Strona:PL Zola - Płodność.djvu/985

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nawykła do długich kursów pieszo, by sobie oszczędzić wydatku na powóz.
Zdaleka widocznie poznała ją już Antosia, po jakimś charakterystycznym opisie. Była to pani Angelin, spiesznie idąca z ulicy Lille do swoich ubogich, z łańcuszkiem woreczka okręconym u dłoni. Kiedy dziewczyna dojrzała połysk stali tego łańcuszka, nie wątpiła już; gwizdnęła zlekka. Natychmiast z przeciwnej strony parkanu, z jednego rogu pustego, ciemnego teraz placu podniosły się krzyki, jęki głośne, ona sama zaś poczęła narzekać donośnym głosem, wzywając płaczliwie ratunku.
Zdziwiona, zaniepokojona pani Angelin zatrzymała się.
— Co ci jest, moje dziecko?
— Och! proszę pani, brat mój, tam, spadł i złamał sobie nogę.
— Jakto, spadł? zkąd spadł?
— O! tak, proszę pani, jest tam szopa, gdzie nocowaliśmy, bo nie mamy za co wynająć pokoju i wziął starą drabinę, żeby pozatykać dziury w dachu, bo tak okropnie deszcz nam padał do środka w te przeklęte zimna.
Przez ten czas krzyki i jęki bolesne wzmagały się coraz więcej w głębi pustego placu.
Przejęta litością, pani Angelin mimo to jednak zawahała się czegoś nieufnie.
— Trzeba biedź po doktora, moje biedne dziecko. Ja ci nic w tem dopomódz nie mogę.