwych, między których rozdzieli je z pożytkiem, wśród tego straszliwego piekła, gdzie musiała przebywać z swego urzędu. Ostatnią jej radością, wielką pociechą życia, odartego z wszelkich klasków, pozbawionego dzieci, było to rozdawanie zasiłków biednym matkom, których dzieciaki śmiały się do niej radośnie, jak tylko ujrzały ją w progu, obładowaną różnemi dobremi rzeczami.
Pewnego dnia wśród okropnej pogody, deszczu i wichru pani Angelin cokolwiek dłużej zasiedziała się u Noriny. Była zaledwie druga po południu, rozpoczynała dopiero swą wędrówkę zwykłą, trzymając na kolanach spory woreczek skórzany, wypchany złotem i srebrem, które miała rozdzielić między ubogich. Był tu i ojciec Moineaud, siedzący naprzeciw niej, zwisły bezwładnie na krześle i palący fajkę; ona zaś właśnie nim była zajęta, tłomacząc, że pragnęłaby dla niego otrzymać wsparcie miesięczne.
— Ale — dodała — gdybyście wiedziały jaka nędza wszędzie wśród ubogich ludzi w tych zimowych miesiącach! Zarzucają nas prośbami, nie możemy nastarczyć bo nie mamy dość funduszów. Wy jeszcze należycie do szczęśliwych. Widuję co dnia ludzi, co sypiają na gołej podłodze jak psy, co nie mają kawałka węgla na rozgrzanie się, ani kartofla choćby na pokarm. A te biedne dzieci wśród tej nędzy, mój Boże! dzieci leżące na kupie wśród robactwa, bez trzewików, bez odzienia, wzrastające dla więzień, dla szubienicy, jeśli ich pierwej nie zabiją suchoty!
Zadrżała, przymknęła oczy, aby spłoszyć to widmo nędzy, hańby, zbrodni, które stanęło przed niemi a o które ocierała się codziennie w swych ciągłych wędrówkach po tem piekle ubogiego macierzyństwa, prostytucyi i głodu. Z wędrówek tych powracała blada, milcząca, nie śmiejąc opowiadać wszystkiego co tam widziała, dotknąwszy się głębin ludzkiej ohydy. Czasami przychodziła ztamtąd cała drżąca, patrzała w niebo zadając sobie pytanie: jaki mściwy kataklizm zatopi wreszcie ten gród przeklęty.
— Ach! — szepnęła jeszcze — biedacy cierpią tak strasznie, że chyba winy ich zostaną im przebaczone!
Zobojętniały stary Moineaud przysłuchiwał się temu, co mówiła z taką miną jak gdyby nie rozumiał niczego. Wyjął z trudem fajkę z ust bo ruch ten wymagał niemałego wysiłku; dla niego, co przez lat pięćdziesiąt porał się z żelazem w kleszczach i na kowadle.
— Niema to jak uczciwość — bąknął głucho. — Kto pracuje, w pracy samej ma już nagrodę.
Ale kiedy chciał napowrót do ust włożyć fajkę, nie mógł tego dokonać. Ręka obezwładniona w stawach przez długie dźwiganie narzędzi zbyt mocno drżała. I trzeba było, aby mu Norina podniosła fajkę i pomogła ją ująć w wargi.
— Biedne ojczysko! — wymówiła Cecylia, która nie przerywała sobie roboty, wycinając wciąż tekturę na pudełka. — Coby się z nim stało, gdybyśmy go nie były podjęły. Irma z pewnością ze swemi kapeluszami i jedwabnemi sukniami, nie chciałaby go mieć u siebie.
Malec Noriny jednak odkąd tylko pani Angelin weszła tutaj, ustawił się przed nią, wiedział dobrze bowiem, że w te dnie kiedy ta miła pani pojawia się u nich, zawsze wieczorem jest deser przy obiedzie. Uśmiechał się z oczyma rozpromienionemi pośród ładnej jasnowłosej twarzyczki o słonecznej najeżonej czuprynie.
— Chodźże tu pocałować mnie, kochanku.
Najsłodszą to było dla niej nagrodą ten pocałunek dziecięcy w ubogich domach, w które wnosiła cokolwiek pociechy. Oczy jej nabiegły łzami kiedy malec wskoczył zuchowato na jej kolana, uczepił się szyi i powtarzała, zwracając się do matki.
— Nie, nie, nie skarżcie się, są na świecie jeszcze ludzie daleko nieszczęśliwsi od was... Znam taką kobietę, która dla tego tylko aby mieć tego milutkiego chłopczynę dla siebie, całkiem dla siebie, przyjęłaby z ochotą waszą biedę i to klejenie pudełek od rana do wieczora i to życie wasze zamknięte w jedynym pokoju, który on wypełnia blaskami słońca... Ach! Boże! gdybyście zechciały, gdybyśmy mogły zamienić się na dolę!...
Zamilkła na chwilę, obawiając się wybuchnąć łkaniem. Była w jej sercu rana wiecznie otwarta: owo dziecko, z początku odkładane na później, potem tak upragnione gorąco, które nie pojawiło się wśród nich nigdy. Małżonkowie starzeli się teraz w gorzkiem osamotnieniu, zajmując trzy ciasne pokoiki wychodzące na dziedziniec przy ulicy de Lille, żyjąc skromnie w odosobnieniu, dzięki pensyi delegatki w Towarzystwie dobroczynności, którą pobierała żona, dodanej do tego, co im się udało jeszcze ocalić z dawnego majątku.
Zupełnie ociemniały były malarz wachlarzy, tak dumny dawniej, dziś stał się przedmiotem tylko, rzeczą, biedną, bolesną rzeczą, którą żona co rana sadzać musiała w fotelu i którą co wieczora zastawała na tem samem miejscu, kiedy powracała z bezustannych swych wędrówek pośród nędz najokropniejszych tych matek występnych i tych męczeńskich dzieci. Nie mógł ani jeść, ani położyć się do łóżka bez niej, nie miał już nic prócz niej na świecie, był jej dzieckiem, jak mawiał sam z ironią rozpaczy, która doprowadzała do łez ich oboje. Dziecko? miała je więc nakoniec i to on niem był! Stare dziecko, złamane, zniedołężniałe, które choć nie miało jeszcze lat pięćdziesięciu, wyglądało na osiemdziesięcioletniego starca, marzącego o słońcu podczas długich godzin wieczystej nocy, które spędzał sam bez niej.
I zazdrościła nietylko owego małego chłopczyny tej biednej wyrobnicy, zazdrościła jej także tego starca palącego fajkę, tego inwalidy pracy, który przynajmniej widział wszystko dokoła, żył jeszcze.
— Nie męcz panią — powiedziała do syna swego Norina, zaniepokojona na widok jej pomieszania. — Idź, pobaw się dziecino.
Znane jej były przez Mateusza cokolwiek dzieje tej kobiety. Miała dla swej dobrodziejki wielką wdzięczność, rodzaj namiętnej czci, która ją onieśmielała, czyniła dziwnie względną ilekroć zachodziła tu do nich wysoka, pełna dystynkcyi, zawsze ubrana czarno, z resztkami piękności zburzonej przez łzy już w czterdziestu sześciu latach. Dla niej była to jakby zdetronizowana jakaś królowa, na którą, spadły okropne a niezasłużone nieszczęścia.
— Idź, idź pobawić się, kochanku. Męczysz panią.
— Męczy mnie, o! nie — wołała pani Angelin — przezwyciężając wzruszenie. — Przeciwnie, sprawia mi przyjemność... Pocałuj mnie, pocałuj jeszcze, moja śliczna dziecino.
Potem podniosła się nieco i jakby opamiętawszy się nagle, wymówiła:
— Ależ ja się opóźniam a tyle mnie jeszcze czeka chodzenia przed wieczorem. Oto co dziś mogę zrobić dla was.
Ale w chwili kiedy nareszcie wyciągała z woreczka sztukę złota, rozległo cię uderzenie pięścią w drzwi. Norina pobladła okropnie: poznała natychmiast to uderzenie pięścią Aleksandra. Co tu robić? Jeśli nie otworzy, rabuś walić będzie dalej, zrobi się skandal. — Trzeba było otworzyć i rzeczy wbrew jej obawie odbyły się całkiem spokojnie. Zdziwiony, że tu zastaje tę panią, Aleksander nie otwarł nawet ust, wsunął się cicho i stał oparty o mur plecami. Inspektorka podniosła oczy, potem odwróciła je zaraz, pojmując, że ten chłopak tak przyjmowany był jakimś znajomym lub krewnym. I mówiła dalej swobodnie, nie kryjąc się z niczem:
— Macie tu dwadzieścia franków, nie mogę niestety zrobić dla was nic więcej... Tylko przyrzekam wam, że na przyszły miesiąc postaram się zdwoić tę sumę. To pierwszy miesiąc kwartału, czas komornego i wszędzie już porobiłam starania, aby uzyskać większe składki, dadzą mi o ile będą mogli najwięcej... Ale czy tylko mieć będę dosyć: tyle próźb już do mnie wniesiono...
Na jej kolanach pozostał, otwarty woreczek; i błyskającemi oczami wpatrzył się weń Aleksander, taksując w myśli ten skarb ubogich, złoto, srebro, miedziaki nawet, rozpychające skórę. Wciąż milczący patrzał jak go zamykała, wkładała sobie na rękę jego łańcuszek a potem wstała z krzesła.
— Więc do widzenia, moje kochane, do przyszłego miesiąca — dodała jeszcze. — Przyjdę tu piątego z pewnością. I niezawodnie od was rozpocznę znów moje odwiedziny. Tylko bardzo możebnem jest, że przyjdę już dość późno w ciągu dnia, bo to właśnie dzień imienin mego biednego męża... No, więc odwagi, niech wam się tu wiedzie praca.
Norina i Cecylia powstały również, aby ją odprowadzić do drzwi. I tu jeszcze raz powtórzyły się nieskończone podziękowania a dziecko znowu ucałowało serdecznie twarz pani, z całego serduszka. Obie siostry, przestraszone pojawieniem się Aleksandra, odetchnęły. Cała historyą zakończyła się nawet dosyć dobrze, bo nie był jakoś wymagającym dnia tego i kiedy Cecylia poszła zmienić pieniądze, zadowolnił się pięciofrankówką, jedną z czterech, które przyniosła. Nie dręczył je długo jak zazwyczaj, zabrał natychmiast pieniądze i wyszedł pogwizdując jakąś myśliwską piosenkę.
Następnego miesiąca, piątego, w sobotę był dzień jeden z najbardziej dżdżystych i najciemniejszych smutnej tej zimy. Już począwszy od trzeciej poczęło się ciemnić tak nagle, że niebawem stała się noc zupełna. W tym głuchym zakątku ulicy de la Fédération był plac pusty, plac przeznaczony na budowę, który od lat wielu ogrodzony był parkanem, nadgniłym już w części od wilgoci. Tu i owdzie brak było desek, w jednym z jego rogów utworzył się spory wyłom. Przez całe popołudnie tego dnia chuda dziewczynina stała tam mimo ciągłej ulewy, owinięta w kawałek starego szala, który ją osłaniał aż po oczy, zapewne by ją uchronić od zimna...
Niewątpliwie czekała tu na jaki szczęśliwy przypadek, może jałmużnę jakiego litościwego przechodnia lub rozpustę niezbyt wybrednego jakiego włóczęgi, w niepokoju widocznym, bo odbiegała co chwila od desek parkanu, do których się przytuliła tak jak zwierzę na czatach, wysuwając tylko wązką swą głowę kuny, wciąż wpatrzona w stronę Pól Marsowych.
Godziny przechodziły, wybiła trzecia a chmury tak ciemne poczęły się toczyć po szarem niebie, że dziewczyna zdała się sama zatopiona niby łupina wyrzucona w ciemności. Czasami podnosiła głowę, patrzała błyszczącemi oczyma w czerniejące niebo, jakby dziękowała mu, że rzuca tyle cienia w ten opustoszały kąt, gdzie ona stała na czatach. Wtedy to, w chwili właśnie kiedy rozpoczął się nowy potop ulewy, nadeszła ulicą pani jakaś, ubrana całkiem czarno, pod otwartym parasolem. Szła szybko, unikając kałuż, jak osoba, której śpieszno gdzieś i która nawykła do długich kursów pieszo, by sobie oszczędzić wydatku na powóz.
Zdaleka widocznie poznała ją już Antosia, po jakimś charakterystycznym opisie. Była to pani Angelin, spiesznie idąca z ulicy Lille do swoich ubogich, z łańcuszkiem woreczka okręconym u dłoni. Kiedy dziewczyna dojrzała połysk stali tego łańcuszka, nie wątpiła już; gwizdnęła zlekka. Natychmiast z przeciwnej strony parkanu, z jednego rogu pustego, ciemnego teraz placu podniosły się krzyki, jęki głośne, ona sama zaś poczęła narzekać donośnym głosem, wzywając płaczliwie ratunku.
Zdziwiona, zaniepokojona pani Angelin zatrzymała się.
— Co ci jest, moje dziecko?
— Och! proszę pani, brat mój, tam, spadł i złamał sobie nogę.
— Jakto, spadł? zkąd spadł?
— O! tak, proszę pani, jest tam szopa, gdzie nocowaliśmy, bo nie mamy za co wynająć pokoju i wziął starą drabinę, żeby pozatykać dziury w dachu, bo tak okropnie deszcz nam padał do środka w te przeklęte zimna.
Przez ten czas krzyki i jęki bolesne wzmagały się coraz więcej w głębi pustego placu.
Przejęta litością, pani Angelin mimo to jednak zawahała się czegoś nieufnie.
— Trzeba biedź po doktora, moje biedne dziecko. Ja ci nic w tem dopomódz nie mogę.
— O! proszę, możesz pani, chodź tylko... Ja nie wiem gdzie to trzeba szukać doktora... Chodź pani, podniesiemy go, bo ja sama rady dać nie mogę i wniesiemy przynajmniej do szopy, żeby nie leżał na deszczu.
Na ten raz uległa prośbom, tak ton głosu wydał się jej szczerym, pełnym prawdy. Bezustanne odwiedziny w norach, kędy się lęgnie występek na śmietniku nędzy, wyrobiły w niej odwagę. Musiała zamknąć parasol, kiedy przez otwór w parkanie prześlizgiwała się za dziewczyną, postępującą przed nią w łachmanie szala, z głową odsłoniętą, zwinna, smukła i cienka jak kotka.
— Proszę, niech mi pani poda rękę... Ostrożnie, bo tu są rowy... To tam, w głębi. Słyszy pani jak on jęczy, cierpi okropnie mój brat biedny!... O! już jesteśmy.
W tej chwili z szybkością piorunu trzej rabusie, Aleksander, Ryszard i Alfred, zaczajeni w cieniu jednym skokiem rzucili się na panią Augelin takiem uderzeniem nagłem żarłocznych wilków, że została obaloną na ziemię. Alfred jednak, tchórz z natury, pozostawił ją dwu innym, pobiegł do otworu w parkanie czatować tam z Antosią. Aleksander, który miał już w pogotowiu chustkę zwiniętą w kłębek wepchnął ją w usta kobiety, aby stłumić jej krzyk.
Mieli zamiar tylko ogłuszyć ją a potem uciec z woreczkiem. Ale chustka widocznie obsunęła się i zaskoczona tak znienacka wydała krzyk okropny, rozgłośny; w tej samej chwili dwójka, stojąca u wyłomu parkanu gwizdnęła na znak niebezpieczeństwa, bez wątpienia zbliżali się przechodnie. Trzeba było skończyć z tem. Aleksander okręcił chustką jej szyję a Ryszard równocześnie pięścią wtłaczał jej krzyk w gardło. Szał krwi owiał ich w jednem mgnieniu oka, oba poczęli skręcać chustkę, zaciskać coraz mocniej, wlec kobietę w błoto placu, dopóki nie przestała się już poruszać.
Potem, ponieważ gwizd się ponowił, wzięli woreczek, pozostawili ciało z chustką okręconą na szyi i poczęli pędzić galopem wszyscy czworo aż do mostu Grenelle, zkąd wrzucili woreczek do Sekwany, napchawszy wprzód kieszenie miedziakami, srebrem i złotem.
Kiedy Mateusz przeczytał w dziennikach szczegóły zbrodni, przejął go przestrach, i pobiegł na ulicę Fédération. Ponieważ tożsamość pani Angelin wprędce została stwierdzona morderstwo popełnione na tym pustym placu o sto metrów zaledwie od domu, gdzie zamieszkiwały dwie siostry, przejęło go strasznem przeczuciem.
I natychmiast poczuł, że obawy jego muszą mieć rzeczywistą podstawę, kiedy zmuszony był pukać trzykrotnie, zanim wreszcie Cecylia wylękła i drżąca odsunęła rygiel, skoro go poznała i wprowadziła do pokoju. Norina leżała w łóżku, chora, blada jak płótno. Zaczęła szlochać, opowiedziała mu drżąc cała jak to odbyło się wszystko: odwiedziny pani Angelin, nagłe wejście podczas tychże Aleksandra, który zobaczył woreczek, słyszał jej obietnicę pomocy na miesiąc następny, datę i godzinę przybycia.
A zresztą nie mogła mieć żadnej wątpliwości, chustka, znaleziona na szyi ofiary była jej własną, jedną z tych, jakie Aleksander jej ukradł; w rogu była wyhaftowana cyfra jej imienia, jedna z tych tanich elegancyi, jakie się sprzedają tysiącami w wielkich magazynach. Była to jedyna wskazówka, tak nieznaczna, tak wątpliwa, że policya wciąż szukała, błąkając się po kilka tropach i nie mając żadnej nadziei trafienia na ślad złoczyńców.
Mateusz siedząc przy łóżku, lodowaciał z przestrachu. Boże! Ta nieszczęśliwa pani Angelin! Widział ją jeszcze młodą, wesołą, promienną, tam w Janville odbywającą długie przechadzki po lasach z mężem, błądzącą po wszystkich opustoszałych ścieżkach, zapóźniającą się w cieniu wierzb Yeuse’y wśród takiego święta miłości, że między gałęziami drzew dźwięczały ich pocałunki, niby śpiew ptaków.
Widział ją później już, zbyt ciężko ukaraną za tę epokę nieopatrzną szalonych uczuć, zrozpaczoną, że nie może mieć tego dziecka, którego urodzenie zbyt długo odkładała na później, zgnębioną powolnie nadchodzącem kalectwem męża, którego ślepota spadała na nią ciężarem, zaciemniając jej resztę jeszcze tego szczęścia, co im pozostało z życia.
I nagle stanął przed jego oczyma ten nieszczęsny opłakany ślepiec, kiedy w ów wieczór musiał oczekiwać powrotu żony, aby mu dała jeść i położyła na spoczynek; widział to stare dziecko, dziś pozbawione matki, opuszczone, samo już na zawsze w tych ciemnościach, wlokące życie wśród nich z widmem krwawem tylko zamordowanej. Takie na początku obietnice życia promiennego a taki los, śmierć taka!
— Mieliśmy słuszność — szepnął Mateusz — któremu przyszła na myśl Konstancya, że ukrywaliśmy przed tym nędznikiem nazwisko jego ojca. Co za okropności... Trzeba nam zagrzebać tę tajemnicę, jak najgłębiej.
Norina napowrót poczęła drżeć całem ciałem.
— Och! nie lękaj się pan, raczej umarłabym niż powiedziała cokolwiek.
Miesiące, lata minęły a nigdy nie odkryto morderców delegatki dobroczynności. Przez całe lata też Norina drżała, ilekroć kto zbyt mocno zapukał do jej drzwi. Ale Aleksander nie pojawił się już tu nigdy, obawiając się niezawodnie tego zakątka ulicy de la Fédération, zatonął zda się, w oceanie Paryża, pełnym ciemnych przepaści niezgłębionych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.