Strona:PL Zola - Płodność.djvu/978

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Widuję co dnia ludzi, co sypiają na gołej podłodze jak psy, co nie mają kawałka węgla na rozgrzanie się, ani kartofla choćby na pokarm. A te biedne dzieci wśród tej nędzy, mój Boże! dzieci leżące na kupie wśród robactwa, bez trzewików, bez odzienia, wzrastające dla więzień, dla szubienicy, jeśli ich pierwej nie zabiją suchoty!
Zadrżała, przymknęła oczy, aby spłoszyć to widmo nędzy, hańby, zbrodni, które stanęło przed niemi a o które ocierała się codziennie w swych ciągłych wędrówkach po tem piekle ubogiego macierzyństwa, prostytucyi i głodu. Z wędrówek tych powracała blada, milcząca, nie śmiejąc opowiadać wszystkiego co tam widziała, dotknąwszy się głębin ludzkiej ohydy. Czasami przychodziła ztamtąd cała drżąca, patrzała w niebo zadając sobie pytanie: jaki mściwy kataklizm zatopi wreszcie ten gród przeklęty.
— Ach! — szepnęła jeszcze — biedacy cierpią tak strasznie, że chyba winy ich zostaną im przebaczone!
Zobojętniały stary Moineaud przysłuchiwał się temu, co mówiła z taką miną jak gdyby nie rozumiał niczego. Wyjął z trudem fajkę z ust bo ruch ten wymagał niemałego wysiłku; dla niego, co przez lat pięćdziesiąt porał się z żelazem w kleszczach i na kowadle.
— Niema to jak uczciwość — bąknął głucho. — Kto pracuje, w pracy samej ma już nagrodę.