Ostatni film Evy Evard/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Ostatni film Evy Evard
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XI

Claude z dnia na dzień odkładał rzecz najważniejszą, postanowienie nieodwołalne, od którego począwszy zamknie się.jego nieprawdopodobny byt, a zacznie się nareszcie coś zrozumiałego. Wiedział, że należało ratować się nagwałt, gdyż, pominąwszy tajemnicze ostrzeżenie na moście, które bardzo mogło być i przywidzeniem, pomimo stępienia i nieprzerwanej swojej zadumy, w której trwał nad jakąś pustką i nicością, zauważył kolo siebie rzeczy dziwne.
Spostrzegł od paru dni, że włóczy się za nim po mieście i za miastem jakaś niezwykła zjawa ludzka, która po kilka razy na dzień zmienia ubranie, kapelusz, twarz, wiek, nawet płeć, bo choć przeważnie bywa starszym lub młodszym panem, to jednak nieraz przeobraża się w kobietę, zawsze młodą i przystojną. Panowie w różnych odmianach zagadywali do niego, przysiadając się na ławce w Luisenparku, w Friedrichsparku, w Schlossgarten, a z jednym z nich, z siwobrodym, dostojnym jegomościem, który stracił dwóch synów na wojnie, rozmawiał przeszło godzinę na okrągłej ławeczce pod lipą w Schniekenloch i niemal się z nim zaprzyjaźnił. Kobiece wcielenia niebezpieczeństwa zaczepiały go czasami, a niezawsze umiał się od nich opędzić, poznał bliżej już trzy, brunetkę, rudą i niemal białą blondynkę, wszystkie jakby się zmówiły, natrętnie pytały go o Paryż i zdradzały się z sympatją dla Francuzów. Ich oczy czarne, piwne, niebieskie poglądały nań z niedwuznac/nem upodobaniem. Wreszcie wszystkie trzy pokolei zapewniały go, że zrobiłyby to po raz pierwszy w życiu, ale chętnie odwiedziłyby go w jego mieszkaniu... Apatja Claude’a była bezgraniczna, przypuszczał on z filozoficzną pogodą, że lada dzień któraś z trzech panienek, prawdopodobnie najbezczelniejsza,, białowłosa Frida, która mu się właśnie najmniej podobała, znajdzie się w jego pokoju na Gontardstrasse, ale jakoś jeszcze do tego nie doszło...
Widać poczciwiec Abbegglen „rozkleił się“ w śledztwie, ratując życie lub skłoniony do tego prętami gumowemi, może wsypała go Greta, która z pewnością również siedzi. Co za dziwolągi wyprawia z ludźmi wojna! Pani Greta von Senden stoi przed niemieckim sądem polowym jako agentka francuska, a małżonek von Senden, likwidując jej rewelacje, osacza go obławą cieniów, które wszystkie są emanacją jego osoby...
Claude nie miał żadnej wątpliwości, że było tak właśnie. Von Senden we własnej postaci znikł mu z oczu, ale działał bardzo energicznie, nawet demonstracyjnie. Trzeba było coś z tem począć. Uciekać!? Ale jak? Dokąd?
Wreszcie — poco?
Claude próbował obmyślać różne plany ucieczki, do Szwajcarji, do Holandji, niektóre dawały niezłe szanse powodzenia, ale wnet ich wątek urywał się i tonęły w zapomnieniu. Strach, który je improwizował, budził się na chwilę, na godzinę i znikał, gdy Claude opamiętywał się i postrzegał, że strach jako taki nie miał w sobie żadnego sensu. Jedynym strachem, jedyną zmorą, które dręczyły go w ostatnich paru tygodniach, był tylko wzgląd na Ritę, by ta w wypadku katastrofy nie dowiedziała się prawdy, kim był w istocie swojej jej cień nieodłączny i najbliższy przyjaciel, dr. Ossian Helm — on — właśnie ten sam...
Gdy Rita porzuciła ten świat, urwał się i znikł zarazem strach przed nią, przed tem, coby o nim myślała, jakby wspominała obłędne momenty rozpaczy i zapomnienia, które ją rzuciły w jego objęcia. Rita utonęła w mrokach nicości i przekreślone zostało wszystko, co było. Albo też, gdy istnieje niepojęty tamten świat, a nieśmiertelna dusza ludzka zachowuje pamięć o ziemskiem życiu i zdobywa boską wszechwiedzę o sprawach ludzkich, pozostających na tym padole płaczu, to dusza Rity ogarnia Ossiana Heima i jego dzieje z jakiejś ponadludzkiej wyżyny, gdzie zjawiska widziane są w ich nagiej, czystej szczerości, tam nic nie znaczą i nie ważą dramaty tego świata ani nawet sama wojna — drobna okoliczność, która wytworzyła zagmatwaną zjawę Ossiana Helma i wszystko, co za tem idzie.
W każdym razie dawna zmora strachu poszła w niepamięć, a cóż innego mogło mu grozić? Parę tygodni więzienia, parę godzin sądu i stryczek — wszak w jego losie bez sensu i bez wyjścia to dobrodziejstwo! Ktoś go wyręczy w sprawie ostatecznej, na co, jak to dobrze wiedział sam, nic zdobędzie się nigdy. Zamarła jego rozpacz, zamarł ból, a wraz z tem odeszło całe życie i jego wola — niech się dzieje, co chce...
Coraz. słabiej dolegał nieszczery, jakby wmówiony mus dokonania czegoś, codzień rano, gdy się budził, czekał na niego ktoś z natarczywem pytaniem — więc?! Trzeba go było łudzić, oszukiwać, wreszcie odprawiało się go do jutra, poczem znikał poczciwie do następnego ranka. Dzień schodził na niczcm, Claude, nie mogąc usiedzieć w domu, wałęsał się po mieście, po ulicach, po ogrodach, po kawiarniach, wlokąc za sobą cienie von Scndena. Wreszcie na Starym Rynku spotkał go samego i niemal się ucieszył.
Von Senden, jak zawsze miał zamącone spojrzenie, a choć pora była wczesna, przedpołudniowa, znać było po nim szereg kieliszków i szklanek.
— Servus, doktorze! Piękną mamy pogodę, wróciłem wczoraj z Berlina, gdzie lało przez trzy dni, flagi tryumfalnie wisiały przez trzy dni mokre jak zdechłe psy, aż wstyd było patrzeć, kiedyż, u djabła, skończą się u nas te idjotyczne uroczystości? Gdzie człowiek przyjadzie, radość i świętowanie, żeby nas za to Bóg ciężko nie pokarał... Tym razem obchodzono trzecią zkolei zwycięską ofensywę — ta jakoś nam dziwnie szybko zamilkła, a na mapie pod Reims nowe wybrzuszenie naszego tryumfu jest nikłe. Żołnierze, czyli, ściśle mówiąc, oficerowie niemieccy, opróżnili już dawno resztę piwnic szampańskich po swojej stronie i radziby uporać się do nowych pokładów, a tu halt! — Reims nie puszcza... Doktorze, a gdybyśmy tak — co za upał — wstąpili na zacną buteluńcię szampana? Pod Złotym Pawiem jest chłodno i zacisznie, tam mnie dobrze znają, piłem u nich niedawno po przyjaźni a w sekrecie pysznego zdobycznego Mumm’a, którego parę baryłek przeciekło jakimś cudem podziemnym z naszego frontu prosto do piwnic ojca Mayera. Obiecywaliśmy sobie kiedyś, że pogadamy przy szklance? Ja zapraszam... Będzie to dla mnie zaszczyt i dawno oczekiwana przyjemność... Idziemy, doktorze! Idziemy i już! Cóż to, doktór zapuszcza brodę? Odmienia mi to pana doktora w sposób niezmiernie ciekawy...
— Nie goliłem się od tygodnia, tak się jakoś złożyło, właśnie miałem wstąpić... Pan wybaczy...
— Nic pilnego, jak pan mógł wytrzymać przez tydzień, to cóż znaczy jedna lub druga godzina? Idziemy!
Claude dał się zaciągnąć. Zasiedli w ciemnym chłodnym kącie winiarni przy ledwie uchylonych okiennicach. Szampan był dobrze zamrożony i znamionował wyborną markę i niezły wiek, po pierwszym łyku von Senden wzniósł do góry rozmodlone oczy, a i Claude, nadpiwszy ze szklanki, doznał niespodzianie wrażenia jakby błogości, w połowie szklanki zapragnął zapomnienia a, dopiwszy do dna, odkrył, że jednak doraźna, szybka pomoc czeka /dręczonego człowieka nie gdzieindziej jak właśnie w zacnej jakiejś butelce. Zrozumiał alkoholików, którymi się brzydził, i jeżeli nie z sympatją, to przynajmniej bez odrazy spoglądał w zapijaczone oczy swego kompana. Von Senden mrugnął nań porozumiewawczo, jakby odgadując jego myśli.
— Panie Helm, gdyby nam, nałogowcom, danem było pijać dowoli dobrego szampana, nie byłoby na świecie pijaków, lecz każdy z nas stałby się człowiekiem uduchowionym, szlachetnym i szczęśliwym. Genjusz gleby francuskiej wraz z jej cudotwórczemi bakterjami i fermentami zasiliłby nasze mózgi i serca i stalibyśmy się równi bogom a conajmniej naszym wrogom, Francuzom... O Francjo! Ta krew, która się leje, ta nasza bestjalska germańska nienawiść do was to nic innego, jeno odwieczna bratobójcza zawiść Germana do Francuza, bo chciałby gruby Niemczura — ce sacré Boche — być jak oni, bo ich w duszy uwielbia, choć sam nie wie za co, gdyż u nas jest wszystko wyższe i filozofja, i muzyka, i kominy fabryczne... Tę miłość dla Francji podejmuję się odczytać między wierszami nawet w najbardziej szczujących artykułach propagandowych naszej prasy! Od stu lat i więcej zakradło się między nas potworne nieporozumienie! Panie doktorze, prosit Francja! Vive la France!!
Ta pierwsza szklanka szampana zdawała się zmobilizować naraz wszystkie trunki, które von Senden zdążył dziś wypić od rana, ale Claude widział wyraźnie, że błaznując w zapale przesadza i udaje i zmierza ku czemuś — a to było ciekawe. Uczyniło mu się lekko, niemal wesoło.
— Optymiści utrzymują, że jednak wkońcu wygramy tę wojnę, to jest zmasakrujemy Francję, zrabujemy ją i na sto lat weźmiemy ją w niewolę. Pogodzimy się wkrótce z Anglją, z Ameryką, z Włochami. Z kimże jeszcze? Dużo tego, do djabła! Więc dalej z Rumunją, z Serbją, ba, z Belgją, nawet z zasmarkaną Portugalją, która stoi na froncie ze swoimi sześciu generałami i trzema kompanjami żołnierzy, ale z Francją nigdy. Dlaczego? Gdyż zanadto ją kochamy. Nasz stosunek jest żywiołowo — rasowo — biologiczno — demonicznie miłosny! U pewnych gatunków owadów, a zwłaszcza u specjalnie namiętnych pająków — samiec dręczy samicę, akt ślubny dokonywa się w najwyższej nienawiści, poczem niezwłocznie pajęczyca pożera samca lub odwrotnie — coś podobnego zachodzi i u nas. Nasi wojenni socjologowie udowodnili już oddawna, a choć tego dokonali, powtarzają wciąż dalej z uporem rozpaczy, że przeciwieństwa francusko-niemieckie, rasowe, duchowe i wszelkie inne są, nakazem natury, a szowiniści z katolickiego centrum dodają, że poczęły się one i trwają za wolą Boga, a zatem są nieuleczalne i wieczne. Ja, gdybym miał odpowiednie przygotowanie historyczno — filozoficzne tudzież wicie innych przygotowań, a, niestety, nie posiadam żadnego prócz mojej intuicji — podjąłbym się nietylko obalić brednie zmobilizowanych profesorów, ale dowiódłbym, że przyszłość kontynentu Europy i przewaga tejże Europy nad resztą świata należy do obu naszych narodów, związanych wieczystym sojuszem. Jakie jest zdanie szanownego doktora? O ile pan doktór wogóle słuchał mnie, gdyż, że śmiem domyślać się tego głośno, pańska zaduma dowodzi, że ma pan, że tak powiem, jakieś własne kłopoty...
— Niemcy? Francja? Poczekajmy z tem do końca wojny, a potem jeszcze z dziesięć lat, wówczas podobne idee będą mogły znaleźć pewne echo. Dziś nikt po obu stronach nie zechce o tem gadać ani nawet pomyśleć. Nikt oprócz pana jednego.
— A zatem chlubię się tem i będę czekał cierpliwie, mam czas, napijmy się, doktorze, prosit!
Claude skłonił się komuś w głębi salki, von Senden obejrzał się skwapliwie — był to siwobrody, majestatyczny jegomość w czarnym surducie i zmiętoszonych, płóciennych spodniach, w szerokoskrzydłej, brudnej panamie, przepasanej czarną krepą. Stary pokręcił się, zajrzał w jedne drzwi, w drugie, jakby kogoś szukał i wnet wyniósł się.
— Pan go zna?
— Tak, bardzo niewiele, spotykamy się czasami w Luisenparku i tyle.
— Ależ to zwyczajny szpicel! Niech się pan strzeże!
— Czego się mam strzec? Choćby szpicel, co on mi może zrobić?
— Pan mi zaimponował, doprawdy!
— Jakto?
— A tak!
— Tak?
— Tak jest! Bo u nas wszyscy się ich boju, a kto się nie boi, ten się brzydzi. Jeżeli pan się nic boi, to musi się pan brzydzić podobnem towarzystwem!
— Ani jedno, ani drugie, zresztą może się pan mylić.
— Ja go znam i uważam sobie za obowiązek ostrzec pana — to bardzo chytra sztuka! I podlec! Jak czego nie wywęszy, to nałże swojemu inspektorowi dla dalszej karjery i tych dwudziestu pięciu marek gratyfikacji, a potem włóczą niewinnego człowieka po więzieniach, dopóki im się nie znudzi — czy pan nie wie, że jest wojna?
— A pan się go strzeże?
— Ja? A poco mi to?
— A dlaczego mnie pan każe się strzec?
— Z panem zupełnie co innego, pan jest trochę niecodziennym Niemcem, w ciągu wojny przybywa pan do nas z końca świata i odrazu wchodzi pan za zasłonę germańskiej Izydy do gniazda najgrubszych tajemnic. Staje się pan mężem zaufania i przyjacielem domu arcykapłana wiedzy ukrytej, a nieprzyjaciel chciałby ja poznać za wszelką cenę, gdyż dzień w dzień morduje mu ona, oślepia i dusi tysiące ludzi. To jasne, że jest pan pod ścisłą obserwacją w Ludwigshafen, w Mannheim i zresztą wszędzie, gdzie pan się tylko ruszy. Dlatego pana ostrzegam przed tym starym łotrzykiem.
— Chyba się pan myli, sam pan się przyznał, że zanim pozwolono mi na wjazd do kraju, zajmował się pan gorliwie moją osobą w Genewie, dzięki czemu miałem przyjemność poznać pana, a jeżeli pan mnie raz wpuścił do kraju, to skądże teraz, gdy mnie tu dobrze poznano, mam podlegać obserwacji policyjnej?
— Mogły nadejść nowe informacje z Ameryki... Mogło się coś stać w Berlinie, w Paryżu... W sytuacjach jak pańska o każdej godzinie zagraża możliwość, że się coś stanic...
— Pan mnie podejrzewa?
— To pan jest strasznie podejrzliwy, do śmieszności! Czyż mówiłbym tak jak teraz, gdybym miał co do pana złe intencje? Czy przyznawałbym się, że śledziłem pana w Genewie i udawałem francuskiego dezertera? Przecież panby mnie i tak nie poznał, gdyż w ciągu tych kilku miesięcy zmieniłem się tak dalece, że starych znajomych przy spotkaniu muszę przekonywać, że to ja, własna żona mnie nie poznała...
— Bywają różne metody...
— O, bywają! To też, gdybym chciał wyciągnąć od pana sekret nowej substancji naszego Wagera, która, nieprawdaż, lada dzień wyruszy już na front — inaczej zabierałbym się do rzeczy.
— A naco panu nowa substancja?
— Mogę być również agentem francuskim...
— Również?
— Jeżeli nie również, więc, powiedzmy dla odmiany — angielskim.
— I niemieckim, i angielskim?
— Z agentami wyższej marki, posiadającymi bezwzględne zaufanie swojej strony, tak właśnie bywa najczęściej, oczywiście za specjałnem upoważnieniem władzy. Ale poniektóry, choć mu nie pozwolą, puszcza się na ten proceder na własną rękę.
— I czasami się zaplątuje...
— Jeszcze jak!
— A pan, panie von Senden?
— Ja?
— Nie zaplątał się pan jeszcze?
— Owszem, ale o tem nikt nie wie.
— Ja wiem!
— Pan nie zdradzi kolegi.
— Wydam angielskiego agenta bez żadnego wahania!
— Naco? Zaco? Czyżby jeszcze za Joannę D’Arc? Zawsze twierdziłem, że sojusz francuskoangielski jest potwornem nieporozumieniem, nie mniejszem, niż wojna między Niemcami a Francją, ta wasza koalicja kłamie i urąga tradycjom pięciu stuleci...
— Jeszcze w panu pokutuje manja, przywleczona z Genewy, że ja wciąż jestem Francuzem?
— Panie Helm, nie warto się o to kłócić, ale pan mówi — wciąż — jakby z przekąsem, otóż kto raz już miał szczęście urodzić się Francuzem, ten musi być nim wciąż — aż do śmierci, a więc i teraz — w tej chwili...
— W tej chwili jest pan pijany i plecie pan trzy po trzy!
— Nic tylko w tej chwili... Przeciwnie, od pewnego czasu staram się ani chwili nie być trzeźwym!
— Jednak za pierwszem naszem spotkaniem tutaj był pan bardziej zajmujący.
— Pamiętam, pamiętam... Postaram się poprawić...
Przy drugiej butelce von Senden po zawiłym, wielomównym wstępie o losie ludzi wojny, o niedobitych trupach i różnych fantastycznych egzystencjach, rozpoczął wielką opowieść z własnego życia. Claude miał już w głowie miły zamęt, było mu wszystko jedno, czy ten człowiek jest sobie zwyczajnym gadułą, czy też dawnym tajnym agentem, który się z nim przekomarza, czy też i obecnie jest na służbie i dybie nań właśnie teraz, czekając, aż się napije lepiej i wreszcie się z czemś wyrwie. Najciekawsze byłoby, gdyby okazał się rzeczywiście agentem angielskim lub jeszcze lepiej francuskim, jak jego żona, pani Greta, ale i w tym wypadku nie doczeka się z jego strony poufałości ani zwierzeń.
—...Idealna ta kobieta, której miłość była łaską nieba, w początku trzeciego roku wojny z niepokoju, z rozpaczy, ze zgryzoty, z jątrzącej tęsknoty za mężem, który każdej chwili mógł zginąć — oszalała. Oszalała, mówię, i ona, wierna i przeczysta jak... jak... No — jak? To się nie da wyrazić w żadnem pięknem porównaniu — do czorta z poetycką blagą!... Słowem, zaczęła się puszczać na prawo i na lewo, objaw specyficznie wojenno-kobiecy, a raczej kobieco-wojenny, w tych czasach bardzo pospolity, niczem kokaina. Szczególniej zapadają na tę przypadłość młode wdowy i nazajutrz, po strasznej wieści lub w miesiąc, a im później, tem to wyraża się ostrzej... Nie bywa to żadna miłość, ale właśnie z pierwszym lepszym, panie Helm, z pierwszym bodaj najgorszym, który się znajdzie pod ręką. A potem z drugim, z piątym i z następnym... Wreszcie, wprost z pod Verdun — właśnie zmuszeni byliśmy po raz trzeci ustąpić z północnego szczytu Mort-Homme, gdzie straciłem trzy czwarte mojej kompanji, przybywam do domu, do Heidelbergu na dziesięciodniowy urlop... Co się z panem dzieje?! Jak pan patrzy?
Claude, nie odrywając od niego spojrzenia, w którem zaskrzepł samotny jeden jedyny niepokonany ból, cierpienie człowieka, wziętego na tortury, przechylił się przez stół i zajęczał, wyjąkał: — Błagam pana... Kimkolwiek pan jesteś... Nie opowiadaj pan swojej historji... Ja nie mogę... Mniejsza o to dlaczego... Nie mogę i już...
Von Senden milczał. Ujął go za ręce, złożone błagalnie na stole, i przyglądał mu się badawczo. Z oczu znikła pijacka mętność, czerwona, obrzękła twarz zbladła i skupiła się, stała się wyrazistą, niemal piękną — był to jakby inny człowiek. Związani spojrzeniem i uściskiem rąk badali się nawzajem. Pod naporem nowej myśli, która szukała czegoś w pomroce, jakby goniąc zagubiony sen, skurcz bólu znikał z twarzy Claude’a. Przelotne piękno von Sendena rozpływało się w obrzękliźnie pijackiej i w czerwonych plamach, a oczy zamąciły się z powrotem.
I jeden i drugi jakby z wysiłkiem jednocześnie oderwali od siebie spojrzenie, cofnęli ręce i schowali je pod stół wstydliwie. Prysł urok jakiejś głębiny, w którą zapuszczali się coraz dalej, związani ciężarem myśli niepojętej i niewyrażalnej. Nie dokonało się między nimi misterjum porozumienia, przerwało je ich podświadome przeczucie grozy, strachu, niepodobieństwa. Ocknęli się i obaj byli zmieszani.
— Niewiadomo co, doprawdy, niewiadomo co... — bąknął jakby odniechcenia Claude.
— Jeżelim pana uraził, to bardzo mi przykro...
— Niewiadomo co... Bo nadejdzie czasami taka chwila... Taka głupia chwila...
— Ta chwila nie była głupia, ona była za mocna, nazbyt wielka! Tylko człowiek jest tak nieskończenie głupi, że nie potrafi... Ot i przeszła chwila, poszła w nicość... Nigdy nie wróci...
— Chyba się nie rozumiemy?
— Owszem, ani pan się nie myli, ani ja, to jest właśnie jedno i to samo.
— Co pan ma na myśli?
— To samo, o czem pan myśli w tej chwili!
— Więc niech pan powie wprost!
— Mógłbym spróbować, ale z tą właśnie rzeczą jest jak z jakimś zagmatwanym snem, gdy wymówi się pierwsze słowo, chcąc go opowiedzieć, sen znika lub staje się absurdem, poprostu nie można go tknąć.
— Doprawdy, doprawdy niewiadomo co...
Von Senden zajął się nalewaniem szklanek, patrzył z upodobaniem, niemal z czułością jak szampan grał i perlił się w cienkiem szkle, które zachodziło rosą. Claude ścigał jakiś dawny sen, który przypomniał się nagle w zdumiewającem skojarzeniu z tem, co przemknęło przed chwilą w oczach von Sendena, w jego przeobrażonej, przelotnie wypiękniałej twarzy. Było to trudne, bo teraz siedział naprzeciwko niego typowy, prawy pijanica i patrzał w swoją szklankę z bezmyślnym uśmiechem.
Tamta niezapomniana twarz Niemca, konającego z nim razem w zawalonym miną okopie, przesunęła się wyraźnie jak wówczas w ową noc listopadową w przeraźliwym blasku reflektora. Ale w niedawnym śnie o tem samem była noc i, choć leżeli twarzą w twarz zasypani i mrący w cierpieniach, trzymając się za ręce, nie widział twarzy tamtego... Tamten Niemiec mało mówił, zresztą doskonałą francuszczyzną, przeważnie tylko jęczał, ten ze snu przed śmiercią wypowiadał w ciemnościach jakieś zawiłe proroctwa w rodzaju tego, coby też było, gdyby ich odkopano i wyniesiono szczęśliwie ze strefy ognia, każdego na swoją stronę... Jednem słowem, gdyby żyli dalej... Ta gmatwanina senna przypomniała się teraz, gdy opój zaczął wyprawiać swoje miny — co tu ma do czynienia von Senden? Muszę już być pijany, miesza mi się w głowie... Gdyby mnie ten łapacz zagabnął teraz, to kto wie:.. Kto wie...
I głowa Claude’a gibnęła się, ocknął się, spojrzał — von Senden z przymkniętemi oczami w rozczulonem natchnieniu sączył szampana, pomrukując z zachwytu. Skulił się i zasnął, ale i przez sen bał się zasnąć, więc wciąż z wysiłkiem roztwierał oczy, a one wciąż zamykały się same. Tamten gadał, Claude usiłował słuchać, ale słyszał też jakby przez sen.
— Słodka glebo Francji, niechże będzie błogosławiony owoc żywota twojego... Modlę się, słowami pozdrowienia anielskiego, choć jestem protestantem, a nawet kalwinem... Ty glebo... Rozorały cię okopy i granaty, ale użyźniły cię ulewy i powodzie krwi, popioły zgliszcz i zgnilizna setek tysięcy trupów... Wpadam w styl poetycki, gdy piję twoje wino, cudowna ziemio, Szampanjo... I ja, niegodny, byłem przez jakiś czas winoroślą, utkwioną korzeniami, że tak powiem, w twojej ziemi, bardzo krótko jak na macicę winną, ale dla mnie strasznie długo, a do tego po samą szyję... Wciągałaś mnie w siebie, ziemio, ze straszliwą mocą, tuliłaś mnie jak matka dzieciobójczyni, abym wsiąkł wszystek dla świetlanej przyszłości... Ażeby kiedyś, gdy karabiny maszynowe przekute będą na lemiesze i rolnik beznogi o kulach zacznie orać, prowadząc skibę przez moją mogiłę, moja padlina weszła w zasadzony szczep winny... I tak dalej i tak dalej — aż ktoś niewiadomy dotknie, jak teraz ja, spragnionemi ustami pieniącego się puharu... Wracając do rzeczy, działo się to w końcu listopada niedalej jak zeszłego roku... Już trzeci dzień leżeliśmy po różnych dziurach w okopach francuskich, rozwalonych przez naszą artylerję, walcząc bez przerwy na granaty i w ustawicznych krótkich starciach wręcz — na noże. Francuzi nie dawali się wyprzeć i jak zjadliwe robactwo uparcie tkwili wszędzie po lejach, po zburzonych schronach, po zakamarkach, ubezpieczali się barykadami z worków z ziemią, drutami... W nocy miano nas zluzować, ale w ciasnym chodniku na samym zakręcie spotkaliśmy się niespodzianie z oficerem francuskim — nosem w nos i chwyciliśmy się za bary. Szamotamy się, obijając się o ściany rowu, wreszcie zacząłem tracić siły i ledwie ledwie że jeszcze powstrzymywałem rękę z nożem, a ostrze łyskało mi tuż przed oczami. Było to pod samym murem z resztką komina, co nazywało się kiedyś fermą La Routoire — mówię najwyraźniej „La Rou — toi — re“ — w Szampanji, panie Helm. W tej samej Szampanji, która rodzi to wino. Prosit!
— Prosit...
— Nagle potworna siła porywa nas obu i ciska nami w przestrzeń, przez mgnienie oka miałem wrażenie, że mkniemy powietrzem, trzymając się jeden drugiego ze wszystkich sił, poczem ogarnęła mnie nicość — śmierć. Gdym się opamiętał, była już noc, spostrzegłem, że jednak żyję, ale jestem sparaliżowany, gdyż nie mogę się ruszyć, tylko w prawej ręce miałem trochę władzy. Macam dokoła ale nic mogę wymacać siebie, nie czuję nic, mam tylko tę rękę no i głowę, a gdzie reszta? Trudno wypowiedzieć strach, który mnie wówczas dławił, coś podobnego zdarza się tylko w snach. Nic nie rozumiem, umieram ze strachu, wciąż mdleję czy zasypiam i budzę się. Ktoś dyszy mi gorączką prosto w twarz, stęka, jęczy... Czyjaś ręka przesuwa się po mojej głowie, po twarzy.. Chwytam ją i odpycham z odrazą... Wymacuję hełm — hełm francuski, pod nim mocno spięta rzemykiem kłująca niegolona twarz, nos, usta... Jego ręka ujmuje moją, już się nie boję, trzymam się mocno tej ręki jak wybawienia. On mi dopiero powiedział co się stało — jakiś kretyn niemiecki czy francuski puścił w to miejsce minę, czyjkolwiek był to strzał, był on skandalicznie krótki — zagrzebało nas po szyję... Z początku rozmawialiśmy jak ja tu z panem, panie Helm, potrosze o wszystkiem, gadaliśmy po francusku, po niemiecku w całkowitej rezygnacji i zgodzie, ale wnet święta matka ziemia zaczęła nas ściskać w swoich objęciach, dławić i dusić — nie pora była ani miejsce na rozmowy. Stękaliśmy w ciemnościach z bólu, wołaliśmy wśród wycia wichru o ratunek, zapadaliśmy na długo w milczenie, wiedząc, że umieramy. Zrzadka skostniała dłoń zwierała się i czułem jego słabe uściśnienie — Francuz wciąż jeszcze żył... Nagle natrafił na nas blask reflektora, który błąkał się po polach i po raz pierwszy ujrzeliśmy siebie — od tej chwili zapamiętałem tę twarz i nie zapomnę jej nigdy, widziałem ją znacznie bliżej, niż teraz pana. Było to w końcu listopada zeszłego roku w Szampanji, pod ruiną fermy La Routoire — i cóż pan na to, panie Helm?...
— Bardzo ciekawe zdarzenie, proszę mówić dalej. Bardzo ciekawe...
— W ciemnościach deptały po nas patrole, nad naszemi głowami toczyła się walka naoślep, a o świtaniu tuż przy nas, sięgając stopami naszych głów, znalazła się zdobycz tej nocy, trup żołnierza, przez cały długi dzień patrzeliśmy na jego szyderczy uśmiech. Przez cały dzień brataliśmy się z Francuzem, czekaliśmy śmierci, czekaliśmy pomocy i opędzaliśmy się od szczurów. Wyły, gwizdały nad nami karabiny maszynowe, kule gradem trzaskały w mur tuż nad nami, przez cały dzień obsypywała nas ziemia od pocisków, czasami przebiegali Niemcy, uciekający przed Francuzami, czasami Francuzi, uciekający od Niemców. Nie mieliśmy sił zawołać, nie mogliśmy nawet ruszyć ręką, tylko oczami żebraliśmy o łyk wody, lub żeby nas bodaj dobito — nikt nie zwrócił na nas uwagi. Męczarnie... Mniejsza o męczarnie, bo tego się nie wypowie w żadnem ludzkiem gadaniu. Przez ten cały dzień nie przemówiliśmy do siebie słowa, ja nie mogłem i on już nie mógł, jednak od czasu do czasu roztwieraliśmy oczy i porozumiewaliśmy się oczami. Była to rozmowa dusz i zaprawdę trzeba wszystkich okropności wojny, żeby być świadkiem i uczestnikiem takiego cudu! Czytaliśmy własne myśli, nieomylnie sięgaliśmy do głębi naszych serc i nie zostało między nami nic utajonego!... W obliczu niechybnej śmierci, tak pewnej, jakgdyby się już była spełniła, prowadziliśmy naszą rozmowę, zasypani we wspólnej mogile. Gdy noże wypadły nam z rąk i leżały gdzieś tuż pod ziemią pogrzebane wraz z nami, byliśmy pogodzeni na zawsze, okropność męki zamordowała w nas wszystko co cielesne i ziemskie i niejako wypchnęła nas z obrębu i z wymiaru tego świata. Poznaliśmy zagadkę życia, tajemnicę śmierci, nudę spraw naszego pokolenia i małość wielkiej wojny światowej i dobrą szczęśliwość przyszłości, chwałę przyjść mającego człowieka i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze — wiedzieliśmy wszystko! Nasze dusze stopiły się w jedną i nikt nie był mi w życiu bliższy, nie będzie nigdy bliższy, jak ów człowiek nieznajomy, mój brat rodzony w męce i w śmierci, ten wróg, z którym dopiero co godziliśmy w siebie nożami... Za jego zdrowie, gdziekolwiek jest, jeżeli żyje o tej porze!
Von Senden był w natchnieniu, znowu odmienił się i wypiękniał, Claude spuścił oczy przed jego przeszywającem spojrzeniem, trącili się.
— A ręka panu drży, doktorze, oh, jak drży... Szkoda tego wspaniałego wina...
Claude nie zdobył się na odpowiedź, to, co słyszał, przechodziło jego wyobraźnię i zdolność rozumienia, było niepojęte. To było wręcz niemożliwe.
Rzucił dokoła kilka płochliwych, dzikich spojrzeń, jakby chcąc się utrwalić w przekonaniu, gdzie się znajduje, czy nie śpi, czy wogóle istnieje na tym świecie.
Zaszumiało mu w głowie, staroniemieckie szafy winiarni, dębowe stoły i zydle zaczęły krążyć dokoła niego, dwóch gości siedzących opodal i stary kelner we drzwiach kołowali, obracając się zwolna jak na karuzeli, jeden von Senden tkwił na swojem miejscu i patrzał bez miłosierdzia. Wreszcie, gdy dalsze milczenie stało się niepodobieństwem, gdy każda sekunda czekania obciążała go straszliwie, Claude zebrał się na odwagę, czuł, że słabnie i że lada chwila...
— Cóż dalej? To niesłychane! Cóż dalej?
— Co dalej? Następnej nocy przyszli nasi i odkopali mnie, więc musieli odkopać i jego, mnie zabrali i donieśli szczęśliwie jeszcze przed świtem poza linję ognia — i już.
— A tamten? Co się z nim stało?
Claude rzucił to pytanie zupełnie mimowoli, żeby cośkolwiek powiedzieć, gdyż uląkł się milczenia i milczącego patrzenia przeszywających oczu von Sendena. Rzuciwszy te słowa, przymknął powieki i ciężko wsparł się na stole.
— Co się stało z moim Francuzem? Oczywiście zostawili go na miejscu, gdzie tam było zawracać sobie głowę zdychającym Francuzem, dobrze, że go nie dobili... Zresztą, gdy mnie zabierali, widziałem jak przez mgłę w promieniu latarki, że jeszcze się ruszał... Napewno go nie dobili, gdyż, zdaje mi się, że pamiętam... Wydaje mi się, że widziałem, jak nasz sanitarjusz przytknął mu do ust manjerkę z wodą, czy z rumem... Najpewniej skończył tej nocy, bo nad ranem wziął przymrozek, a ziemia choć djablo gniotła po kościach, to jednak nieźle grzała, aż zanadto. Wreszcie kto wie, mogli go byli zabrać swoi, w listopadzie noc długa, mogli jeszcze zdążyć, zanim zaczęto prać... Albo żyje, albo nie żyje... Jeżeli skonał tam pod fermą Routoire, to Panie świeć nad jego duszą...
Von Senden wsparł się łokciami na stole i przechylił się na stronę Claude’a, jego głos odmienił się, załamał się.
— Ale jeżeli wyżył i żyje, jeszcze dzisiaj żyje i żyje o tej godzinie — to napewno teraz...
Von Senden przechylił się całkiem, zawisł nad stołem, w jego oczach, w twarzy przebiegały szybko zmienne momenty stanowczości, nakazu, wzruszenia, błagania...
— Panie Helm, jeżeli on żyje, to siedzi oto za tym stołem naprzeciwko mnie i udaje, że drzemie. Namyśla się, czy się przyznać, czy brnąć dalej, łżeć dalej przed swoim bratem w obliczu męki i śmierci... Czy też przyznać się, wyciągnąć rękę przez ten stół i podać ją przyjacielowi, przyjacielowi, który nie zawiedzie! Nie wie, biedny, co począć wobec cudu naszego spotkania. Zamiast się cieszyć radością wielką, myśli o swoim głupim strachu...
Głos von Sendena zadrgał wzruszeniem i umilkł. Upłynęła minuta, w ciągu której Claude zdążył przerobić niezliczone mnóstwo myśli niezbędnych w tej chwili, a jeszcze więcej nanic niepotrzebnych i trwałby tak dalej bez końca, gdyby von Senden zniecierpliwiony nie walnął pięścią w stół, w jego głosie umyślnie przyciszonym brzmiał nakaz.
— Mais assez dormir, mon ami! Soyez donc sérieux...
— Moi? Je ne dormais point... Je vous écoutais...
— Nareszcie!.. Ale nie nadużywajmy twej boskiej mowy ojczystej, odłóżmy na inny raz ucztę przyjaźni.
— Co zamierzasz ze mną zrobić?
— Co ja mam z tobą zamierzać? Nic nie zamierzam! Jestem straszliwie szczęśliwy, że na ciebie patrzę... Jestem jak odrodzony... Staję się na nowo człowiekiem... Chcę być twoim przyjacielem... A ty?
— To spotkanie jest cudem... I gdyby los nas zetknął ze sobą po wojnie... Ale masz prawo zapytać, co ja tu robię — więc ci odpowiem!
— Nie trudź się, kochany! Głupiby się nie domyślił... Widać byłeś chemikiem czy oficerem gazowym, więc cię przysłali, abyś pochodził koło starego Wagera i jego kuchni — oczywista rzecz! Robiłeś swoje, mnie nic do tego, ale są inni, których to zanadto interesuje, musimy nad tem pomyśleć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Gałecki.