Ostatni Mohikan/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OSTATNI
MOHIKAN.
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
Z ROKU 1757.
JAKÓBA FENIMORA KUPERA.
TŁUMACZONA
PRZEZ
FELIXA WROTNOWSKIEGO.
TOM PIERWSZY.
WILNO.
W DRUKARNI B. NEUMANA.

1830.


Dozwala się drukować, z warunkiem, aby po wydrukowaniu złożone były trzy exemplarze w Komitecie Cenzury. Wilno 1829 roku d. 15 Lipca.

Cenzor Leon Borowski.




OSTATNI MOHIKAN.

TOM PIERWSZY.[1]
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
Ucho moje otwarte, serce uzbrojone;

Mów — cóż mi masz powiedzieć? że wszystko stracone,
Że z dóbr ziemskich, znikomych, wyzuty do zgonu

Jestem królem bez państwa, poddanych i tronu?
Szekspir.

Było to jedną z cech szczególnie oznaczających wojny prowadzone w osadach Ameryki północnej, iż chcąc odkryć nieprzyjaciela dla stoczenia z nim bitwy, trzeba było wprzód wystawić się na nędze i niebezpieczeństwa pustyni. Szerokie pasmo nieprzebytych na pozór lasów, dzieliło posiadłości nieprzyjaźnych sobie prowincyj francuzkich i angielskich. Równie zahartowany w trudach osadnik} jak wyćwiczony Europejczyk bijąc się każdy ze swojej strony, trawili niekiedy całe miesiące na walce przeciw potokom lub na torowaniu drogi przez wąwozy w górach, nim znaleźli zręczność okazania bliższych dowodów męztwa. Lecz naśladując w cierpliwości dzikich wojowników tych krain i ucząc się od nich znosić niewczasy, tak pokonywali wszystkie zawady, iż można było sądzić, że wkrótce puszcze nie będą miały kryjówki dość ciemnej, pustyni dość odległej na schronienie od tych, którzy rozlewali krew dla nasycenia zemsty, lub wspierania oziębłej i samolubnej polityki monarchów mieszkających w dalekiej Europie.
Na całej rozległej przestrzeni pogranicza, żadne podobno miejsce nie mogło przedstawić żywszego obrazu rozjuszenia i okrucieństwa dzikich wojen owej epoki, jak kraj między Hudsonem i przyległemi jeziorami położony.
Samo tu przyrodzenie tak widoczną łatwość przechodów nastręczało walczącym, że nie podobna było jej zaniechać. Podłużna płosa jeziora Szamplen ciągnąc się od brzegów Kanady, aż do granic prowincyi sąsiedniej Nowemu Jorkowi, tworzyła naturalne przejście w środku przestrzeni, którą Francuzi, żeby dosięgnąć swych nieprzyjaciół, koniecznie opanować musieli. W południowym końcu jezioro to przyjmowało od drugiego daninę wód tak przezroczystych, że missionarze jezuiccy obrali je wyłącznie do spełniania oczyszczających chrztu obrządków i nazwali jeziorem Świętego Sakramentu. Mniej pobożni Anglicy sądzili, iż dosyć wyrządzą czci tym wodom, kiedy im nadadzą imię panującego podówczas nad nimi monarchy, drugiego z dynastyi hanowerskiej. Tym sposobem dwa narody spiknęły się na wydarcie dzikim właścicielom nadbrzeżnych lasów, prawa uwiecznienia dawnego nazwiska jeziora Horykanu.
Oblewając niezliczone wyspy, jezioro święte opasane górami ciągnęło się na mil dwanaście w południową stronę. Na wzniosłej płaszczyźnie, broniącej wtenczas od zbytniego wód rozlewu, zaczynał się gościniec przewozowy, prowadzący nad brzeg Hudsonu do miejsca, gdzie rzeka wyjąwszy wieczne zawady progów zaczynała bydź spławną.
Wtenczas kiedy niezmordowani Francuzi w przedsiębierczym i zuchwałym zamiarze napadu, nawet przez dalekie i niezwiedzane wąwozy Allegany szukali przejścia, łatwo domyślić się można, że nie pominęli miejscowych korzyści dopiero opisanego, kraju, Jakoż stał się on krwawemi szrankami większej części bitew staczanych w celu rozstrzygnienia, kto miał nad osadami panować. Twierdze zbudowane w rozmaitych punktach najłatwiejszego przejścia wielekroć, podług dziwacznych zrządzeń zwycięztwa lub okoliczności, brane i odbierane, burzone i odnawiane były. Rolnik uciekając od tych miejsce niebezpiecznych, cofał się aż do środka najdawniejszych osad; a wojska liczniejsze od tych, które nieraz rozrządzały koroną w macierzystych krajach, zagłębiały się w tutejsze lasy, skąd nigdy nie wychodziły inaczej, jak wycięczone trudami, albo zrażone przegraną i podobne do cieniów występujących z grobowców.
Chociaż zatrudnień spokojnego przemysłu nie widziano w tych zakazanych stronach, lasy jednak były pełne ludzi. Po dolinach i trzebieżach[2] brzmiała muzyka wojenna, a echa gór powtarzały okrzyki walecznej i nierozważnej młodzieży, która dumna ze swojej żywości i siły, wdzierała się na ich wierzchołki, żeby wkrótce usnąć w długiej nocy zapomnienia.
Na tém to polu walk krwawych, zdarzenia, które tu opisać chcemy, zaszły w trzecim roku ostatniej między Francyą a Wielką Brytaniją wojny o posiadanie kraju, szczęściem nie przeznaczonego, ani dla jednej, ani dla drugiej.
Niezdolność naczelników wojskowych i fatalna niestanność pewnej osoby w radzie wewnętrznej, strąciły Angliją z tej wysokości, na jaką wyniosł ją duch przedsiębierczy i talent dawniejszych jej wojowników i rządców. Nieprzyjaciele już się jej nie lękali a stronnicy nagle tracili tę ufność zbawienną, co jest zrzódłem szacunku samego siebie. Niewinni tego stanu słabości, i chociaż tyle pogardzani, że nie mogli nawet bydź narzędziem błędów, osadnicy musieli jednak znosić udział dotkliwego poniżenia. Świeżo w ich oczach wybór wojska przybyły z kraju, który czcząc jako pierwiastkową ojczyznę, uważali za niezwyciężony, wybór wojska pod dowództwem naczelnika dla rzadkich zdolności wojennych przeniesionego nad tłum doświadczonych rycerzy, przez garstkę Indyan i Francuzów nie tylko do haniebnej ucieczki zmuszony został, ale ocalenie od zupełnej zagłady jedynie był obowiązany zimnej krwi i odwadze młodego Wirgińczyka, którego sławę, dojrzałą z czasem, prawda rozniosła w najodleglejsze końce chrześciańskiego świata.
Niespodziana ta klęska otworzyła wielką przerwę w pograniczu, i nim nadeszły nieszczęścia rzeczywiste, oczekiwano tysiąca niebezpieczeństw urojonych. Przerażonym osadnikom zdawało się za każdym powiewem wiatru gwiżdżącego od zachodnich lasów, że słyszą wycia dzikich. Straszliwy charakter tych nieprzyjaciół okrutnych, niewymównie powiększał zwyczajną obawę wojny. Niezliczone przykłady świeżych rzezi, każdemu żywo jeszcze tkwiły w pamięci; awe wszystkich prowincyach nie było nikogo, ktoby z chciwością nie słuchał przerażających powieści o morderstwach popełnianych w pociemku, zwłaszcza gdy ich głównymi sprawcami byli drapieżni mieszkańcy lasów.
Kiedy łatwowierny wędrowiec z zapaloną wyobraźnią, opowiadał niebezpieczne przypadki w pustyniach; lękliwym ludziom krew ścinała się w żyłach, a matki rzucały niespokojne spojrzenia na dzieci uśpione wśrod pewności miast największych. Jedném słowem trwoga powiększająca przedmioty zaczęła brać górę nad męztwem i rachubami rozsądku. Najśmielsze serca nawet zaczęły powątpiewać o wypadku wojny, a codzień powiększała się liczba tej nikczemnej zgrai, która już sądziła, że wszystkie posiadłości korony angielskiej, albo są w ręku jej nieprzyjaciół chrześciańskich, albo pustoszone od ich sprzymierzeńców dzikich.
Skoro więc w twierdzy położonej przy końcu gościńca wiodącego od Hudsonu do jeziór, posłyszano, że Montkalm z wojskiem liczniejszém niż liście lasów posuwa się w górę jeziora Szamplen, nikt nie wątpił o prawdziwości tej nowiny, i przyjęto ją raczej z nikczemną trwogą ludzi oddanych zatrudnieniom spokojnym, niżeli z cichą radością jakiej doświadcza wojownik, kiedy mu powiedzą, że nieprzyjaciel zbliża się na wystrzał broni.
Wiadomość tę przyniosł pod wieczor dnia letniego, goniec indyjski od Munra naczelnika twierdzy nad jeziorem świętém położonej, przysłany z prośbą o znaczny i jak majrychlejszy posiłek. Droga czyli raczej ścieszka łącząca dwa te stanowiska ledwo na pięć mil[3] odległe od siebie, przerobiona była na wygodny gościniec; a za tém, kiedy ją teraz wychowaniec lasówv we dwie godziny przebiegł, oddział wojska z obozem i ciężarami mógł przebyć latem od zachodu do wschodu słońca.
Wierni poddani korony angielskiej lesnym tym warowniom nadali imiona xiążąt panującego domu: jednej Williama-Henryka, a drugiej Edwarda. Dopiéro wspomniony weteran szkocki trzymał straż w pierwszej z półkiem wójsk regularnych i oddziałem prowincyonalnych. Garstka ta była. zbyt słaba przeciw ogromnej sile, jaką Montkalm pod te ziemne okopy prowadził; ale dowódzca drugiej twierdzy jenerał Web, miał pod swemi rozkazami wojska królewskie prowincyj północnych, i pięć tysięcy załogi. Tak więc łącząc podwładne sobie oddziały mógł prawie dwa razy większą liczbę stawić przeciw śmiałemu Francuzowi, który zapędzając się zuchwale zostawił wsparcie daleko za sobą.
Lecz równie oficerowie jak żołnierze przejęci uczuciem swego poniżenia, woleli raczej w murach czekać na nieprzyjaciół, niżeli pójśdź wstrzymywać ich zapęd; chociaż Francuzi pod twierdzą Diukiesną, uderzając na przednią straż angielską, dali im przykład uwieńczonej odwagi.
Zaledwo ochłonięto z pierwszego podziwienia jakie nowina ta sprawiła, po całej linii wojska zamkniętego w okopach nad Hudsonem dla bronienia twierdzy zewnątrz, rozeszła się wieść, że tysiąc pięć set ludzi ma ruszyć o świtaniu do warowni William Henryk, leżącej na północnym końcu gościńca. Pogłoska stała się wkrótce pewnością, gdyż nadszedł rozkaz z głównej kwatery, żeby oddział przeznaczony na tę wyprawę, co najrychlej przygotował się do pochodu.
Nie było już zatém żadnej wątpliwości o postanowienia Weba, i przez parę godzin widziano same tylko niespokojne twarze żołnierzy, śpiesznie dążących tu i ówdzie. Nowozaciężni rzucając się z kąta w kąt, bardziej jeszcze mitrężyli sobie wybór w drogę przez zbyteczny pośpiech, połączony równie z niechęcią jak zapałem. Starzy żołnierze, nauczeni doświadczeniem, wybierali się z krwią zimną 1 bez najmniejszego pozoru nagłości; ale chociaż udawali spokojność, jednak z posępnych spojrzeń łatwe było poznać, że niewielką mieli ochotę do tej straszliwej wojny leśnej, co dla nich początkową jeszcze była nauką.
Słońce wsrzód potoków blasku skryło się za góry leżące daleko w zachodniej stronie, i kiedy ciemność osłoniła ziemię, ruch przygotowań do drogi w tém miejscu samotném powoli ustawać zaczął. Nakoniec i ostatnie światełka pogasły pod namiotami niektórych oficerów, drzewa rzuciły czarniejsze cienie na warownię i rzekę; w całym obozie zaległa równie głęboka cisza jak ta, co panowała nad ogromną puszczą.
Podług rozkazu wydanego z wieczora, skoro pierwszy blask zorzy zaczął odznaczać czarne postaci kilku jodeł stojących niedaleko i czyste niebo bez żadnego obłoczka odsłoniło się na wschodzie, łoskot bębnów przez echa w ranném powtórzony powietrzu i ze wszech strón odbity o lasy, przerwał sen wojska. W mgnieniu oka poruszył się obóz co do jednego żołnierza: każdy chciał przeprowadzić swoich towarzyszów, bydź świadkiem ich odejścia i używać chwili zapału.
Przeznaczony oddział wkrótce stanął w porządku do pochodu. Regularni i płatni Żołnierze koronni dumnie zajęli stronę prawą, a nawykli ulegać osadnicy pokornie uszykowali się po lewej. Czaty wyruszyły naprzód, mocna straż otoczyła ciężkie powozy i równo ze dniem główna kolumna udała się w drogę z owym pozorem dumy wojskowej, co nie w jednym nowicyuszu pierwszy raz idącym do boju przytłumiał trwogę. Póki tylko towarzysze mogli ich widzieć, każdy zachowywał jednostajną szykowność i postawę. Nakoniec głos piszczalek zaczął cichnąć powoli i cała ta żyjąca masa znikła z oczu, jak gdyby las ją pochłonął.
Już wietrzyk nie donosił tententu stąpania żołnierzy oddalających się niewidzialnie do ucha ich towarzyszy pozostałych w obozie, już ostatni z opóźnionych skrył się pomiędzy drzewami, a jeszcze przed chatą niepospolitej wielkości, u drzwi której przechodziły się straże zwykle czuwające nad bezpieczeństwem osoby jenerała angielskiego, widać było przygotowania do wyjazdu. Na dziedzińcu stało sześć koni osiodłanych w ten sposób, iż dwa z nich przynajmniej zdawały się bydź przeznaczone dla dam znakomitych, rzadko widywanych tak daleko w głębi pustyń tamecznych. Trzeci miał czaprak z herbami oficera sztabu. Proste rzędy i tłomoki na innych były znakiem, że miały nieść sługi czekające już rozkazu swych panów. Kilka gromad żołnierzy i próżniaków zebrało się na to rzadkie widowisko; pierwsi wychwalali śliczny skład i dzielność oficerskiego konia, drudzy gawronili na wszystko z ciekawością głupowatą. Był wszakże między nimi człowiek, którego wyraz twarzy i ułożenie jawnie wyłączały z obu klas tych widzów.
Jakkolwiek powierzchowność jego była śmieszna, nie miał jednak żadnej ułomności szczególnej. Stojąc, wzrostem przewyższał otaczających; siedząc, wydawał się mniejszy od człowieka miernej postawy. Wszystkie jego członki dziwnie nie stosowały się do ogółu. Głowa była wielka, plecy wązkie, ramiona długie, ręce małe i można powiedzieć delikatne, uda i łytki cieńkie, lecz nogi niezmiernie długie, kolana ogromne, a stopy utrzymujące osobliwszą tę całość nad podziw szerokie i niezgrabne.
Złe dobrany ubiór bardziej jeszcze wydawał na jaw niekształiność jego ciała. Miał frak niebieski z wąziutkim kołnierzem a szerokiemi i krótkiemi połami; opięte spodnie z żółtego nankinu związane pod kolanami na kokardki białych, zbrukanych wstążek; pończochy bawełniczne w paski, i przy jednym trzewiku ostrogę. Nic z tego nie starał się ukrywać, owszem zdawało się, że bądź przez prostotę, bądź przez próżność, myślał nad tém, jakby wszystkie swoje piękności na widok wystawić. Z obszernej kieszeni długiej kamizelki jedwabnej oszytej szerokim galonem srebrnym, ale wytartej już porządnie, wyglądał instrument, który w towarzystwie tak wojenném mógłby kto wziąść za jakiś niebezpieczny i nieznany oręż. Małe to narzędzie ściągało ciekawość Europejczyków znajdujących się w obozie, ale osadnicy niemal wszyscy bez obawy i nawet dosyć zręcznie umieli go używać. Ogromny kapelusz tego kształtu jaki przed trzydziestu laty u duchownych był w modzie, nadawał pewną powagę jego łagodnej, lecz nie nader wielkie rozgarnienie obiecującej twarzy, i rzecz widoczna była, że właściciel potrzebował tej jego pomocy do utrzymania godności podczas odbywania jakichś szczególniejszych obowiązków swoch.
Kiedy żołnierze przez poszanowanie dla świętego obwodu głównej kwatery stali zdaleka od miejsca, gdzie widziano przygotowania do podróży, opisany dopiéro człowiek poufale zbliżył się do służących i bez ogródek zaczął dawać swoje zdanie o koniach.
— Mnie się zdaje, przyjacielu, — odezwał się głosem równie dziwnym dla słodyczy dźwięku, jak sam był dla niekształtności ciała, — że ten koń nie jest krajowy i zapewne sprowadzony ze strón dalekich, może z małej wyspy zamorskiej. Nie chlubiąc się mogę mówić o podobnych rzeczach, byłem bowiem w dwóch portach: w jednym co leży przy ujściu Tamizy i bierze nazwisko od stolicy starej Anglii; w drugim tak nazwanym Niuhawen. Widziałem tam mnóstwo zwierząt czworonożnych, które kapitanowie brygów i okrętów, jak do Arki Noego, ładowali do swoich statków na przedaź do Jamaiki, ale nigdy nie zdarzyło mi się widzieć zwierzęcia tak podobnego do wojennego konia opisanego w Pismie Świętém: — „Bije ziemię kopytem, weseli się ze swej siły i leci przeciw zastępom zbrojnym. Zdaleka wietrzy wojnę, rży na odgłos trąby, grom wodzów i okrzyk tryumfu.“ — Możnaby powiedzieć, Że rassa koni Izraela zachowała się aż do naszych czasów. — Nieprawdaż przyjacielu?
Nie otrzymując żadnej odpowiedzi na tę przemowę osobliwszą; chociaż przynajmniej głos jego mocny i łagodny razem powinien był ściągnąć jakąkolwiek uwagę, cytator Pisma Świętego oderwał wzrok od konia i przeniosł na figurę milczącą, do której przypadkiem zwrócił był pytanie, i znalazł nowy powód zadziwienia w osobie stojącej przed nim. Oczy jego padły na prostą; wyprężoną postać gońca indyjskiego, co wczoraj niepomyślną nowinę przyniosł do obozu. Chociaż twarz jego oznaczała spokojność zupełną; chociaż przypatrując się hucznéj iożywionej scenie miał pozor otrętwiałości stoickiej; mimo tę obojętność wszakże, można było w nim dojrzeć wyraz hardości ponurej, godny oczu człowieka przenikliwszego niż ten, co go oglądał teraz z rozdziawioną gębą. Mieszkaniec lasów miał wprawdzie tomahawk[4] i nóż swego pokolenia; ale z powierzchowności nie wyglądał na wojownika. Widać było w nim zaniedbanie i ociężałość, będące skutkiem długiego utrudzenia i potrzeby wypoczynku. Farby jakiemi dzicy gotując się na wojnę malują swoje ciało, zlane i pomięszane na jego srogiej twarzy, czyniły ją bardziej jeszcze odrażającą. Oczy tylko niepozbawione bynajmniéj swej żywości dzikiej, błyszczały mu we łbie jak gwiazdy wsrzód chmury. Jego wzrok przenikliwy lecz ostróżny; spotkał na chwilę spojrzenie Europejczyka i bądź przez chytrość, bądź przez pogardę zwrócił się w inną stronę.
Trudno zgadnąć coby po tej niemej rozmowie powiedział wysoki Europejczyk, gdyby czynna ciekawość nie zwróciła jego uwagi do innego przedmiotu. Ruch między sługami i kilka przyjemnych głosów oznajmiły przybycie osób mających jechać w drogę. Wielbiciel oficerskiego konia cofnął się kilka kroków na miejsce, gdzie mała, wychudła klacz spasała resztki powiędłej trawy, i kiedy zrzebię spokojnie przy matce kończyło śniadanie, oparty łokciem na wojłoku zastępującym siodło, przypatrywał się podróżnym.
Młodzieniec w mundurze wójsk królewskich, przyprowadził do koni dwie damy ubrane jak do podróży przez lasy. Młodsza z nich, chociaż obie były w lat poranku, odrzuciwszy zieloną zasłonę spadającą z bobrowego kapelusza, pozwoliła widzieć swoję płeć delikatną, światłe włosy i ciemno błękitne oczy. Tło widokręgu po nad wierzchołkami sosen czerwieniejące jeszcze na wschodzie, nie było ani tak lekkie, ani tak żywe, jak rumieniec jej policzków; a pogodny dnia ranek nie miał tyle powabu co jej wesoły uśmiech do młodego oficera, kiedy ten pomagał jej dosiąść konia, Druga odbierając równąż grzeczność od zalotnego żołnierza, ukrywała swe wdzięki z ostróżnością, jaką zwykle dłuższe doświadczenie doradza; tylko kształt wspaniały jej postaci, w podróżnym ubiorze okazywał się wyraźnie, i można było widzieć że więcéj od swej towarzyszki miała dojrzałości i ciała.
Gdy już umieściły się na siodłach, młody ołicer lekko dosiadł swojego rumaka i wszystko troje ukłonili się Webowi, przez grzeczność stojącemu we drzwiach aż póki nie odjechali. Puściwszy potém konie kłusem, razem ze sługami udali się ku północnemu wyjściu z obozu.
Obie damy jechały w milczeniu; młodsza tylko krzyknęła z przestrachu kiedy goniec indyjski chcąc im przodkować gościńcem, przemknął mimo niéj niespodzianie. Nagłe to ukazanie się Indyanina inne sprawiło wrażenie na starszej: w pierwszem wzruszeniu pozwoliła ulecieć zasłonie i można było widzieć, że kiedy czarne jéj oczy śledziły każdy krok dzikiego, twarz tymczasem wyrażała litość, zadziwienie i wstręt razem. Miała włos czarny i połyskujący się jak pióra krucze, płeć nieco śniadą, ale bardzo świeżą i gładką; wszystkie rysy doskonale kształtne i pełne godności. Lekki jej uśmiech politowania, niby nad własną słabością chwilową, odsłonił drobne i bielutkie zęby. Spuściła wreście znowu zasłonę, i z głową w dół schyloną jechała w milczeniu, jakby myśli jej wcale czém inném, nie tém co ją otaczało zajęte były.


ROZDZIAŁ II.

...sama jedna! Cóż to! sama jedna?
Szekspir.

Kiedy tak jedna z dwóch młodych towarzyszek podróży, oddawała się dumaniu; druga prędko zapomniawszy o przestrachu i sama śmiejąc się ze swojego wykrzyknienia, zapytała oficera:
— Czy to często, Hejwardzie, takie poczwary. pokazują się w lasach; albo może to rzadkie widmo dla naszej rozrywki wywołano umyślnie? Jeśli tak, wdzięczność zamyka nam usta; ale jeśli inaczej, i ja i Kora wprzód nim spotkamy straszliwego Montkalma, nie raz będziemy musiały zdobywać się na odwagę; chociaż pochlebiamy sobie, żeśmy ją odziedziczyły po przodkach naszych.
— Indyanin ten jest gońcem wójsk naszych, a swojego narodu, można powiedzieć, bohaterem, odpowiedział młodzieniec. Podjął się wyprowadzić nas prosto nad jezioro, ścieszką mało uczęszczaną i krótszą, a zatém przyjemniejszą od gościńca, którym musielibyśmy jechać za oddziałem wojska ciągnącym się powoli.
— Mam jakiś wstręt do tego człowieka, — mówiła dalej młoda piękność z miną udanej niby, lecz w istocie prawdziwej obawy. — Zapewne nie znając go dobrze, nie powierzyłbyś się jemu, Dunkanie?
— Powiédz raczej, Że niepowierzyłbym was, Alino, odpowiedział Hejwayd z żywością. Tak jest, znam jego: gdybym nie znał, nie zaufałbym jemu, mianowicie w tym razie. Jest on podobno Kanadyjczyk rodem, służył jednak razem z naszymi przyjaciółmi Mohawkami, którzy, jak wiadomo, należą do liczby sześciu sprzymierzonych narodów. Powiadają, że dziwne zdarzenie sprowadziło go do nas i jakoby nasz półkownik był w tę awanturę zamięszany, a potém obszedł się z nim trochę surowo; ale dawne to rzeczy; nie pamiętam dobrze, dość że teraz jest przychyłny dla nas.
— Jeżeli kiedykolwiek był nieprzychylny dla mojego ojca, tém słuszniej czuję wstręt do niego. Pomów z nim majorze, żebym mogła jego głos usłyszeć. Może to śmiesznie; ale wiesz już o tém, że wierzę trochę wróżbom, jakie z głosu ludzkiego powziąść można.
— Nic z tego nie będzie, rzecze major, pewno odpowie nam tylko wykrzyknieniem jakiem. Choć może, mówi po angielsku; ale jak większa część dzikich, udaje że nierozumie nawet, a tém bardziej nie raczy przemówić tym językiem teraz, kiedy wojna każe mu zachowywać całą jego powagę. Ale się zatrzymał; pewno ścieszka, którą jechać mamy, jest tu gdzieś niedaleko.
W samej rzeczy tak było jak się Hejward domyślał. Kiedy się podróżni zbliżyli do lasu ciągnącego się po za gościńcem, Indyanin ręką wskazał im ścieszkę idącą w głąb puszczy, i tak wązką, że dwie osoby nie mogły jechać obok.
— Otoż i nasza droga, — rzecze major ścicha. — Nie trzeba okazywać najmniejszej nieufności, bo przez to niebezpieczeństwa urojone mogłyby się na rzeczywiste zamienić.
— Jak myślisz, Koro? zapytała Alina przejęta trwogą: chociaż może przykro, ale czy nie byłoby bezpieczniej jechać za wojskiem?
— Nie znając zwyczaju dzikich, odezwał się Hejward, nie wiesz, Alino, gdzie większe niebezpieczeństwo czeka. Jeżeli nieprzyjaciel stanął na końcu gościńca, o czem wątpię, ponieważ wysłane zwiady nic podobnego nie doniosły, oni rozciągną się po bokach, żeby napadać opóźnionych lub zbłąkanych. Droga wojenna wiadoma, a o naszej nikt wiedzieć nie może, bo ledwo przed godziną ułożyliśmy kędy jechać mamy.
— Czyliż należy niedowierzać temu człowiekowi dla tego, że w zwyczajach różni się od nas i nie białą ma skórę? zimno zapytała Kora.
Alina nie wahając się dłużej, zacięła pejczem konia i pierwsza udała się za przewodnikiem, wązką i ciemną ścieszką, gdzie co krok rozłożyste krzaki stawały na zawadzie. Młodzieniec z otwartém uwielbieniem spojrzał na Korę, i przepuściwszy młodszą, lecz nie przeto piękniejszą towarzyszkę, rozchylał gałęzie żeby starsza wygodniej przejechać mogła.
Słudzy, zapewne podług rozkazu danege im wcześnie, odłączyli się od panów i pojechali prosto gościńcem wojennym.
— Ostróżność tę, rzecze Hejward, doradził nam roztropny nasz przewodnik, żeby jak najmniej śladów było w lesie, na przypadek jeżeli który z Kanadyjczyków dzikich posunie się tak daleko przed wojskiem.
Z początku ścieszka była tak zawikłana, że podróżni nie mieli czasu rozmawiać; ale przejechawszy brzeg lasu znaleźli się pod sklepieniem drzew ogromnych i rozłożystych gdzie promienie słońca przeniknąć nie mogły; lecz droga wygodniejsza była. Skoro przewodnik postrzegł że już konie swobodnie iść mogły, puścił się krokiem pośrednim między chodem a biegiem, tak że wierzchowce ciągle kłusować musiały.
Młody oficer, chcąc natenczas przemówić do czarnookiej towarzyszki swojej, odwrócił głowę, i wtém posłyszawszy oddalony tentent kopyt końskich, nagle ściągnął cugle swojego konia. Obie damy zatrzymały się także, i wszyscy natężyli słuch chcąc zbadać przyczynę tak niespodzianego wypadku.
W kilka chwil ukazało się zrzebię jak daniel migające między sosnami, a prawie z tuż za niém dziwny człowiek opisany w poprzednim rozdziale, pędził na swojej chudej klaczy ile tylko mógł ją skłonie do pośpiechu, bez narażenia się na wyraźne odmówienie. Podróżni nasi, w krótkim przedziale od kwatery Weba do wyjścia z obozu, nie mieli zręczności postrzedz szczególniejszej osoby zbliżającej się teraz do nich. Lecz jeżeli ten człowiek stojąc, mógł wysokością swoją zająć oczy niespodzianie nań zwrócone, nie mniej téż, siedząc na koniu, dziwił zgrabném ułożeniem kolosalnej swej postawy.
Chociaż bez ustanku kłół ostrogą żebra swojej klaczy, tyle tylko zdołał wymódz na niej, że tylne nogi dźwigała ruchem czwałowym, kiedy przednie nie długo zgadzając się z niemi, powracały znowu do kłusu i często złym przykładem gorszyły swe siostry. Nagły ten przeskok z jednego do drugiego biegu sprawiał takie złudzenie wzroku, że major doskonale znający się na koniach, nie mógł odgadnąć z razu jakie to zwierzę tak niemiłosiernie naglone zbliżało się ku niemu.
Ruchy przemyślnego jeźdźca nie mniej były dziwaczne. Za kazdém dźwignieniem się szkapy, w całej wysokości powstając na strzemionach, lub skurczony opadając, na siodło, przez to prostowanie i schylanie długich nóg swoich, tak powiększał lub zmniejszał swą postawę, iż trudno było poznać jego wzrost prawdziwy. Jeżeli dodamy jeszcze, że skutkiem ciągłego działania jednej tylko ostrogi, jeden bok klaczy zdawał się biedź prędzej niż drugi, a ogon ciągle zamiatał krzywdzone żebra, będziemy mieli obraz zupełny i jeźdźca i rumaka.
Nachmurzone brwi i męzkie czoło Hejwarda wypogodziły się zaraz, skoro wyraźniej postrzegł oryginalną tę figurę; a kiedy nieznajomy już o kilka kroków tylko był od niego, mimowolny uśmiech wymknął się mu na usta. Alina bez wszelkiego względu rozśmiała się głośno; nawet w czarnych i posępnych oczach Kory zajaśniała wrodzona jej lecz przytłumiona wesołość.
— Czy szukasz tu kogo? — zapytał Hejward nieznajomego, kiedy ten zbliżywszy się zaczął wstrzymywać rozpędzoną klacz swoję. — Spodziewam się ze nie przynosisz złej nowiny.
— Tak jest zapewne, — odpowiedział zapytany, trójkątnym kapeluszem swoim nawiewając jak wachlarzem ciche powietrze lasów i trzymając słuchaczów w niepewności, na które pytanie majora służyła ta odpowiedź.
— Tak jest, zapewne, szukam, — dodał potem ochłodziwszy twarz nieco i wytchnąwszy z zadyszania. — Dowiedziałem się, że Państwo jedziecie do Wiliam-Henryka, a ponieważ i ja tam jadę, chciałem więc pomnożeniem towarzystwa zrobić przyjemność równie dla Państwa jak dla siebie.
— Niesprawiedliwie w tym razie stanowić przez równość głosów. Nas jest trzy osoby, a WPan masz tylko radzie się samego siebie.
— Niesprawiedliwie) tez, byłoby pozwolić jednemu męszczyznie, obarczać się staraniem koło dwóch kobiet młodych, — odparł nieznajomy tonem pośrednim między prostotą a żartobliwością gminną; — Ale jeżeli ten męszczyzna jest prawdziwym męszczyzną, a te kobiety prawdziwemi kobietami, pewno obie, chcąc uczynić jedna na przekor drugiej, przyjmą zdanie swojego towarzysza, a zatem i Pan nie więcej jak ja masz się z kim naradzać.
Ładna Alina schyliła się prawie aż do tręzli swojego konia żeby ukryć nowy wybuch wesołej pustoty, lecz kiedy podniósłszy głowę ujrzała, że z twarzy pięknej jej towarzyszki zniknął chwilowy rumieniec, zapłoniła się mocniej i, niby już znudzona tą rozmową, ruszyła na przód.
— Jeżeli, mój Panie, masz — zamiar dostać się nad jezioro, rzecze Hejward nieco dumnie, nie tędy jechać trzeba było: drogę prawie o pół roili zostawiłeś za sobą.
— Wiém, odpowiedział nieznajomy, bynajmniej niezrażając się tak zimnem przyjęciem. Bawiłem cały tydzień w twierdzy Edwarda i chyba trzeba było bydź niemym, żeby się nie rozpytać drogi, a gdybym był niemy to i po mojém powołaniu. Zakończywszy te słowa szczególniejsza miną, jakby tyra sposobem nieznacznie chciał wyrazić zadowolenie z dowcipnego ucinku, który dla słuchaczów wcale był niezrozumiały; dodał poważnie: — Moje powołanie nie pozwala mi nadto pospolitować się z tymi, których obowiązałem się uczyć, i właśnie dla tego nie chciałem towarzyszyć oddziałowi wojska. Zresztą, spodziewając się ze człowiek tak wysokiego stopnia jak Pan dobrodziej, najlepiej może znać drogi, postanowiłem jechać z nim razem i przyjacielską rozmową uprzyjemniać podróż.
— Postanowienie WPana zbyt samowolne i trochę za prędkie, rzecze major sam niewiedząc czy się miał śmiać, czy gniewać. Ale mówisz o uczeniu, o powolaniu; czy nie jesteś w pólku prowincyonalnym, nauczycielem honorowej napaści i obrony? albo jednym z tych co kreślą linije i kąty dla tłumaczenia tajemnic matematycznych.
Zapytany spojrzał na pytającego z widoczném zadziwieniem, i zmieniwszy wyraz zadowolenia z samego siebie, na minę uroczystej pokory, odpowiedział:
— Spodziewam się ze nie obraziłem nikogo, a nie popełniwszy żadnego grzechu ciężkiego, od czasu jak ostatni raz błagałem Boga, żeby mi odpuścił winy, nie mam się bronić przeciw komu. Nierozumiem co Pan chciałeś powiedzieć względem linij i kątów, a co się tycze tłumaczenia tajemnic, zostawuję to ludziom świętym powołanym do tego. Nie przywłaszczam sobie innych zasług, jak tylko cokolwiek umiejętności w zanoszeniu do Nieba przez psalmy pokornych próśb i modlitw gorących.
— Jest to widocznie uczeń Apollina, odezwała się młodsza piękność, ochłonięta już z pomięszania. Biorę go wyłącznie pod moje opiekę. Nie marszcz brwi Hejwardzie i, przez grzeczność dla ciekawych moich uszu, pozwól mu jechać z nami. Prócz tego, dodała z cicha i rzucając spojrzenie na Korę, jadącą powoli za ponurym przewodnikiem, w przypadku będziemy mieli jednym przyjacielem więcej.
— Czy sądzisz, Alino, ze najdroższe dla mnie osoby poprowadziłbym drogą, gdzie choćby najmniejsze niebezpieczeństwo zagrażać mogło?
— Ja nie do tego mówię, Hejwardzie; ale ten człowiek mię bawi, i ponieważ ma duszę muzyczną nie pozbywajmy się jego.
To mówiąc rzuciła na majora spojrzenie błagające i pejczem wskazała mu żeby jechał na przód. Oczy ich spotkały się nawzajem; major chcąc przedłużyć tę chwilę wstrzymał nieco swojego konia; lecz gdy Alina spuściła w dół zrzenice, ustępując naleganiom czarodziejki, znowu użył ostrogi i wkrótce stanął obok Kory.
— Bardzo jestem rada z naszego spotkania, przyjacielu, rzecze Alina do nieznajomego dając mu znak żeby jechał za nią i puszczając konia kłusem. Rodzice moi, może bydź przez zbyteczne pobłażanie, wmówili mi że wcale nie źle mogę występować wduecie; cóżby więc szkodziło, gdybyśmy teraz dogadzając naszemu upodobaniu zrobili rozrywkę w drodze. Mało uczona, wielką odniosłabym korzyść z przestróg biegłego nauczyciela.
— I owszem; śpiewanie psalmów równie orzeźwia ciało jak duszę, odpowiedział psalmista bez dalszych próśb zbliżając się do niej. Żadne zajęcie się tak nie rozwesela; ale do wydania melodyi zupełnej, potrzeba czterech głosów. Pani, jak miarkuję po wszystkiém, masz dyszkant przyjemny i mocny; ja, dzięki szczególnej łasce Nieba, mogę brać tenorem do najwyższej nóty, lecz nie staje nam altu i basu. Ten oficer Króla Jegomości, co tak długo wahał się czy mnie przyjąć do swojego towarzystwa, miarkując po tonie jego mówienia, ma pierwszy z dwóch potrzebnych nam głosów.
— Poczekaj, nie sądź tak lekko i prędko; pozory często nas mylą, rzecze Alina z uśmiechem. Chociaż major Hejward odzywa się czasami altem; ja ręczę jednak że zwyczajny głos jego bardziej się do tenoru zbliża.
— To więc on biegły w śpiewaniu psalmów? w duchu prostoty zapytał jej towarzysz.
Alina tylko co nie parsknęła ze śmiechu, potrafiła jednak utaić wszelką do tego skłonność i odpowiedziała poważnie.
— Mnie się zdaje, czy nie ma-011 tylko więcej ochoty do piosnek świeckich. Rozrywki i zatrudnienia żołnierskiego życia nie bardzo mogły go zbudować.
— Głos, podobnie jak inne władze, dany jest człowiekowiżeby go używał, nie zaś żeby nadużywał, rzecze psalmista. Co do mnie, nikt mi nie zarzuci żem zmarnował dar jaki mi Niebo dało. Młodość moja, podobnie jak Króla Dawida, całkiem była poświęcona muzyce świętej, i, dzięki Bogu, ani jedno słowo piosnki światowej nie skalało ust moich.
— Niczego zatem nieuczyłeś się prócz muzyki świętej?
— Nie inaczej, Równie jak żadna mowa nie ma piękności wznioślejszych nad psalmy Dawida, tak śpiew do nich zastosowany jest wyższy nad wszelką muzykę światową. Jestem przytem tyle szczęśliwy, że mogę powiedzieć, iż usta moje powtarzają myśli i prośby samego króla Izraelskiego; bo chociaż czas i okoliczności wymagają niektórych odmian małych, to tłumaczenie jednak, jakiego trzymamy się w osadach Nowej Anglii, wiernością, bogactwem i prostotą duchowną, tyle przewyższa wszystkie inne, ile bardziej od nich zbliża się do wielkiego dzieła natchnionego autora. Gdziekolwiek idę, gdziekolwiek mieszkam, kładąc się i wstając, zawsze te boską książkę mam przy sobie. Oto jest ona: Wydanie dwudzieste, w Bostonie, anno Domini 1744, pod tytułem: Psalmy, hymny i pieśni pobożne starego i nowego Testamentu, wierszem angielskim dosłownie przełożone, tak dla publicznego jak prywatnego użytku zbudowania i pocieszenia wiernych, mianowicie w Nowej Anglii.
Wychwalając w ten sposób płód poetów krajowych, psalmista wyjął z kieszeni swą boską książkę i, osadziwszy na nosie okulary w żelazo oprawne, otworzył ją z uroczystem poszanowaniem. Potem bez dalszych ogróciek z wstępów zawoławszy głośno:
— Słuchajcie! — przyłożył do ust instrument opisany już przez nas, wydał na nim ton bardzo wysoki i ostry, a spuściwszy oktawą niżej głos swój przyjemny, donośny i czysty, pomimo poezyą, kompozycyą i nawet trzęski bieg swojej nędznej klaczy, na tęż sanie nótę zaśpiewał wybornie co następuje:

„O jak miło widzieć między bracią memi,

Święte przymierze zgody;
Jest to wonią strumieniem płynąca dla ziemi,

Z Aaronowej brody.

Prześpiewując zgrabne te wierszyki używał jestów tak właściwie dobranych, że trudno byłoby go naśladować bez długiego ćwiczenia się w tej sztuce. Kiedy głos jego podwyższał się stopniami, i ręka prawa wznosiła się do góry; kiedy się zniżał, i ręka spadała za każdym taktem, aż póki palce nie dotknęły się kart świętych. Ręczne to wtórowanie samemu sobie, zapewne skutkiem długiego nałogu, było mu zbędne, bo wypełniał je ściśle w ciągu całej sztrofy, a najdobitniej przy końcowych dwóch zgłoskach ostatniego wiersza.
Tak nagłe przerwanie cichości lasów, koniecznie musiało uderzyć dalszych towarzyszów podróży, jadących o kilkanaście kroków pierwej. Indyanin przemówił coś złą angielszczyzną do Hejwarda, i ten, zwróciwszy konia ku nieznajomemu, przeszkodził mu popisywać się dłużej z talentem śpiewania psalmów.
— Chociaż nie spodziewamy się Ładnego niebezpieczeństwa, rzecze major, ostróżność jednak radzi nam przejeżdżać las jak najciszej. Darujesz mi zatem, Alino, ze ujmę ci rozrywki prosząc twojego towarzysza, aby na czas dogodniejszy zachował swoje śpiewy.
— Prawda że mi ujmujesz rozrywki, odpowiedziała Alina z uśmiechem figlarnym; bo nigdy niesłyszałam słów tak mało stosownych do śpiewu, i właśnie byłam zajęta uczoném zgłębianiem, coby to takiego mogło połączyć wyborną muzykę z poezya niedołężną, kiedy mi swoim altem przerwałeś myśli.
— Nie wiem co przez mój alt rozumiesz, Alino; odpowiedział Hejward widocznie dotkniony tą uwagą; ale to wiem tylko, że bezpieczeństwo twoje i Kory, daleko więcej obchodzi mię teraz, niż cała muzyka Handela.
Major zamilkł nagle i prędko obróciwszy się twarzą do krzaku szeroko rosnącego przy ścieszce, rzucił podejrzliwe spojrzenie na przewodnika, który szedł dalej z niezachwianą powagą. Zdało się mu z razu, ze między liśćmi zabłyszczały czarne oczy ukrytego Indyanina, lecz gdy nie postrzegł nic więcej i nie usłyszał żadnego szelestu, wziął to za przywidzenie, rozśmiał się ze swojej pomyłki i znowu zaczął przerwaną rozmowę.
Nie była to jednak pomyłka; albo przynajmniej Hejward w tém się tylko pomylił, że czujnej baczności swojej pozwolił zdrzemać na chwilę.
Zaledwo podróżni odjechali, rozchyliły się gałęzie krzaku i wysunęła się głowa ludzka tak szkaradna, jak tylko mogły ją uczynić malowidła dzikiego i wszystkie wrzące w nim namiętności.
Okrutna radość zabłysła na jego twarzy, kiedy śledząc wzrokiem spodziewane swe ofiary, ujrzał kierunek ich drogi. Przewodnik idący o kilkanaście kroków naprzód, już skrył się przed jego oczyma; wdzięczne postaci kobiet i major jadący tuż za niemi, a nakoniec nauczyciel śpiewania, tylnia straż orszaku, jeszcze raz ukazali się między drzewami i kolejno znikli w gęstwinie puszczy.


ROZDZIAŁ III.

Nie zawsze te równiny tak uprawne były,

Las je porastał głuchy i potoki ryły;
A wody, jedne drugim dodając hałasu,

Same tylko mieszały martwą cichość lasu.
Bryant.

Pozwalając nadto zaufanemu Hejwardowi i młodym jego towarzyszkom, zagłębiać się w lasy kryjące tak zdradliwych mieszkańców, na mocy przywileju nadanego pisarzom, przeniesiemy uwagę czytelnika, z miejsca gdzieśmy ich zostawili, o kilka mil dalej ku zachodowi.
Dnia tegoż, dwóch ludzi zatrzymało się tu nad brzegiem wązkiej lecz bardzo bystrej rzeki, prawie o godzinę drogi od obozu Weba. Zdawało się, że czekali goś trzeciego, lub uwiadomienia o jakimś niespodzianym wypadku. Rozłożyste gałęzie drzew odwiecznych wyciągając się aż nad rzekę, posępném sklepieniem pokrywały jej wody. Już i blask i upał dzienny słabiał powoli, w miarę tego jak mgły z jeziór, rzek i krynic, nakształt zasłony rozwijały się w powietrzu. Cisza zwyczajna pustyniom Ameryki podczas skwarów czerwcowych, panowała w tej ustroni, i ledwo tylko mieszał ją głos cichej rozmowy między dopiéro wspomnionymi ludźmi, głuchy stuk dzięcioła, niesforny wrzask sojki i oddalony szum wodospadu.
Słabe te głosy tak były znajome uszom dwóch przychodniów, że bynajmniej nie rozrywały ich uwagi zajętej przedmiotem rozmowy. Jeden miał skórę czerwoną i odzież dzikiego mieszkańca lasów; drugi, mimo prosty i prawie dziki sposób urządzenia wszystkich swych przyborów, nosił na twarzy, jakkolwiek ogorzałej od słońca, świadectwo europejskiego rodu.
Pierwszy z nich siedział na kłodzie mchem pokrytej, w takiej postawie, aby wyrazistej swej mowie mógł dodawać mocy, przez spokojne. lecz dobitne poruszenia rozprawującego Indyanina. Głowa jego ogolona bardzo gładko miała tylko na wierzchołku czubek włosów, który rycerski duch Indyan każe zostawiać jako urągowisko dla nieprzyjaciół ubiegających się o zdarcie jego[5]. Zdobiło go tylko wplecione wielkie pióro orle, końcem spadające na ramie lewe. Tomahawk i nóż roboty angielskiej, do obdzierania głów przeznaczony, wisiały mu u pasa, a strzelba z gatunku tych, jakiemi polityka białych uzbrajała ich sprzymierzeńców dzikich, leżała w poprzek na jego kolanach. Z szerokich piersi, z członków ukształconych zupełnie, i z poważnej postawy, można było poznać dojrzałego wojownika, ale żaden ślad starości, żaden znak słabiejącej siły nie ukazywał się na nim.
Z części ciała człowieka białego niezakrytych odzieniem, można było wnosić że od dzieciństwa wiódł twarde i nędzne życie. Był wysoki, miernej tuszy, chudy prawie; ale zdawało się ze trudy i ciągłe działanie przykrych zmian powietrza, wszystkim jego członkom pewny hart nadały. Miał na sobie kurtkę myśliwską ciemno zieloną z wypustkami żóltemi; wytartą czapkę futrzaną i pas podobny do tego, co ściskał mniej pospolite odzienie Indyanina, z nożem takimże jak u niego, lecz bez tomahawku. Mokkasiny[6] jego były ozdobione sposobem krajowców, a golenie opatrzone w skórzane kamasze, sznurowane po bokach, i uwiązane pod kolanami rzemykiem danielowym Torba strzelecka i rożek od prochu wisiały mu przez plecy, a długa rusznica, którą przemyślniejsi Europejczycy dali poznać dzikim, jako broń najbardziej zabójczą, stała oparta o najbliższe drzewo. Oko tego strzelca, szpiega, lub kogokolwiek bądź takiego, było małe, ogniste i biegające. Cały zajęty rozmową, toczył je po wszystkich stronach, jakby upatrywał zwierzyny, lub lękał się czego. Mimo tę jednak niespokojność podejrzliwą, twarz jego nie oznaczała człowieka nawykłego do zbrodni, owszem malowała, w tej chwili, szczerość rubaszną.
— Wasze podania nawet, mówią za mną, Szyngaszguku, — rzecze strzelec językiem wspólnym wszystkim narodom mieszkającym niegdyś między Hudsonem i Potomakiem; my zaś jakkolwiek dowolnie przetłumaczyliśmy słowa jego naszemu czytelnikowi, staraliśmy się jednak zachować to wszystko, co może szczególniej odznaczać mówiącego i jego mowę. — Ojcowie wasi przyszli od zachodu słońca, przebyli rzekę wielką, pobili mieszkańców krajowych i zabrali ich ziemie: moi, od strony gdzie świt jasuemi barwy przyozdobią brzeg nieba, przepłynąwszy przez ogromne jezioro wód słonych, rozgarnęli ręce i poszli, ze tak powiem, zaprzykładem waszych. Niech więc Bóg nas sądzi i niechaj się z tego powodu przyjaciele nie kłócą.
— Ojcowie moi równą bronią pobili ludzi czerwonych, dumnie odpowiedział Indyanin. Powiedz mi, Sokole Oko, nie masz że różnicy między strzałą wojowników naszych nasadzoną ostrzem kamienném, a ołowianą kulą, którą wy zabijacie?
— Indyanin ma rozum, chociaż przyrodzenie czerwoną dało mu skórę, — rzecze biały, spuszczając głowę jakby słusznością tej uwagi przekonany, że nie najlepszej sprawy bronił; ale po chwili milczenia, zebrał wszystkie swe siły umysłowe i odpowiedział na zarzut przeciwnika ile mu ograniczone wiadomości pozwalały.
— Nie jestem uczony, dodał wreszcie, nie wstydzę się wyznać tego, ale widziaiłem co twoi rodacy dokazują polując na daniele i wiewiórki; skąd wnosić mogę, że strzelba w ręku ich pradziadów nie więcej byłaby straszna, jak strzała z ostrzem kamienném.
— Prawisz jak ci twoi ojcowie prawili, odpowiedział Szyngaszguk z pogardliwém skinieniem ręki. Ale cóż mówią starcy wasi? mówiąli młodym wojownikom swoim, że kiedy twarze blade napadły ludzi czerwonych, ci byli umalowani na wojnę, mieli siekiery kamienne i strzelby z drzewa?
— Ja nie mam przesądów i nie jestem z tych co lubią chełpić się wyższością urodzenia, chociaż największy mój nieprzyjaciel, Irokańczyk nawet, nie ośmieli się zaprzeczyć temu, żem prawdziwie biały, powiedział strzelec, z wewnętrzném zadowoleniem poglądając na swoję ręce ogorzałe od słońca. — Prawda, jako poczciwy człowiek nie mogę pochwalić w niektórych rzeczach ludzi mojego koloru. Mają oni naprzykład zwyczaj, wszystko co zrobili lub widzieli, zapisywać w książkach, nie zaś opowiadać po wioskach, gdzieby w oczy można było zawstydzić podłego chwaliburcę, gdzieby mąż prawy mógł wezwać towarzyszów na świadectwo słów swoich.
Skutkiem tego zwyczaju, człowiek mający sobie za grzech trawić dni między kobietami i wyczytywać znaki czarne na papierze białym stawione, nigdy czasami nie słyszy o czynach swych ojców, któreby go do naśladowania a nawet i przewyższenia ich zachęcić mogły. Co do mnie, jestem pewny le wszyscy Bumpowie byli strzelcy wyborni, bo mam wrodzoną zdatność do strzelania; a jak święte objawienia nam mówią, wszystkie własności złe, czy dobre, z przodków na potomków spływają, chociaż w tej mierze nie chciałbym obstawać za nikim. Z resztą każde zdarzenie opowiadają tak i owak; a zatem pytam ciebie Szyngaszguku, co było kiedy ojcowie nasi raz pierwszy spotkali się z sobą?
Chwila milczenia nastąpiła po tém zapytaniu. indanin przybrał całą swą powagę i zaczął mówić tak uroczystym głosem, ze koniecznie trzeba było mu wierzyć.
— Słuchaj mię, Sokole Oko, rzecze, a kłamstwo do twoich uszu nie wnijdzie. Powiem ci co mnie ojcowie mówili, i co zdziałali Mohikanie. — Zaciął się trochę, i, rzuciwszy na towarzysza przenikliwe spojrzenie, mówił dalej w sposób zapytania niżeli twierdzenia raczej: — Woda rzeki u nóg naszych płynącej czy nie staie się słoną w pewnych czasach i bieg jej czy nie cofa się wstecz do źródła?
— Nie można zaprzeczyć temu, wasze podania w tej mierze są rzetelne; sam to widziałem co mi powiadasz, chociaż zdaje się trudno pojąć, dla czego woda słodka w jednej chwili tyle goryczy nabiera.
— A bieg jej? — zapytał Indyanin, zadając dokładnej odpowiedzi, jak ten co chciałby słyszeć potwierdzenie cudu, w który wierzyć musi, chociaż, poiąć go nie może; — to jakże, ojcowie Szyngaszguka nie skłamali?
— Ani biblija święta nie jest prawdziwsza, odpowiedział strzelec, i w całém przyrodzeniu nic widoczniejszego nie masz. Biali nazywają to wezbraniem czyli odlewem morza. Rzecz jasna i do pojęcia łatwa: woda morska przez sześć godzin wstępuje w rzeki i przez sześć godzin wychodzi na powrót, a to dla tego: kiedy woda w morzu jest wyższa niż w rzekach, natenczas póty do nich wpada, póki nawzajem rzeki nie staną się wyższe i znowu do morza płynąć nie zaczną.
— Woda rzek z naszych lasów płynących do wielkiego jeziora, ciągle z góry na dół pada, póki się nie ułoży jak moja ręka, — rzecze Indyanin poziomie wyciągając ramię, — i wtenczas już nie płynie.
— Temu uczciwy człowiek zaprzeczyć nie może, — odpowiedział biały, urażony nieco, że Indyanin tak mało uwierzył w jego wyłożenie tajemnicy przypływu i odpływu morza, — ale to co powiadasz sprawdza się tylko na małej przestrzeni, i kiedy ziemia jest równa. Wszystko zależy od miary podług jakiej uważasz rzeczy. Mała przestrzeń ziemi jest płaska; wielka zaś okrągła. Tym sposobem woda może spokojnie stać w wielkich jeziorach słodkich, o czém i ty i ja wiemy, bośmy to oba widzieli; lecz gdy ją rozlejesz na ogromnej przestrzeni, jak morze, gdzie ziemia jest okrągła, czy rozsądnie będzie myslić natenczas, że się utrzyma w miejscu? Byłoby to zupełnie toż samo, co mniemać, że woda utrzyma się na pochyłości skał czarnych, tam o milę stąd lejących, chociaż i teraz twoje uszy jej spadanie słyszą.
Jeżeli rozumowania filozoficzne białego niedosyć przekonywały Indyanina; dziki miał przynajmniej tyle godności, ze niechciał popisywać się z niedowiarstwem. Słuchał jak gdyby wierzył; a potém znowu zaczął opowiadać równie uroczystym głosem.
— Przybyliśmy ztamtąd, gdzie słońce kryje się na noc, przez rozległe równiny będące pastwiskiem bawołów nad brzegami rzeki wielkiej; pobiliśmy Alligewów: krew ich zczerwieniła ziemię, i od brzegów rzeki wielkiej, aż do wielkiego jeziora wód słonych, niespotkaliśmy już nikogo. Makwy z daleka szli za nami. Powiedzieliśmy, że kraj będzie naszym od miejsca gdzie woda w tej rzece cofać się przestaje, aż do rzeki o dwadzieścia dni drogi w stronie lata płynącej. Jako mężowie zatrzymaliśmy ziemię, którą podbiliśmy jako wojownicy. Przegnaliśmy Makwów razem z niedźwiedziami w głąb lasów: odtąd ledwo brzegiem ust kosztowali oni soli, nie pływali po wielkiém jeziorze słoném, zjadali tylko wyrzucone wnętrzności ryb naszych.
— Słyszałem o tém wszystkiém i wierzę, — odezwał się strzelec, skoro Indyanin zamilkł; — ale to było bardzo dawno przed tém nim Anglicy przybyli tutaj.
— Sosna stała na tém miejscu gdzie teraz ten kasztan. Pirwsze twarze blade które przybyły do nas, nie mówiły po angielsku; przyniosła je łódź wielka wówczas kiedy ojcowie moi zakopali Tomahawk wśród ludzi czerwonych. Wtenczas, Sokole Oko, — i głos Indyanina tém tylko wydał żywe wzruszenie jego, ze stając się co raz bardziej głuchy i harkawy, przybrał harmoniją mowie dzikich wyłącznie właściwą, — wtenczas, Sokole Oko, jeden tylko składaliśmy naród i byliśmy szczęśliwi. Żony darzyły nas dziećmi; ryb jezioro słone, danielów puszcze, powietrze dostarczało nam ptaków. Czciliśmy Wielkiego Duelia, a Makwów trzymaliśmy tak daleko, ze nie mogli słyszeć naszych pleśni tryumfalnych.
— A wieszże czém byli wtenczas przodkowie twoi? ale jak na Indyanina jesteś zacny człowiek, i ponieważ mniemam, że odziedziczyłeś ich przymioty, musieli bydź walecznymi wojownikami, mędrcami zasiadającymi koło ogniska walnej rady.
— Pokolenie moje }est matką wielu narodów ale w mych żyłach krew niezmięszana płynie. Holendrzy na brzeg wysiedli i podali wodę ognistą[7] ojcom moim, którzy pili ją póty aż, zdało się obłąkanym, że niebo zstąpiło na ziemię i że widzą Wielkiego Ducha. Wtenczas stracili posiadłości swoje i, krok po kroku musieli oddalać się od brzegów. Ja który jestem wodzem i Sagamorem, nigdy inaczej nie widziałem słońca, jak przez gałęzie drzew leśnych, nigdy nie odwiedziłem mogił mych ojców:
— Mogiły obudzają poważne i uroczyste myśli, — rzecze biały, wzruszony mężną spokojnością swego towarzysza; — ich widok utwierdza częstokroć człowieka w przedsięwzięciach dobrych. Co do mnie, spodziewam się bez pogrzebu zgnić w lesie, jeżeli tylko nie stanę się pastwą wilków. Ale gdzie jest twoje pokolenie, które, wiele lat już temu, w Delawarach znalazło swych krewnych?
— A gdzie są kwiaty tych lat wielu? zwiędły i upadały jedne po drugich: tak stało się i z przodkami, i z rodakami mymi; jedni po drugich przenieśli się do ziemi duchów. Ja stoję na wierzchołku góry, lecz będę musiał zejść na dolinę; a kiedy i Unkas pójdzie za mną, nie zostanie ani jednej kropli krwi Sagamorów, bo syn mój jest ostatnim Mohikanem.
— Unkas jest tutaj, — odezwał się nie daleko ktoś trzeci, podobnie miłym i gardłowym głosem; — czego chcesz od Unkasa?
Strzelec wyciągnął nóż ze skórzanych pochew, i drugą ręką mimowolnie sięgnął po rusznicę; lecz Indyanin nie okazał żadnego wzruszenia, ani nawet nie zwrócił głowy, żeby zobaczyć kto tak niespodzianie przemówił.
W tejże prawie chwili, młody wojownik lekkim krokiem bez najmniejszego szelestu przemknął się między nimi, i usiadł nad brzegiem rzeki. Ojciec nie wydał żadnego głosu podziwienia, syn również milczał, i zdawało się, że oba przez kilka minut czekali przyzwoitego czasu, w którymby mogli przemówić bez okazania ciekawości kobiecej, lub niecierpliwości dziecinnej. Biały, jakby chcąc stosować się do nich, włożył swój nóż w pochwy, i podobnąż przybrał obojętność.
Nakoniec Szyngaszguk zwolna podnosząc oczy na syna, zapytał: — A co, Makwy czy śmieli zostawić w lesie ślad mokkasinów swoich?
— Tropiłem ich wszędy, odpowiedział Iadyanin młody; i wiem że jest ich tyle ile palców w obu mych rękach; ale kryją się jak tchórze.
— Zbójcy szukają rabunku, albo głowy do obdarcia, — rzecze biały, którego, podobnie jak Szyngaszguk, ciągle Sokołem Okiem będziemy nazywali. — Montkalin podeszłe szpiegów aż pod sam nasz obóz; ale się dowie jakiem ogrzewamy się drzewem.
— Dosyć natém, — rzecze ojciec, poglądając na stonce zbliżone już do poziomu: — ruszą się oni jak daniele ze swoich kryjówek. Weźmy posiłek wieczorny, Sokole Oko, a jutro pokażemy Makwom żeśmy mężowie.
— Gotów jestem na jedno i na drugie, odpowiedział strzelec; ale żeby pobić tych nikczemnych Irokanów, trzeba ich wprzódy znaleść; a żeby wziąść posiłek, trzeba mieć zwierzynę. — Ach! wspomnij tylko djabła, zaraz i rogi zobaczysz. Widzę tam w krzaku pod tą górą parę tak pięknych rożków, jakich jeszcze niewidziałem tego lata. No, Unkas, dodał zniżając głos przez nałogową ostróżność, w zakład o trzy naboje prochu, przeciw pół łokcia wampum, że w sam łeb i to bliżej lewego oka trafię.
— Nie sposób, zawołał młody Indyanin zrywając się z całą żywością swojego wieku; ledwo końce rogów widać.
— Dziecko jeszcze, rzecze biały do ojca, wstrząsaiąc głową; zdaje się jemu, że strzelec widząc jedną część daniela nie może zgadnąć jak stoi cały?
To mówiąc przyłożył strzelbę do twarzy, i już miał dać dowód że się nie próżno z biegłości swojej chlubił, ale wtém doświadczony wojownik ręką odtrącił mu broń na stronę, i rzekł:
— Czy masz ochotę, Sokole Oko, dziś spotkać się z Makwami?
— Indyanie ci jak przez instynkt umieją zachowywać się w lasach, rzecze strzelec postrzegając swój błąd i opuszczając na ziemię kolbę rusznicy.
— Unkas, przydał obracając się do młodzieńca, muszę tego daniela odstąpić twojej strzale, bo inaczej zabilibyśmy go dla tych łotrów Irokanów.
Ojciec dał znak zezwolenia, syn upoważniony jego skinieniem, padł płazem na ziemię i zaczął podpełzać ostróżnie. Kiedy już zbliżył się do krzaków ile mu potrzeba było, z największą starannością założył strzałę i łuk naciągnął, a wtem daniel, jakby czując jakie niebezpieczeństwo, podiosł głowę i całe ukazał rogi.
W chwilę potem, warknęła cięciwa, biały prążek przeciął powietrze i zniknął w krzaku, a raniony daniel wyskoczył z niego. Unkas widząc że przeszyte zwierze na oślep leciało przeciw niemu, usunął się z drogi i w szybkiem rozmijaniu zręcznie zatopił mu nóż w gardło. Ze straszliwém wierzgnieniem krwawa zdobycz wpadła do rzeki i zarumieniła wodę.
— Oto prawdziwa zręczność indyjska, rzecze strzelec uradowany, było na co patrzeć. Zdaje się jednak że strzała nie może obejść się bez pomocy noża.
— Cyt! zawołał Szyngaszguk, obracając się do niego tak szybko, jak pies kiedy trop zwietrzy.
— Cóż! czy nie całe stado! rzecze strzelec z zapałem myśliwskim iskrzącym się już, w jego oku. Jeżeli tu wejdzie ubiję jednego chociażby mój strzał wszystkie sześć narodów miał poruszyć. Czy słyszałeś co Szyngaszguku? bo dla mojego ucha lasy zupełnie są nieme.
— Nie było więcej danieli jak jeden, i ten już nie żyje, odpowiedział Indyanin nachylając ucho prawie aż do samej ziemi; ale słyszę tentent stąpania.
— Mozę wilki rozpłoszyły daniele po lesie i pędzają się za niemi.
— Nie, nie, rzecze Indyanin powstając poważnie, i ze zwyczajną sobie spokojnością usiadając znowu na kłodzie; słyszę konie ludzi białych, twoich braci, Sokole Oko; ty przemówisz do nich.
— Zapewne, przemówię, i tak dobrą angielszczyzną, że sam król, nie wstydziłby się odpowiedzieć. Ale ja nie widzę nikogo; nie słyszę ani koni, ani ludzi. Tu rzecz dziwna, że Indyanin łatwiej poznaje zbliżanie się białych niż człowiek który, jak to sami nieprzyjaciele przyznać muszą, ma krew bynajmniej nie zmieszaną, chociaż między czerwonymi żyje dość długo aby go o to posądzić było można. — O! sucha gałąź skrzypnęła. — Słyszę teraz szelest poruszonych krzaków. — Tak, tak, rozumiałem że to szmer spadającej wody — Ale otoż i jadą — Strzeże ich Pan Bóg od Irokanów!


ROZDZIAŁ IV.

„Czyń co zechcesz, pozwalam; lecz pamiętaj na to,
Że nim wyjdziesz z tych lasów, spotkasz się z zapłaty.
Szekspir.

Zaledwo strzelec — wymówił słowa na końcu poprzedzającego rozdziału umieszczone, naczelnik europejczyków, których czujne ucho Indyanina posłyszało z daleka, ukazał się zupełnie. Jedna ze ścieżek ubitych przez daniele podczas peryodycznych ich przechodów, przerzynała małą dolinę i kończyła się u rzeki właśnie w tém miejscu, gdzie biały i dwaj jego towarzysze czerwoni obrali sobie stanowisko. Podróżni, tą ścieżką powoli zbliżali się do strzelca, który czekał ich stojąc na czele dwóch dzikich.
— Kto tam? zawołał Sokole Oko, chwyciwszy strzelbę na lewem ramieniu opartą niedbale, i bardziej przez ostróżność niż dla postrachu biorąc wielkim palcem za kurek, a wskazującym za cęgiel. Któż to przychodzi tutaj nie lękając się niebezpieczeństw i dzikich zwierząt pustyni?
— Chrześcianie, odpowiedział jadący najpierwej; przyjaciele praw i króla, podróżni od wschodu słońca bez posiłku przebywający te lasy i zmordowani niemiłosiernie.
— Zbłądziliście zatem, i poznaliście jaki to kłopoty kiedy nie wiadomo czy w prawo, czy w lewo wziąść się trzeba.
— Nakształt tego; dziecko u piersi tyle wie gdzie je niosą, ile my gdzie nas prowadzą. Czy nie mógłbyś nam powiedzieć jak daleko stąd do twierdzy William Henryk zwanej?
— Co! do William Henryk! zawołał strzelec z głośnym śmiechem, który uciął nagle, jakby lękając się, żeby go nie usły szał nieprzyjaciel dybiący zanim. Zbiliście się z tropu gorzej niż ten gończy, coby gnał na tej stronie Horykanu, kiedy już zwierz na tamtej. Jeżeli jesteście przyjaciółmi króla, i macie jakie stosunki z jego wojskiem, lepiejbyście pojechali z biegiem tej rzeki do twierdzy Edwarda, gdzie Jenerał Web, traci czas napróżno, zamiast coby miał wystąpić nad wąwozy i tego śmiałka francuza za jezioro Szamplen odeprzeć.
Nim strzelec odebrał odpowiedź, na te słowa, drugi jezdziec ukazał się z pomiędzy krzaków i zbliżył się do niego.
Jakże więc jesteśmy daleko od twierdzy Edwarda? zapytał ten nowo przybyły. Dziś rano wyjechaliśmy z tamtąd, dokąd nam udać się radzisz, i życzylibyśmy sobie bydź w drugiej twierdzy na końcu jeziora położonej.
— Straciliście zatem wprzód oczy niż drogę, gdyż wątpię czy która ulica w Londynie, nawet przed pałacem królewskim jest tak szeroka jak gościniec z twierdzy jednej do drugiej.
— Nie będę się sprzeczał o to, czy jest ten. gościniec i jak szeroki, odezwał się pierwszy podróżny, albo prościej mówiąc major Hejward, bo już czytelnicy poznali go zapewne, powiem ci tylko, że spuściliśmy się na przewodnika Indyanina, który miał nam pokazać krótszą, chociaż nie tak szeroką drogę, lecz nadto zaufaliśmy jego znajomości lasów, jedném słowem, niewierny gdzie jesteśmy.
— Indyanin nie zna lasów! zawołał strzelec wstrząsając głową z wyrażeni niedowierzania. Kiedy słońce oświecało najwyższych drzew wierzchołki, kiedy na rzekach szumiały wodospady, kiedy każdy meszek pokazywał jemu z której strony gwiazda nocy zaświeci, kiedy jeszcze nie wszystkie stada gęsi dzikich odleciały do Kanady; kiedy w puszczy pełno danielowych ścieżek; Indyanin zbłądził między Horykanem, a tym zakrętem rzeki — to rzecz dziwna! Czy on jest Moliawk?
— Nie, tylko przyjęty do tego pokolenia; zdaje się zaś, że urodził się dalej na północy i jest, jak wy nazywacie, Huronem.
— Oh! oh! zawołali dwaj Indyanie zrywając się szybko bez względu na obojętność i powagę z jaką dotąd przysłuchiwali się tej rozmowie.
— Huronem, powtórzył strzelec z nieufném wzruszeniem głowy; Plemię to zawsze rozbojnicze, pod jakjemkolwiek bądź nazwiskiem. Ponieważ państwo powierzyliście się jednemu z tego narodu, to mię dzwi tylko, że nie spotkaliście ich więcej.
— Zapominasz com powiedział, przewodnik nasz został Mohawkiem, sprzymierzeńcem naszym i służy teraz w naszym wojsku.
— A ja powiadam panu, że kto się urodził Mingo, ten i umrze Mingo. Mohawkiem! W Delawarach to, w Mohikanach, szukaj pan ludzi poczciwych i wojowników mężnych, chociaż, rzadko kiedy biją się oni teraz; bo z łaski zdradzieckich swych nieprzyjaciół Makwow, muszą cierpieć, żeby ich nazywano babami.
— Dosyć, dosyć, rzecze Hejward zniecierpliwiony trochę; nie proszę o poświadczenie, czy człowiek którego ja znam, a sam nie znasz, jest poczciwy lub nie. Odpowiedz mi lepiej na moje pytanie: jak daleko jesteśmy od głównego sztabu i od twierdzy Edwarda?
— Tak daleko jak się podoba przewodnikowi pańskiemu. Zdaje się, ze koń taki jak pański nie mało może ubiedz od wschodu do zachodu słońca.
— Nie chcę przyjacielu ucierać się z tobą na słowa, rzecze Hejward łagodniej i starając się przytłumić w sobie poruszenie gniewu. Gdybyś powiedział nam, jak daleko twierdza Edwarda, i chciał nas zaprowadzić do niej, pewno byś nie żałował tego.
— Możebym to i uczynił, gdyby mię kto zapewnił że niebędę przewodnikiem nieprzyjaciela, że nie podprowadzę Montkalmowskiego szpiega. Nie wszyscy ci, co mówią po angielsku, są stronnikami króla.
— Jeżeli należysz do naszego wojska, i jak sądzę jesteś wysłany na wzwiady; musisz znać sześćdziesiąty półk królewski.
— Półk sześćdziesiąty! mało Pan możesz wspomnieć mi oficerów służących Królowi w Ameryce, którychbym nie znał po nazwisku; chociaż zamiast czerwonego munduru, noszę zieloną kurtkę strzelecką.
— Kiedy tak, to musisz wiedzieć jak się nazywa major tego półku.
— Major! zawołał strzelec prostując się z niejakąś pychą. Jeżeli Pan szukasz tego, ktoby znał majora Efingama; masz go przed sobą.
— Wielu jest majorów półku; Efingam z nich najstarszy; ale ja chciałem mówić o tym, co najpóźniej ten stopień mał i dowodzi teraz załogą w twierdzy William Henryka.
— Słyszałem, słyszałem, że jakiś człowiek bardzo bogaty, gdzieś tam z prowincyi południowych przybyły otrzymał to miejsce; a chociaż za młody zęby brać takie zaszczyty mimo nosa tych, co posiwieli w służbie, powiadają jednak, że doskonale zna żołnierkę i jest człowiek honorowy.
— Ktokolwiek on taki i jakiekolwiek może mieć prawo do tych zaszczytów, jego samego widzisz przed sobą i za nieprzyjaciela uważać nie powinieneś.
Strzelec spojrzał na Hejwarda z zadziwieniem, zdiął czapkę i zaczął mówić mniey swobodnie, ale zawsze z niedowierzaniem jakiemś.
— Słyszałem że część wojska miała dziś rano wyruszyć z obozu i ciągnąć nad jezioro?
— Słyszałeś prawdę; ale ja wolałem udać się drogą krótszą, jaką miał mi pokazać Indyanin, o którym mówiłem.
— Który pana oszukał, zaprowadził w lasy i porzucił.
— Nic z tego wszystkiego nie uczynił a przynajmniej nie porzucił, bo jest o kilka kroków za nami.
— Chciałbym go zobaczyć. Jeżeli prawdziwy Irokanin, poznam to z jego rozbójniczej miny i z malowidła na twarzy.
To mówiąc pominął klacz psalmisty i zrzebię, które korzystając z popasu, posilało się mlekiem swej matki, i wyszedł na ścieszkę, gdzie dwie damy równie z niecierpliwością, jak z trwogą czekały końca rozmowy. O kilka kroków dalej stał Indyanin plecami oparty o drzewo, i przyjął przenikliwe spojrzenie Strzelca, z twarzą spokojną, lecz tak ponurą i dziką, że sam jej widok mógłby każdego przerazić.
Zadowolony swojém badaniem strzelec, odszedł na powrót, a pomijając dwie siostry zatrzymał się trochę, jakby ich wdziękami uderzony, i z widoczném ukontentowaniem oddał ukłon Alinie, kiedy ta z uprzejmym uśmiechem skłoniła się jemu. Przechodząc koło klaczy karmiącej zrzebię zastanowił się jeszcze, chcąc zgadnąć, ktoby to taki siedział na niej, i znowu powrócił do Hejwarda.
— Mingo, zawsze jest Mingo, — rzecze po cichu, i wstrząsając głową; — kiedy go Bóg stworzył takim, ani Mohawk, ani nikt w świecie nie potrafi odmieni. Gdybyśmy byli sami tylko i gdybyś pan chciał tego pięknego rumaka zdać na łaskę wilków, w godzinę zaprowadziłbym pana do Edwarda; ale ponieważ, jak widziałem są jeszcze i {kobiety tutaj, to rzecz niepodobna.
— Dlaczegóż? Nie zważaj że one są utrudzone, mogą jeszcze przejechać mil kilka.
— Rzecz niepodobna, — odpowiedział strzelec stanowczym głosem. — Za najlepszą strzelbę, jaka tylko jest w osadach, nie chciałbym po zachodzie słońca jednej mili iśdź lasem z przewodnikiem takim. Są tu w puszczy Irokanie ukryci, a mianowany Mohawk pański, wie dobrze gdzie ich szukać.
— Tak więc powiadasz? — rzecze Hejward pocichu, schylając się do strzelca. — Ja sam miałem go trochę w podejrzeniu, ale Łeby nie zastraszać towarzyszek moich, starałem się ufność okazywać. Widać jednak że niedowierzałem jemu, kiedy wolałem już, sam szukać drogi niżeli iśdź za nim.
— Od pierwszego spojrzenia poznałem jakiej to bandy zbójca, — rzecze strzelec przykładając do ust palec na znak ostrożności. — Widzisz Pan nad innemi drzewami gałęzie tego jaworu cukrowego: łotr stoi o jego pień oparty i prawą nogę trzyma naprzód wyciągnioną, mógłbym stąd, — dodał uderzając zlekka po swojej rusznicy, — wsadzić mu kulę pod kolano i na cały miesiąc odebrać ochotę od włóczenia się po lasach. Gdybym raz jeszcze powrócił do niego; przebiegły hultaj poznałby, że tu chodzi o coś i pierzchnąłby w krzaki jak daniel spłoszony.
— Nie czyń tego: nie pozwolę na to. Może jest niewinny... jednakie, gdybym był przekonany że chciał zdradzić!....
— Nie lękaj się pan pomyłki uważając Irokańczyka za zdrajcę, — odpowiedział strzelec prawie mimowolnie podnosząc strzelbę do twarzy.
— Poczekaj! — zawołał Hejward; — nie zgadzam się na ten śrzodek: trzeba szukać innego; chociaż tylko co nie jestem pewny że łotr mię oszukał.
Posłuszny majorowi strzelec, odrzucił zamiar uczynienia przewodnika niezdolnym do biegu i zastanowiwszy się nieco, skinieniem przywołał swoich towarzyszów czerwonych. Kiedy się ci zbliżyli, zaczął do nich pocichu lecz z zapałem mówić ich językiem, a z częstego ukazywania ręką na gałęzie jaworu, można było poznać że opisywał im, jak i gdzie stoi nieprzyjaciel. Mohikanie zaraz złożyli broń ognista, udali się kaidy w inną stronę i kołując zdaleka, weszli w gęstwinę lasu tak ostrożnie, ze najmniejszy szelest kroków ich nie zdradzał.
— Teraz, powróć pan do tego łotra, — rzecze strzelec, i zacznij z nim gawędę; a tym czasem ci dwaj Mohikanie wypadną nagle i przytrzymają go, bez otarcia malowidła nawet.
— Na cóż, ja sam go przytrzymam, — rzecze Hejward zarozumiale.
— Pan! cóż pan na konin poradzisz Indyaninowi w gęstym lesie?
— Zsiędę z konia.
— Oho! czy pan myślisz, ze on postrzegłszy jedne nogę umykającą ze strzemienia, będzie czekał póki pan wyjmiesz drugą? Kto chce złapać lndyanina w lesie, niech puszcza się na jego własne wybiegi. Ruszaj pan zatem i rozmawiaj z nim tak pięknie, jak gdybyś uważał go za najwierniejszego przyjaciela.
Hejward nie czując się zdolnym do odegrania roli, tak sprzecznej z jego charakterem otwartym, ociągał się czas niejakiś, ale gdy mu przyszło na myśl, że przez zaufanie ślepe, naraził na niebezpieczeństwo kobiety powierzone jego opiece; że z coraz ciemniejszym zmrokiem zbliżała się chwila pożądana barbarzyńcom do wykonania okrótnych zamiarów zemsty: tknięty najżywszą obawą, bez odpowiedzi zawrócił konia, i pojechał ścieszką.
Strzelec w tej chwili zaczął rozmawiać głośno z owym nieznajomym, co tak poufale przypisał się do towarzystwa podróżnych; a Hejward zatrzymał się przy kobietach, powiedział im kilka słów pocieszających i postrzegłszy że nie dorozumiewały się o co rzecz chodziła, utwierdził w mniemaniu, iż całą przyczyną kłopotu była niewiadomość drogi. Nakonjec zbliżył się do Indyanina ciągle w jednostajnej postawie opartego o drzewo.
— Widzisz Magua, — rzecze starając się przybrać ton zaufania i otwartości; — noc nadeszła, a my jeszcze tak daleko jesteśmy od twierdzy William-Henryka jak byliśmy o wschodzie słońca wyjeżdżając z obozu Weba. Zbłądziłeś z drogi i mnie nie udało się jej znaleść; ale szczęściem napotkałem strzelca, co teraz rozmawia tam z naszym śpiewakiem! zna on wszystkie ścieszki, wszystkie zakąty w lesie; uprosiłem go, żeby nas wyprowadził na miejsce, gdziebyśmy przynajmniej bezpiecznie do świtu czekać mogli.
— Czy on jest sam jeden? — zapytał Indyanin złą angielszczyzną, wlepiając w majora jaskrawe swe oczy.
— Sam i... jeden! — zacinając się odpowiedział Hejward nie wyćwiczony w szkole obłudy; — nie, Magua, nie sam jeden... my z nim jesteśmy.
— Jeżeli tak, Chytry Lis pójdzie sobie; — rzecze dziki z krwią najzimniejszą, podnosząc mały tłomoczek leżący u nog jego, — i twarze. blade będą już tylko widziały ludzi swojego koloru.
— Pójdzie! kto? kogo nazywasz Chytrym Lisem?
— Magua dostał to imię od swoich ojców Kanadyjskich; — odpowiedział dziki tonem pokazującym, że uważał sobie za chlubę mieć nadany przydomek, chociaż wiedział zapewne, że ten jakim go uczczono, nie bardzo pochlebnie uprzedzał o nim. — Noc i dzień, wszystko jedno dla Chytrego Lisa, kiedy go Munro czeka.
— I cóż Lis powie dowódzcy William — Henryka o jego dwóch córkach? Będzieź śmiał porywczemu Szkotowi powiedzieć, że przyrzekłszy służyć im za przewodnika, porzucił w lesie?
— Głowa Siwa ma głos mocny i ramię długie, ale ani ten głos, ani to ramię, niedosięgną Lisa w lesie.
— Ale Mohawki cóż powiedzą na to? Uszyją oni jemu spódnicę i jak niegodnemu bydź wśrzód męszczyzn i wojowników, każda z kobiétami w Wigwamie[8] siedzieć.
— Lis wié drogę do Wielkich jezior,! w każdej porze może znaleść kości swych ojców;
— No, no, Magua, nie kłóćmy się a sobą czyli nie jesteśmy przyjaciółmi. Munro obiecał cl nagrodę, a ja z mojej Strony przyrzekam większą jeszcze, jeżeli wypełnisz swój obowiązek. Utrudniłeś się trochę i otworz tłomoczek i posil się sobie, bo trzeba zaczekać chwilkę, nim te kobiety wytchną.
— Twarze blade, są to psy swoich kobiét, — zamruczał Indyanin swoim językiem; — kiedy one jeść zechcą, wojownik musi tomahawk porzucić i dogadzać ich lenistwu.
— Co tam mówisz, Lisie?
— Lis mówi, że dobrze.
Indyanin podniosł oczy na Hejwarda z wldoczném natężeniem uwagi, lecz spotkawszy wzrok jego, odwrócił głowę w inną stronę, niedbale opuścił się na ziemię, otworzył tłomoczek, wydobył trochę żywności, i rzuciwszy na około baczne spojrzenie zaczął się posilać.
— O tak, to dobrze, — rzecze major; — Lis będzie miał siły i bystre oczy, do znalezienia drogi jutro rano... W tém posłyszawszy lekki szelest wzruszonych liści zamilkł trochę; lecz natychmiast przypominając potrzebę zajęcia uwagi dzikiego, dodał:
— Trzeba nam będzie ruszyć z miejsca przed wschodem słońca, żeby Montkalm nie przeciął drogi do twierdzy.
Kiedy Hejward to mówił, ręka Magui bezwładnie opadła mu na udo, oczy utkwiły się w ziemię, głowa schylona na bok, została bez ruchu, zdawało się nawet ze uszy podniosły się w górę; jedném słowem można go było wziąść za posąg wyrażający czujność.
Hejward postrzegłszy to, nieznacznie wyjął prawą nogę ze strzemienia, i zbliżył rękę do olstrów pokrytych niedźwiedzią skórą, żeby wziąść pistolet; ale dziki, którego bystre oczy nie zatrzymując się na niczem, w jednej chwili widziały wszystko, uprzedził go, lekko i bez najmniejszego szelestu stawając na nogach. Hejward nie miał czasu wahać się dłużej i pewny ze przemocą potrafi utrzymać zdradliwego Indyanina, szybko zsiadł z konia. Wszelako żeby go nie przepłoszyć, zachował jeszcze powierzchowność spokojną i pełną zaufania.
— Chytry Lis nie je, — rzecze pochlebiając tein nazwiskiem próżności Indyanina, — Zapewne jego ziarno źle zgotowane? zdaje się że nadto suche. Czy mogę zobaczyć? Magua podał mu tłomoczek i nawet bez najmniejszego wzruszenia pozwolił dotknąć się swojej ręki; ale kiedy poczuł że dłoń majora zaczęła posuwać się w górę po jł^o nagiém ramieniu, trącił go w brzuch z całej siły i skoczywszy przez wywróconego, trzema susami z przeraźliwym wrzaskiem wpadł w gęstwinę lasu, — W tejże chwili prawie, Szyngaszguk, bez najmniejszego szelestu ukazał się jak widmo i pobiegł za nim; głośny krzyk Unkasa oznajmił w przeciwnej stronie kędy zbieg ucieka; krótka błyskawica nagle las oświeciła, a huk tuż następujący po niej, dał poznać że strzelec użył swej rusznicy.


ROZDZIAŁV.

Gdy lew trwożliwej Tyshe ukazał się we śnie,
Że go spotka na jawie, przeczuwała wcześnie.
Szekspir.

Nagła ucieczka przewodnika, krzyk ścigających jego, raz świeżo odebrany, niespodziany huk wystrzału, to wszystko w takie osłupienie wprawiło majora Hejwarda, że przez kilka chwil stał jak wryty. Przypomniawszy jednak, ile należało na tém, żeby pojmać zbiega, rzucił się za nim pomiędzy krzaki. Ale nim zdołał na trzysta kroków przedrzeć się w głąb lasu, spotkał trzech towarzyszów wracających już z daremnej pogoni.
— Dla czegoś zrażacie się tak prędko?
zawołał: łotr ten musiał gdziekolwiek ukryć się aa drzewo, i możemy jeszcze go schwytać. Nie jesteśmy bezpieczni, póki on wolny.
— Pan chcesz żeby obłoki wiatr dognały? — odpowiedział strzelec z niechęcią. — Zaledwo posłyszałem, że zbójca nakształt czarnej żmii śliźnie się po liściach, aż patrzę, już tę sosnę pomija: strzeliłem tylko na los szczęścia, i chybiłem. Ale gdyby i ktokolwiek inny, nie ja sam, teraz strzelał, powiedziałbym zawsze, że się dobrze złożył. Nikt mi nie zaprzeczy: mam wprawę i doświadczenie. Proszę spojrzeć na liście tego sumaku: wszakże czerwone, chociaż jeszcze nie pora im czerwienieć.
— To krew! krew Magui! Trafiony: może i upadł o kilka kroków dalej.
— Nie, nie, nie myśl Pan tak; drasnąłem go tylko i dla tego pobiegł jeszcze prędzej. Kiedy kula tylko rozdziera skórę, jest wtenczas tem, co ostroga dla konia; ale kiedy dostaje się do wnętrzności, każdy żwierz, czy to daniel, czy Indyanin, podskoczywszy kilka razy upaść musi.
— Ale dla czegóż nie mamy go ścigać dalej? Wszakże nas czterech, a on jeden i raniony.
— Czy się już Panu żyć sprzykrzyło? to ten djabeł czerwony wprowadzi pana pod same tomahawki swoich towarzyszów, kiedy coraz bardziej zapalając się będziesz leciał za nim. Już i tak, jak na człowieka co usypiał nieraz, spodziewając się usłyszeć krzyk wojny, postąpiłem nierozważnie: huk broni ognistej może dać hasło zasadzkom ukrytym. Ależ bo pokusa była tak naturalna! — No, przyjaciele, nie dobrze bawić dłużej w tym ostępie, trzeba z niego tak wykluczyć, żeby najprzebieglejszy Mingo nie zawietrzył tropu; inaczej włosy nasze będą jutro powiewały na dworze przed obozem Montkalma.
Skoro strzelec, jako człowiek znający całą wielkość niebezpieczeństwa, lecz razem pełen odwagi potrzebnej do wydobycia się z niego, dał tę straszną przestrogę} Hejwardowi zaraz przyszły na myśl dwie piękne towarzyszki powierzone jego opiece i W nim tylko mogące pokładać nadzieję. Ozierając się na około i daremnie usiłując przeniknąć wzrokiem czarną ciemność lasu, t rozpaczą wyobrażał sobie, że dwie młode osoby, Wszelkiej pomocy ludzkie) pozbawione, lada chwila mogą bydż w ręku barbarzyńców, którzy sposobem źwierząt drapieżnych czekali nocy, Łeby tém pewniejszy i bardziej niebezpieczny cios swej zdobyczy zadać. Z rozpaloną wyobraźnią, patrząc na okryte zwodniczym mrokiem przedmioty, nie raz krzak kołysany wiatrem, lub drzewo zwalone wichrem, brał za straszliwe widma. Wielekroć zdawało mu się, że z pomiędzy gałęzi wyglądają szkaradne twarze Indyan siedzących każdy krok podróżnych.
Już kilka obłoczków nad puszczą zrumienionych ostatnim promieniem słońca, zaczynnało tracić szkarłatną swą barwę, a u stop wzgórka przez to tylko można było rozróżnić rzekę, że słaby blask jej powierzchni odznaczał się srzód gęszczy lasów czerniejących po obu brzegach.
— Cóż teraz począć? — zawołał major nie mogąc oprzeć się dręczącej niespokojności. — Nie opuszczajcie mię na miłość Boga! ratujcie nieszczęśliwe kobiety, i jaką chcecie sami naznaczcie za to nagrodę,
Trzej towarzysze zajęci cichą, lecz żwawą rozmową między sobą, nie zwrócili Uwagi na tę nagłą i gorącą prośbę, Hejward zbliżył się do nich, i trafił na tę chwilę kiedy młodzieniec stale i z zapałem zbijał zdanie ojca spokojniejszym wyrzeczone głosem; ale ponieważ mówili po indyjsku, domyślił się tylko, że chodziło coś o podróżnych. Niemogąc znieść dolegliwej zwłoki w ratowaniu wystawionych na niebezpieczeństwo kobiet, chciał znowu powtórzyć obietnicę hojnej nagrody, ale w tém strzelec skinąwszy ręką jakby na znak, że odstępuje swego zdania, odezwał się po angielsku niby sam do siebie.
— Unkas ma słuszność. Byłoby hańbą dla mężczyzn, zostawić bez obrony dwie biedne kobiety, chociażbyśmy przez to na zawsze mieli utracić schronienie. Panie majorze, — dodał obracając się do Hejwarda, — jeżeli Pan chcesz zasłonić te młode pączki od najstraszniejszej burzy, nie mamy ani chwili do stracenia i trzeba odważyć się na wszystko.
— Nie powinieneś wątpić o mojej odwadze, a co do nagrody juzem ofiarował...
— Ofiaruj Pan modlitwy Bogu, bo on sam tylko może wesprzeć nasz rozum, żebyśmy potrafili oszukać chytrych szatanów kryjących się w tym lesie; ale nie wyjeżdżaj z swojemi ofiarami pienidzy. Może wszyscy nie dożyjemy tego czasu, kiedybyś Pan mógł uskutecznić swoje obietnice, a my z nich korzystać. Ja i ci dwaj Mohikanie uczynimy wszystko, co człowiek uczynić może dla ocalenia tych delikatnych kwiatków, nie do pustyni stworzonych. Będziemy ich bronili bez nadziei innej nagrody, jak tylko tej, co Róg za dobre uczynki obiecał. Ale naprzód musisz Pan, tak od siebie, jak od swoich przyjaciół, przyrzec nam dwie rzeczy; bo możebyśmy chcąc usłużyć Państwu, tylko samym sobie zaszkodzili.
— Jakież to, te dwie rzeczy?
— Pierwsza, milczeć jak te lasy, cokolwiekby się zdarzyło; druga, nigdy nie wydać nikomu miejsca, gdzie Państwo zaprowadzimy.
— Zgoda, i ile w mojej mocy będę się starał, żeby moi towarzysze odpowiedzieli tym warunkom.
— Kiedy tak, proszę za mną, bo tracimy czas równie nam drogi, jak strzelonemu danielowi krew płynąca z rany.
Mimo ciemność nocy, Hejward postrzegłszy niecierpliwe skinienia strzelca nagłym krokiem ruszającego z miejsca, pośpieszył za nim, i kiedy wyszli na ścieszkę, gdzie kobiéty czekały równie z niecierpliwością jak obawą, doniosł im pokrótce o warunkach ułożonych przez nowego przewodnika, wystawując przy tém potrzebę milczenia i baczności, żeby w razie nagłego przestrachu nie wydać najmniejszego głosu.
Przestroga ta sama przez się zdolna byłaby zatrwożyć lękliwe kobiéty, gdyby mężna ufność Hejwarda i może sam rodzaj niebezpieczeństwa nie dodały im odwagi. Usposobione zatém, przynajmniej jak same sądziły, do wytrzymania niespodzianych doświadczeń, na jakie co chwila narażone bydź mogły, bez najmniejszej odpowiedzi, bez najmniejszej zwłoki pozskakiwały z siodeł i kiedy Hejward prowadził lóźne konie, spokojnie szły obok niego aż do brzegu rzeki, gdzie już strzelec z Mohikanami i śpiewakiem psalmów, czekał na nich.
— Cóż teraz zrobić z temi stworzeniami, niememi? — zapytał strzelec, który jak się zdawało, sam jeden przyjął obowiązek kierować całą gromadą. — Pozarzynać je i powrzucać do rzeki, nie mało jeszcze zajęłoby czasu; zostawić tutaj, byłoby to oznajmić Mingom, że i Panów nie daleko mają szukać.
—.Zarzuć im cugle na karki i przepędź w las, — rzecze major.
— Nie, lepiej zamydlić oczy tym zbojcom i dać niby do zrozumienia, że jeżeli chcą dognać swą zdobycz muszą biedź tak prędko jak konie. Ach Szyngaszguk! coż tam słyszę w krzakach?
— To te licho, zrzebię przybiega.
— Trzeba żeby nie biegało więcej, — rzecze strzelec chwytając je za grzywę, i gdy się mu wyniknęło, Unkas, — zawołał — puść strzałę!.
— Poczekaj! — krzyknął z całej siły właściciel skazanego na śmierć zrzebięcią, niezważając bynajmniej że inni starali się mówić jak najciszej. — Zostaw w życiu płód mojej Miriam, jest to piękny owoc wiernej matki i nikomu dobrowolnie nic złego nie zrobi.
— Kiedy ludziom chodzi o życie dane im od Boga, natenczas i krew bliźnich tyle u nich znaczy, co krew zwierząt dzikich; a zatem jeżeli odezwiesz się jeszcze choć z jedném słowem, zostawię WPana Makwom — Puszczaj strzałę, Unkas, tylko weź dobrze; nie mamy czasu poprawiać drugą.
Nim wymówił te słowa, już ugodzone zrzebię wspięło się słupem i padłszy na przednie kolaną próżno usiłowało powstać. W tém prędki jak myśl Szyngaszguk, pociągnął mu nożem po gardle i chwyciwszy oburącz, rzucił do rzeki.
Czyn ten okrótny na pozor, lecz istotnie potrzebny, najlepiej dał poznać wędrowcom stopień grożącego niebezpieczeństwa, a niezachwiana obojętność jego sprawców, nową przejęła ich trwogą. Drżące dwie siostry tuliły się jedna do drugiej, a Hejward prawie mimowolnie sięgnął ręką do pasa, gdzie zsiadając z konia pozakładał pistolety, i przedzielił kobiéty od cieniów, nakształt grubej zasłony powlekających wnętrze puszczy.
Indyanie nie tracąc ani momentu, wzięli konie za cugle i gwałtem wprowadzili do rzeki. Odszedłszy potém od brzegu zwrócili się w stronę i brnąc przeciw wody wkrótce znikli za krętem wybrzeżem.
Strzelec tymczasem, z pod gałęzi krzaku w kształcie sklepienia szeroko rozesłanych nad wodą, wydobył łódkę z kory zrobioną i dał znak kobiétom żeby w nie wstąpiły.
Kiedy Kora i Alina uczyniły to w milczeniu, oglądając się tylko z przestrachem na puszczę, jak czarna ściana ciągnącą się po za brzegu; strzelec dał znak majorowi, żeby podobnie jak on wszedłszy do rzeki, pomógł mu chybkie czołenko pchnąć przeciw wody. Zmartwiony właściciel zabitego zrzebięcia udał się za nimi. Tak szli czas niejakiś w milczeniu, przerywanym tylko szmerem wody i lekkim szelestem łódki przenynaiącej fale. Major ślepo był posłuszny skinieniom przewodnika, a ten raz zbliżał się drugi raz oddalał się od brzegu, w miarę jak chciał uniknąć miejsc nadto płytkich dla czółna, lub nadto głębokich dla człowieka, często zatrzymując się srzód martwej ciszy, której jeszcze większą wspaniałość nadawał co raz bliższy łoskot wodospadu, słuchał z natężeniem, czy jakikolwiek głos nie wychodzi z uśpionych lasów. Kiedy wprawna jego zmysły zapewniły, że wszystko spokojne i żaden znak nie zapowiada zbliżania się grożących nieprzyjaciół, powoli i ostróżnie w dalszą puszczał się drogę.
Przybyli wreszcie na miejsce, skąd baczne oko majora postrzegło kilka czarnych przedmiotów na wierzchołku tak wzniosłego brzegu, że w jego cieniu niknęła rzeka. Nie wiedząc czy miał postępować dalej, wskazał towarzyszowi palcem powod swojej trwogi.
— Widzę, widzę, spoykojnie odpowiedział strzelec; Indyanie z wrodzoną sobie roztropnością ukryli konie. Na wodzie nie zostają ślady, a ciemność tej jaskini oślepiłaby i sowę.
Wkrótce przybrnęli tutaj; Strzelec znalazłszy Mohikanów, znowu zaczął z nimi się naradzać; a tymczasem ci, których los zależał od dobrej wiary i roztropności tych mieszkańców lasu, mieli porę przypatrzyć się bliżej swemu stanowisku.
Zwężona tu rzeka cisnęła się między dwie tak strome skały, że wierzchołek jednej wychylał się aż nad łódkę podróżnych, ponieważ zaś zbliżone ich grzbiety łączyły rozłożyste drzewa, płynęła jak pod sklepieniem jakiem. Cały ten wąwóz nieprzenikniona, napełniała ciemność: w górze przebijał się tylko między gałęźmi nocny błękit nieba, z tyłu kręte wybrzeże zamykało widok, a z przodu i jak się zdawało dosyć blisko, woda spadając jakby z obłoków chłonęła się w przepaść z rykiem daleko rozlegającym się po lasach. W tey ustroni na samotność i schronienie przeznaczonej, Obie siostry przypatrując się malowniczym, chociaż dzikim pięknościom natury, odetchnęły wolniej i zaczęły mniej lękać się o siebie.
Konie przywiązano do drzew wyrastających z rozpadlin skały i zostawiono na całą noc po kolana w wodzie. Czynne krzątanie się przewodników nie pozwoliło wędrowcom nasycać się dłużej wdziękami ustronia i nocy. Strzelec umieściwszy Hejwarda, jego towarzyszki i śpiewaka na jednym końcu łódki, sam usiadł na drugim tak śmiało, jak gdyby to był pokład linijowego okrętu, i kiedy Indyanie przeprowadzający podróżnych do czółna odeszli wparłszy długą tyczynę w głaz najbliższy, z wielkim pędem wątły statek wypchnął ga na śrzodek rzeki. Walka chybkiej łódki przeciw nagiemu biegowi nurtów długo była wątpliwa. Podróżni mając zalecenie nie zmieniać miejsca i siedzieć jak najspokojniej, ponieważ, najmniejszy ruch mógł przewrócić czołno, zaledwo oddychać śmieli i ze drżeniem poglądali na groźne głębinie. Nie raz zdawało się im, że już toną, ale zręczność wprawnego sternika zawsze odnosiła zwycięztwo. W chwili kiedy Alina sądząc że wir szumiący pod wodospadem ma ich pochłonąć z przestrachu zasłoniła oczy; kiedy obie siostry myśliły że sam strzelec zwątpił i w rozpaczy ostatnich sił dobywał, potężny zamach wiosła położył koniec tej trudnej żegludze i łódka stanęła u skalistej płaszczyzny ledwo na dwa cale wzniesionej nad powierzchnię wody.
— Gdzież to jesteśmy i co pozostaje nam czynić teraz? — zapytał Hejward, widząc że strzelec opuścił już wiosło i zatknął tyczynę.
— Jesteśmy u podnoża Glenu i pozostaje wysiadać tylko, — odpowiedział przewoźnik głośno, ponieważ wsrzód ryku spadającej wody nielękał się bydź słyszanym zdaleka; — ale trzeba wysiadać ostróżnie żeby nie przechylić łodki, bo moglibyście Państwo tąż samą drogą, daleko prędzej choć nie tak wygodnie powrócić nazad. Kiedy rzeka wezbrana, ciężko płynąć przeciw wody, a pięć osob to zanadto na lichą łódkę skleconą z kory i żywicy. No, proszę wychodzić na skałę, a ja pojadę po Mohikanow i daniela: nie zapomnieli oni jego zarzucić na konia; pościć wsrzód dostatku, byłoby toż samo co swoje włosy pod noż Mingów oddać.
Podróżni nie czekali powtórzenia rozkazu i zaledwo ostatnia noga stanęła na skale, łódka uleciała szybkością strzały. Przez chwilę, widna jeszcze była wysoka postać Strzelca, jakby śliznąca się po wodzie i zaraz znikła w ciemności.
Pozbawieni przewodnika wędrowcy niewiedzieli co począć. Słysząc po obu stronach łoskot wody walącej się w otchłanie, lękali się dać jednego kroku, żeby gdzie w pociemku nie trafić na urwisko, lub nie pomknąć się w przepaść, Ale oczekiwanie ich nie było długie: przy pomocy Mohikanow strzelec z łódką ukazał się już na powrót u skalistej płaszczyzny, kiedy major mniemał, ze jeszcze do swoich towarzyszów nie dopłynął.
— Otóż jesteśmy w twierdzy z dobrą osadą i zapasem żywności, — zawołał Hejward tonem zagrzewającym; — niedbamy teraz o Montkalma i o sprzymierzeńców jego. Powiedz mi waleczny mój obrońco; czy możesz ztąd usłyszeć lub zobaczyć choć jednego z tych, których nazywasz Irokanami?
— Nazywam ich Irokanami, bo każdy dziki który mówi językiem obcym, bez względu czy służy królowi, czy nie, jest u mnie nieprzyjacielem. Jeżeli Web szuka uczciwości i dobrej wiary w Indyanach, niech przywoła pokolenie Delawarów, a tych łupieżnych Mohawków, przewrótnych Onejdow i wszystkie sześć łatiow skich narodów, niech przepędzi w głąb Kanady, gdzieby ci zbójcy zawsze przebywać powinni.
— Byłoby to zamienić przyjaciół bitnych, na sprzymierzeńców nieużytecznych. Słyszałem że Delawarowie złożyli tomahawk i pozwolili nazywać siebie babami.
— Tak, na hańbę wieczną Holendrów i Irokanów, którzy przez jakąś moc szatańską potrafili ich do tego traktatu skłonić! Ale ja znam ich od lat dwudziestu, i ktokolwiek powie, że w żyłach Delawara podła krew płynie, nazwę go kłamcą. Qdegnawszy wilczym prawem lud ten od brzegów morza, musicie zapewne wierzyć temu, co ich nieprzyjaciele mówią, żeby zagłuszyć wasze sumnienie i usypiać spokojnie. — Tak jest, tak, każdy Indyanin, który nie mówi językiem Delawarów, jest u mnie Irokanem, bez względu, czy jego rodzina w Jorku czy w Kanadzie mieszka.
Major uważając, że nie zachwiane przywiązanie strzelca do sprawy jego przyjaciół Delawarów, czyli Mohikanów, gdyż oba te pokolenia były gałęźmi jednego szczepu, mogłoby przedłużyć Spór nieużyteczny, zręcznie zmienił przedmiot rozmowy.
— Nie wiem, — rzecze, — czy jaki traktat w tej mierze nastały lub nie; ale to pewna tylko, że ci dwaj towarzysze twoi są równie mężni jak przezorni. Mozę więc oni słyszeli albo widzieli którego z naszych nieprzyjaciół?
— Indyanin jest taki człowiek, ze wprzód go poczujesz niż zobaczysz, — odpowiedział strzelec, niedbale rzucając z plec daniela; — kiedy powiadam, ze Mingowie są blisko, to pewno nie na mocy tych znaków, jakie oczyma postrzedz można.
— Na mocy czegoż więc sądzisz, ze odkryli oni nasze schronienie?
— Niech Bóg nas strzeże od tego, chociaż jesteśmy w miejscu gdzie można porządny ogień wytrzymać. Muszę powie dzieć jednak, ze kiedy przepływałem blizko koni, drżały na ten czas, jak gdyby wilka czuły; a wilki często włóczą się za kupą Indyan w nadziei pożywienia się ostatkami danielów upolowanych przez dzikich.
— Ale i tego, co tu u nóg leży, również Wilki zawietrzyć mogły. Zapominasz przytém o zrzebięciu zabitém.
— Biedna Miriam! — zawołał żałośnie nauczyciel śpiewania, — dziecię twoje było przeinaczone na pastwę źwierząt dzikich! — Podnosząc potém głos wsrzód łoskotu wody zaśpiewał następującą sztrofę:

W ciemności nocnej zstąpiwszy na ziemi

Wytępił wszelkie pierworodne plemię.
By cud ten straszny i nowy

Nachylił harde Egypcyali głowy.

— Śmierć zrzebięcia cięży mu na sercu, — rzecze strzelec; — ale to dobry znak, kiedy kto ma przywiązanie do swoich bydląt. Ponieważ jednak wierzy on w przeznaczenie, powinien myślić; ze co miało bydź, to się i stało; a tą uwagą pocieszony, przekona się, iż słusznie odebrać życie stworzeniu niememu, dla ocalenia istot rozumnych. Co zaś pan mówiłeś o wilkach, to może bydź prawda, dla tegoż trzeba oprawić daniela cze<n prędzej i trzewie wrzucić do rzeki, bo inaczej to zaraz całe stado wilków zawyje na wierzchołku skały, jakby urzekając nam każdy kęs niesiony do gęby; a chociaż mowa Delawarów jest dla Irokanów księgą zamkniętą, przebiegłe łotry mają jednak dosyć zmyślności, żeby odgadnąć przyczynę wilczego wycia.
Tak rozprawiał strzelec cały zajęty przygotowaniem wszystkiego, co mu potrzebne było do oprawienia daniela. Skończywszy mówić porzucił podróżnych i oddalił się z dwoma Mohikanami; którzy, jak się zdawało, bez słownego tłumaczenia rozumieli jego myśli. Wszyscy trzej znikli kolejno, jakby zapadając wewnątrz czarnej skały, na kilka sążni wyniesionej nad poziom wody.


ROZDZIAŁ VI.

„Wnet księgę świętych pieśni Syonu otwiera,

Biegle przerzuca karty, jeden hymn wybiera

I poważnie głos wznosząc śpiewa: — Chwalmy Pana!
Burns.

Hejward i jego towarzyszki patrzyli na u to zniknienie tajemnicze z niespokojnością wewnętrzną; chociaż bowiem postępki białego nie dały im dotąd najmniejszego do powątpiewali powodu, jednakże prosty rynsztunek jego, ton rubaszności śmiałej, wstręt widoczny do tego, co nienawidział, niewiadomy sposób myślenia dwóch towarzyszów milczących: to wszystko zdolne było obudzić podejrzenie w umysłach świeżo zatrwożonych zdradą przewodnika Indyanina.
Sam tylko nauczyciel śpiewu zdawał się obojętnym na wszystko co się koło niego działo. Usiadłszy na kawałku skały oddał się rozpamiętywaniu, jak z częstych westchnień wnieść można było, nie miłemu bardzo. Wkrótce dał się słyszeć szmer głuchy podobny do głosu kijku osób rozmijających w głębi ziemi, a zaraz i blask nagły uderzając oczy podróżnych, odkryj im tajne kryjówki.
Pod skałą, w końcu głębokiej jaskini która patrzącym wciąż przy szczególnym sposobie oświecenia wydawała się jeszcze dłuższa, siedział strzelec z zapaloną gałęzią sosnową w ręku. Mocny blask padając prosto na jego twarz ogorzałą i ubiór szczególniejszy, nadawał coś malowniczego widokowi człowieka, którego odzież nie zwykła, tęgość członkow żelazna prawie, i rysy w dziwnej mięszaninie kolejno wyrażające rostropność, czujność i prostactwo, przy świetle dnia nawet, zwróciłyby oczy, Na kilka kroków przed nim stał Unkas, a bliskość i położenie pozwalały przypatrzyć mu się dokładnie. Podróżni z upodobaniem rozważali prosty i wysmukłą postać młodego Mohikana, we wszystkich poruszeniach i ujęciach mający wdzięk naturalny. Ciało jego bardziej niż zazwyczaj było okryte odzieniem myśliwskim. W czarnych oczach obok blasku odwagi i dumy jaśniała spokojność i słodycz. Kształtne rysy twarzy ukazywały w całej czystości czerwoną farbę jego pokolenia. Wyniosłe czoło pełne było godności a na szlachetnej głowie wznosił się tylko ten pukiel włosów, który dzicy przez męstwo zachowują jakby dla pokazania, że nieprzyjaciel próżnoby usiłował go zedrzeć.
Dopiero raz pierwszy Dunkan Hejward i jego towarzyszki mieli czas wolny przypatrzyć się wybitnym rysom jednego z Indyan napotkanych tak szczęśliwym trafem; a wyczytując na twarzy młodego Mokikana dumę i odwagę, lecz razem otwartość i szczerość, poczuli ulgę w niespokojności, tyle ich dręczącej. Znali oni, że jeżeli mają przed sobą człowieka pogrążonego w ciemnocie, to przynajmniej nie przebiegłego wiarołomcę, ze skłonności szukającego zdrady. Dziecinna Alina patrzyła na niego z takim podziwieniem, jak na grecki lub rzymski posąg ożywiony cudem. Hejward chociaż nawykły często widywać doskonałość kształtów w dzikich nieskażonych zepsuciem, wyraźnie jednak okazał zadowolenie.
— Spodziewam się, — odpowiedziała mu Alina, — spokojnie zasnąć pod strażą tak szlachetnego i mężnego jakim pewno będzie ten młodzieniec. Bez wątpienia Dunkanie, owe zabójstwa barbarzyńskie, owe tortury straszliwe, o których słyszałyśmy i czytałyśmy tyle przerażających doniesień, nie dzieją się nigdy w obecności takich, jak on ludzi, — Zapewne, jestto rzadki zbiór przymiotów właściwych dzikim i ja podobnież mniemam że to czoło, te oczy, stworzone są inaczej na postrach nieprzyjaciół, niż uwiedzenie ofiar. Ale nie uwodźmy sami siebie spodziewając się po tych ludziach cnot innych nad te, jakie dzicy posiadać mogą. Świetne przykłady przymiotów wielkich rzadkie są u chrześcian, a jakże u Indyan mogą bydź częste? Wierzmy jednak dla zaszczytu natury ludzkiej, że i między niemi zdarzają się czasem; ze ten młody Mohikan nie zawiedzie naszego przeczucia, i że będzie dla nas teé wszystkiém, co powierzchowność jego obiecuje, to jest walecznym i wiernym przyjacielem.
— Tak mówić na majora Hejwarda przysłało, — rzecze Kora. — Widząc to dziecko przyrodzenia, któżby się jeszcze zastanawiał jaka farba jego skóry?
Chwilowe milczenie nastąpiło po tej znaczącej uwadze. Przerwał je strzelec wołając głośno na podróżnych żeby weszli do jaskini.
— Ogień nadto zaczyna dawać blasku, — rzecze do nich skoro weszli, — i mógłby Mingów w ślad za nami sprowadzić; Unkas; spuść zasłonę niech te łotry tylko wszystko, czarno widzą. Nie będziemy mieli takiej wieczerzy, jakiejby major amerykanów królewskich, spodziewać się miał prawo, ale ja widziałem jak całe oddziały tego wojska bardzo były rade kiedy mogły dostać kawał zwierzyny zupełnie surowej i bez żadnej przyprawy. Tu przynajmniej mamy podostatek soli i ogień, który nam zaraz zrobi wyborne pieczyste. Oto kupa szafranowych gałęzi: niech damy usiędą na niej. Nie jest to siedzenie tak wystawne, jak ich mahoniowe krzesła, niema na niém sprężysto pikowanych poduszek, ale za to wydaje zapach lekki i przyjemny. — No przyjacielu nie myśl już o zrzebięciu. Biedne stworzenie wprawdzie nie szkodziło nikomu, ale mogło nam zaszkodzić. Zresztą, cóż mu śmierć uczyniła złego, uwolniła tylko od bied i trądów przyszłych.
Unkas wypełnił dany sobie rozkaz, i kiedy Sokole Oko przestał mówić, nic już nie było słychać prócz szumu katarakty, podobnego do oddalonego grzmotu.
— Czy jesteśmy bezpieczni w tej jaskini? — zapytał Hejward. — Nie powinniśmy się obawiać jakiego podejścia? )eden człowiek zbrojny zastąpiwszy od wchodu, miałby nas wszystkich w swojej mocy.
Wysoka postać podobna do upiora wyszła z ciemnego końca lochu, stanęła za strzelcem i wziąwszy z ogniska rozżarzoną głównię podniosła w górę, jakby chcąc oświecić głąb jaskini. Na to zjawisko Alina krzyknęła z przestrachu, i Kora nawet szybko stanęła na nogach, lecz Hejward jedném uspokoił je słowem, powiadając ze to był ich przyjaciel Szyngaszguk. Indyanin odkrył inną zasłonę i ukazał ze jaskinia miała drugi otwór; wyszedłszy po tém ze swoją pochodnią, przeszedł wydrążenie, można powiedzieć rozpadlinę skały, pod kątem prostym zetkniętą — z grotą gdzie się schronili, lecz bez innej pokrywy prócz sklepienia niebios, i prowadzącą do podobnej jak pierwsza pieczary.
— Starych jak ja i Szyngaszguk lisów, nie złapać w nórze o jednem wyjściu, — śmiejąc się rzecze strzelec. — Możesz pan widzieć teraz, czy to miejsce dobre. Skała jest wapienna, a wiadomo wszystkim, kamień wapienny, miękki i gładki, tak że kiedy nie ma chróstu lub jedliny nie źle za poduszkę służy. Owoż wodospad był niegdyś o kilka staj od miejsca gdzie jesteśmy, a tu woda płynęła tak równo jak na całym Hudsonie. Ale czas, wielki niszczyciel piękności, o czém te damy dowiedzą się „w swojej porze, zmienił i to miejsce. Skały pełne są szczelin, kamień nie wszędzie jednostajnie twardy, i dla tego woda przedarłszy się wewnątrz, porobiła jamy, zwróciła się na bok, utworzyła sobie nową drogę, i na dwa koryta rozdzielona spada bez ładu i kształtu.
— Na jakiejże części tych skał znajdujemy się teraz?
— Blisko tego miejsca, gdzie Opatrzność jak się zdaje, pierwiastkowe zakreśliła koryto, lecz buntownicze wody niechciały długo w niém zostawać, a widząc że skały po obu stronach były słabsze, rozpruły w nich nowe łożysko, i wyrywszy te dwie pieczary na schronienie dla nas}osuszyły śrzodek rzeki.
— Jesteśmy więc na wyśpię?
— Tak, i z obu stron mamy wodospad, a przed i za nami rzekę. Gdyby to we dnie, prosiłbym pana wstąpić na skałę, żebym pokazał dziwactwa wody: jak ona to się wznosi, to w przepaść leci; jak tu ledwo płynie, ówdzie tryska pędem; w jedném miejscu jak śnieg biała, w drugim zielona jak trawa; z tej strony wre w potokach które zdaje się ze ziemię wskróś chcą rozedrzeć, z tamtej, mruczy strumykiem i złośliwe zakręcając wiry drąży kamienie jak gdyby to glina była. Przewrócił się cały porządek rzeki. O parę set sążni w górze płynie ona spokojnie, niby wierna dawnemu korytu, lecz wkrótce rozdzieliwszy wody, w lewo i prawo bije nadbrzeża; zdaje się nawet że się w tył oziera, jak gdyby z żalem opuszczając pustynie niechętnie szła łączyć się z wodami słonemi. Tak, tak Pani, pajęcza tkanina którą widzę na jej szyi, jest siecią rybacką w porównaniu tych delikatnych żyłek jakie rzeka gdzie nie gdzie rysuje na piasku, jak gdyby zrzuciwszy jarzmo, chciała sprobować każdego rzemiosła. I cóż jej z tego po tém? Zaledwo nakształt krnąbrnego dziecka dogodzi na chwilę swoim kaprysom, znaglona tą samą ręką co ją stworzyła, zbiera swe wody i musi spokojnie mknąć w morzu, gdzie jej od wieków-ginąć przeznaczono.
Chociaz podróżni z przyjemnością słuchali tego opisu uczynionego po prostu, a razem upewniającego £e się znaydowali w bespieczném schronieniu, nie byli jednak skłonni równie korzystnie jak Sokole Oko oceniać powabów jaskini. Samo położenie zresztą niepozwalało im zgłębiać wszystkich przyrodzonych piękności tego miejsca, i wcale byli radzi, gdy strzelec w ciągu opowiadania, tyle tylko przerywając swoję czynność kucharską, żeby złamanym widelcem który miał w ręku, pokazać im kierunek tej lub owej części wod buntowniczych, nagle zamknął swą mowę oznajmieniem że wieczerza już gotowa..
Cały dzień będąc bez żadnego posiłku, wędrowcy nasi czuli wielką jego potrzebę, i jakkolwiek wieczerza była prosta, wzięli się do niej ochoczo. Unkas przyjął na siebie staranie, aby damom dochodziło wszystko, i nadskakując im jak mógł, dziwném połączeniem powagi i przymilenia bawił majora, który wiedział le to było zupełném wprowadzeniem nowości do zwyczajów indyjskich, niepozwalających wojownikowi upadlać się najmniejszą usługą domową, mianowicie dla kobiet. Ponieważ jednak i prawa gościnności święte były u nich, to zgwałcenie zwyczajów narodowych, to zapomnienie godności męzkiej, do żadnych objaśnień nie dało powodu.
Gdyby w teru towarzystwie znajdował się ktokolwiek, coby miał czas zbierać wzorki, mógłby postrzedz, że młody wódz indyjski nie zachowywał ścisłej bezstronności w oddawaniu usług dwóm siostrom. Podawał wprawdzie Alinie z przyzwoitą grzecznością kubek tykwowy pełny przezroczystej wody, lub zraz zwierzyny na talerzu drewnianym gładkiej roboty; lecz kiedy tez same względy odbierała Kora, w jej twarz znaczącą z taką słodyczą wlepiały się czarne jego oczy, że promień dumy ciągle w nich błyszczący znikał zupełnie. Raz lub dwa razy wypadło mu przemówić żeby zwrócić uwagę pań którym służył. Odezwał się złą w prawdzie ale dosyć zrozumiałą angielszczyzną i tym głosem, któremu gardłowe wymawianie taką nadawało słodycz, że obie siostry poglądały na niego z ciekawością i podziwieniem.[9] Kilka słów zamienionych podczas przyjęcia i oddawania tych usług, zbliżyło obie strony do znajomości, mającej pozor dawnej przyjaźni.
Ale powaga Szyngaszguka była nie zachwiana. Siedział on najbliżej ognia i podróżni często rzucając na niego spojrzenia niespokojne, mogli rozpoznać naturalny wyraz twarzy wsrzód dziwacznych malowideł krzyżujących się na niej. Mimo różnicę wieku i poniesionych trudów, uderzyło ich podobieństwo ojca z synem. Zdawało się, że duma zwykle panująca na jego czole ustąpiła teraz miejsca tej spokojności ociężałej, jakiej się oddaje wojownik indyjski, skoro już żaden powód mocy jego do działania niewyzywa. Z chwilowych jednak wzruszeń ukazujących się w nim kiedy niekiedy łatwo miarkować można było, że za najmniejszém oburzeniem namiętności, owe rysy, któremi dla postrachu nieprzyjaciół twarz namazał, uczyniłyby cały swój skutek.
Przeciwnie, czujne i ruchawe oko strzelca nie spoczywało ani na chwilę. Zajadał on wprawdzie tak smaczno, jak gdyby żadna nie trwożyła go obawa, lecz właściwa mu ostrózność wydawała się zawsze. Nie raz tykwa lub kęs źwierzyny zostały zawieszone przed jego ustami, kiedy schyliwszy głowę na bok, nadstawiał ucha jakby słuchając czy jakikolwiek głos obcy nie mięsza się z szumem wodospadu. Poruszenie to zawsze boleśnie przypominano wędrowcom naszym wątpliwość ich losu i czyniło mniej bacznemi na osobliwości miejsca gdzie potrzeba zmusiła szukać przytułku. Ponieważ jednak w końcu tych przerw częstych, żadna nie następowała uwaga, niespokojność zrodzona przez nie, niknęła zaraz.
— No przyjacielu! — rzecze Sokole Oko wyciągając z pod liści nie wielką beczułkę i obracając się do śpiewaka, który siedząc przy nim, oddawał zupełną sprawiedliwość jego umiejętności kucharskiej: — skosztuj mojego piwa jałowcowego; wybije ci ono przynajmniej z głowy to nieszczęśliwe zrzebię i umorzy troski. Do WPana, niech żyje lepsza między nami przyjaźń; spodziewam się że za lada potomstwo końskie nie poróżniemy się z sobą. Jak się nazywasz?
— Gamma, Dawid Gamma, — odpowiedział psalmista, machinalnie otarłszy wprzód sobie gębę wierzchem ręki, żeby przygotować się do utopienia trósków w trunku, którym miał bydź poczęstowany.
— Bardzo piękne nazwisko, — rzecze strzelec wychyliwszy tykwę piwa swoiej roboty i smakując z tą roskoszą, jakiej doświadcza ten, ęc się rozpływa nad własném dziełem: — jestem pewien że otrzymałeś je po czci godnych przodkach. Mam ja szczególne poszanowanie dla nazwisk, chociaż zwyczaj w tym względzie u białych, wcale nie ma tej wagi co u dzikich. Największy tchórz jakiego tylko znałem w osadach, nazywał się Lew, a jego żona tak kłótliwa, że uciekałbyś od niej prędzej niż daniel przed psiarnią, miała imie Cierpliwość. U Indyan zaś przeciwnie, nazwisko daje się sumiennie i w powszechności pokazuje czém jest ten, co je nosi. Szyngaszgnk naprzykład, znaczy wąż wielki, nie dla tego, żeby on w istocie był wielkim czy małym wężem, ale że zna wszystkie kryjówki serc ludzkich, umie rostropnie zachowywać milczenie, i uderza na nieprzyjaciela wtenczas, kiedy się ten najmniej spodziewa tego, A WPana jakie rzemiosło?
— Jestem niegodny nauczyciel śpiewania psalmów.
— Jak powiadasz?
— Uczę śpiewać młodych konskrypcyonietów Konektykuckich.
— Mógłbyś przydad się na cokolwiek lepszego mój Panie. Te psięta i tak już nadto głośno chychoczą i wyśpiewują po lasach, gdzie nawet oddychać powinnyby ciszej niżeli lis w norze. Czy umiesz strzelbę wziąść w rękę?
— Dzięki Boga, nigdy nie miałem potrzeby brać się za to narzędzie zabójcze.
— To zapewne znasz rysunek, umiesz oznaczać na papierze rzeki i góry w pustyniach, żeby ci co ciągną za woyskiem, postrzegłszy je mogli poznać zaraz?
— Nie trudnię się niczém podobném.
— Przy takich nogach najdłuższa droga zapewne wydaje się WPann krótka. Sądzę, że czasami musisz bydź posyłany z rozkazami Jenerała.
— Nie; zajmuję się tylko mojém powołaniem; które jest dawać lekcyje muzyki kościelnej.
— Szczególniejsze powołanie! całe życie nic więcej nie robić, tylko jak ów ptak przedrzeźniacz[10] naśladować wszystkie głosy cieńkie i grube, jakie gardło ludzkie wydać może; wszakże tak przyjacielu, mnie się zdaje ze tą zdolnością jesteś obdarzony? szkoda ze nie lepszą, gdybyś mógł bydź dobrym strzelcem, naprzykład. No, ale obaczmy, pokaz nam próbę swojego talentu, będzie to razem sposób przyjacielski oddania nam dobrej nocy; czas już żeby te damy udały się na spoczynek dla nabrania sił do jutrzejszej podróży; bo trzeba będzie wyjechać bardzo rano, wprzód nim Makwy ruszać się zaczną.
— Najchętniej przystaję na to, — odpowiedział Dawid, osadzając na nosie okulary w żelazo oprawne i wydobywając z kieszeni nieocenioną swą książeczkę. — Cóż może bydź przyzwoitszego i bardzie] pocieszającego; — dodał obracając się do Aliny, — jak odśpiewać modlitwy wieczorne po dniu tak pełnym niebezpieczeństwa? Może i pani raczysz mi pomodz?
Alina uśmiechnęła się i spojrzała na Hejwarda z zapłonieniem, sama nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Dla czego nie? — rzecze jej major z cicha, — imiennik króla proroka, bardzo dobrze radzi w tym razie.
Ośmielona temi słowy a razem pobudzona przez pobożność, miłość muzyki i własny ochotę, Alina przyjęła zaprosiny Dawida. Otworzono książkę w miejscu gdzie hymn dosyć był stosowny do obecnego położenia podróżnych, a poeta tłumacz przestając tylko na samem naśladowaniu natchnionego króla Izraelu, więcej oddał słuszności świetnej poezyi koronowanego proroka. Kora oświadczyła się śpiewać z siostrą i kiedy metodyczny Dawid swoim zwyczajem przegrał na instrumencie dla dobrania tonu, zaczęto pieśń pobożną.
Nota jej przeciągłą i uroczysta raz wznosiła się tak wysoko, jak tylko zdołał wystarczyć delikatny głos śpiewaczek, drugi raz zniżała się tak dalece, ze szmer wody wydawał się harmonijném towarzyszeniem. Smak wrodzony i dobre ucho Dawida rządząc głosem zmiarkowały go stosownie do miejsca w którem śpiewano, i nigdy dźwięk czystszy nie rozlegał się w tych rozpadlinach skały. Indyanie bez ruchu z wlepionymi oczyma słuchali tak pilnie, iż zdawało się że wytężenie uwagi zmieniło ich w posągi kamienne. Strzelec oparty brodą na ręku siedział z początku w obojętnej postawie, lecz wkrótce opuściła go ta odrętwiałość. W miarę prześpiewanych wierszy odwalniały się skrzepłe rysy jego twarzy i w myśli odżywało wspomnienie dzieciństwa, kiedy podobne, chociaż daleko mniej miłym głosem śpiewane hymny słyszał w kościołach osad. Zwolna oczy jego zaczęły się zwilżać, a przed końcem pieśni bujne łzy strumieniem puściwszy się ze źrzódła, które zdawało się już oschłe na zawsze, płynęły po licach nawykłych tylko do kropel deszczowej wody.
Właśnie kiedy śpiew zniżał się na jeden, z tych cichych i niejakoś konających tonów, które ucho z taką roskoszą chwyta, wrzask jakiś nie ludzki, nie ziemski, rozległszy się w powietrzu, przeniknął nie tylko głębie pieczary, lecz i serca zgromadzonych w niej osob. Martwa cichość nastąpiła po nim; zdawało się, że ten krzyk okropny i nadzwyczajny, zawiesił nawet spadające wody.
— Co to jest takiego? — przemówiła Alina po kilku chwilach oniemienia z przestrachu.
— Co to za wrzask? — zapytał Hejward półgłosem.
Ani strzelec, ani żaden z Indyan nic nie odpowiedzieli jemu. Słuchali oni jeszcze jakby spodziewając się powtórzenia tego krzyku, a na ich twarzach malowało się zadziwienie którem sami przejęci byli. Nakoniec pomówili między sobą w języka Delawarów, i Unkas wyszedł przez otwór przeciwległy temu, kędy podróżni weszli. Po jego wyjściu strzelec odpowiedział na zadane pytania.
— Co to jest, — rzecze, — lab coby bydź mogło, tego nikt tu powiedzieć nie umie, chociaż Szyngaszguk i ja sam, trzydzieści lat chodziemy po lasach. Sądziłem ze nie masz żadnego głosu Indyanina albo dzikiego zwierza, któregobym na własne nie słyszał uszy, lecz poznaję teraz ze byłem zarozumiałym i próżnym.
— Czy nie jest to ten okrzyk, który dzicy wydają kiedy chcą nieprzyjaciół przerazić? — zapytała Kora poprawując na głowie zasłonę ze spokojnością, jakiej nie dzieliła jej siostra.
— Nie, niej — odpowiedział strzelec, — był to wrzask straszliwy, okropny, mający coś nadprzyrodzonego-, okrzyk zaś wojenny jeżeli kto raz usłyszy, nie mylnie pozna go zawsze. — W tém postrzegłszy wchodzącego młodego wodza. — A co? — dodał, jego mową, — co widziałeś? Czy świeci przez zasłonę nasz ogień?
Krótka i wtymże samym języku odpowiedź zdawała się dostateczną.
— Nie widać nic że wnątrz, — rzecze Sokole Oko, z nieukontentowaniem wzruszając głową. — Blask co tu świeci nie mo£o nas zdradzać. Kto czuje potrzebę spoczynku niech przejdzie do drugiej jaskini i stara się zasnąć, bo trzeba nam będzie wstać przed wschodem słońca i starać się przybydź do twierdzy Edwarda, nim Mingowie przetrą sobie oczy.
Kora powstając zaraz, dała przykład swojej siostrze. Alina nie ociągała się jej towarzyszyć i Wychodząc prosiła majora pocichu żeby udał się z niémi. Unkas otwierając im wyjście, podniosł zasłonę, a kiedy obróciły się podziękować jemu za tę grzeczność, ujrzały Strzelca siedzącego przed gasnącém żarzyskiem, z czołem opartém między dwie dłonie, tak iż można było poznać, ze się zastanawiał nad tym niepojętym krzykiem, co niespodzianie przerwał im modlitwy wieczorne.
Hejward wziął zapaloną gałąź sosnową, przez ważkie przejście wszedł do drugiej jaskini i utkwiwszy ją w ten sposob, aby mogła palić się dalej, po raz pierwszy od wyjazdu z okopów twierdzy Edwarda, znalazł się sam na sam ze swojemi towarzyszkami.
— Nie porzucaj nas Dunkanie, — rzecze Alina. — Nie podobna żebyśmy w takiém jak to miejscu o śnie pomyślały, kiedy ten krzyk straszliwy, jeszcze i teraz odzywa się nam w uszach.
— Obaczmy naprzód, — odpowiedział Hejward, — czy jesteście bezpieczne w swojej warowni, a potém pomówiemy o reszcie.
Poszedł w koniec jaskini i znalazł podobne pierwszemu wyjście również zakryte zasłoną, a skoro ją podniosł obwiało go świeże i chłodne powietrze z nad wody. Bystra rzeka, wązkiém lecz głębokiém korytem wydrązoném przez się w skałach płynęła tu prawie pod nogami jego. Spienione nurty raz cofały się w biega i wrzały na miejscu, drugi raz gwałtownie lecąc na przód, z szumem waliły się z progu w przepaść ręką przyrodzenia utworzoną. Miejsce to obronne samo przez się, zdało mu się wolném od wszelkiej obawy.
— Przyrodzenie utworzyło z tej strony nieprzebytą zaporę, — rzecze do towarzyszek przed spuszczeniem zasłony ukazując im ten widok wspaniały; — wiedząc zatém, że od wejścia bronią was wierne i waleczne straże, czemużbyście nie miały usłuchać rady dobrego gospodarza naszego? Kora pewno zgodzi się ze mną, że sen potrzebny dla was obu.
— Kora może uznać tę radę za rozsądną, ale nie koniecznie potrafi podług niej postąpić, — odpowiedziała starsza, siadając obok Aliny na kupie szafranowych gałęzi i liści. — Gdyby nawet nie ten krzyk okropny, i tak już byłoby dosyć przyczyn do oddalenia snu od powiek naszych. Zważ sam Hejwardzie, czy córki mogą napomnieć o tém, jakiej niespokojności doświadczać musi ojciec, kiedy oczekiwane dzieci nocują nie wiedzieć gdzie, śród dzikich lasów i niebezpieczeństw wszelkiego rodzaju!
— Twój ojciec Koro, jest żołnierzem; wie on że zdarza się zbłądzić w puszczy.
— Alę zawsze jest ojcem, a przyrodzenie zawsze rozciąga swe prawa.
— Z jakiémże pobłażaniem ulegał on wszystkim mym chęciom, wszystkim kaprysom, wszystkim głupstwom moim! — rzecze Alina ocierając oczy: — wielki nierozsądek z naszej strony moja siostro, żeśmy się w takim czasie naparły jechać do niego!
— Może bydź ze postąpiłam nierozsądnie napierając się pozwolenia na to; ale chciałam mu pokazać, że kiedy inni go zaniedbują, dzieci przynajmniej zostały mą wierne.
— Skoro się dowiedział, — rzecze major, — żeście przybywały do twierdzy Edwarda, gwałtowna walka powstała w jego sercu między boiaźnią i miłością ojcowską; ale to ostatnie czucie podniecone długiem niewidzeniem rychło wzięło górę. Odwaga to mojej szlachetnej Kory sprowadza je tutaj, rzekł do mnie, nie chcę zawieść jej nadziei. Oby niebo choć połowę tego męztwa udzieliło temu, co ma powierzoną sławę naszego monarchy!
— A o mnie czy nic nie wspomniał, Hejwardzie? — odezwała się Alina, jakby przez: zazdrość przywiązania. — Nie podobna żeby zapomniał o swojej, jak nazywa, malutkiej Alisi!
— Któżby wątpił o tém znając go dobrze, — odpowiedział major. — Wspominał, wspominał w najczulszych wyrazach i mówił wiele takich rzeczy, których nieśmiem powtórzyć, chociaż za najsłuszniejsze uważam. Powiedział mi jednego razu....
Dnnkan niemógł dokończyć, bo kiedy trzymał oczy wlepione w Alinę, która poglądała na niego z niecierpliwością przywiązania dziecinnego, lękając się stracić słówko, ten sam krzyk okropny, co ich przeraził wprzódy, rozległ się znowu. Kilka minut trwało milczenie przestrachu i wszyscy troje poglądali jedno na drugiego z niespokojnością oczekując powtórzenia się wrzasku. Nakoniec podniosła się zasłona przykrywająca pierwsze wnijście i strzelec ukazał się z twarzą pomieszaną, jak gdyby zaczynał upadać w duchu przed tajemnicą zwiastującą niebezpieczeństwa nie znane, które jego odwagę, doświadczenie i przemysł zniweczyć mogły.


ROZDZIAŁ VII.

„Czy sadzisz że się chwilom spoczynku oddają?
Nie, nie; przy tej tu skale ukryci czuwają.“
Gray.

Ukrywać się dłużej kiedy taki głos słychać w lesie, — rzecze strzelec, — byłoby to nie zważać na ostrzeżenie zesłane dla dobra naszego. Te panienki mogą tu pozostać, lecz dwaj Mohikanie i ja wyjdziemy trzymać straż na skałach; spodziewam się że major sześćdziesiątego półka zechce także pójść z nami.
— Czyliż jesteśmy w niebespieczeństwie tak nagłém? — zapytała Kora.
— Ten co stworzył głos tak dziwny i każe mu odzywać się na pożytek ludzki, ten tylko może wiedzieć jakie jest niebespieczeństwo nasze. Co do mnie uważałbym siebie, za nieposłusznego woli Nieba, gdybym siedział zagrzebany w jaskini, kiedy powietrze taką przestrogę przynosi. Ten niedołęga nawet co całe życie śpiewa tylko, wzruszył się tym głosem i powiada, że gotów stanąć do bitwy. Gdybyż to chodziło o bitwę, to nam wszystkim nie nowina i prędko poradzilibyśmy sobie, lecz powiadają, że kiedy taki krzyk rozchodzi się między niebem a ziemią, wcale inna to wojna.
— Jeżeli nie grożą nam niebespieczenstwa inne prócz pochodzących z przyczyn nadprzyrodzonych; nie mamy się czego trwożyć, — rzecze Kora śmiała, — ale czy jesteś pewny, że nieprzyjaciele nasi nie wymyślili jakiego nowego sposobu, aby nas przerazić, i przezto zwycięstwo ułatwić sobie?
— Pani, — odpowie strzelec tonem uroczystym, — trzydzieści lat przysłuchiwałem się Wszystkim głosom jakie tylko w lasach usłyszeć można, a przysłuchiwałem się tak pilnie, jak ten, czyje życie częstokroć polega na bystrości jego słnchu. Nie masz żadnego zawycia pantery, ładnego gwiźnienia przedrzeżniacza, żadnej szatańskiej sztuki Mingów, któreby mię oszukać potrafiły. Słyszałem jęk lasów podobny do jęku cierpiącego człowieka, słyszałem trzask piorunu walącego się w powietrzu jak cała puszcza, kiedy połyskał widłowaty płomyk, a nigdy nie pomyśliłem, żeby to było co innego, jak tylko to, co podobało się uczynić temu, który wszystko stworzone trzyma w swém ręku. Lecz ani Mohikanie, ani ja, człowiek biały bez najmniejszej krwi mieszaniny, nie możemy wytłumaczyć tego krzyku, co dopiéro w tak krótkim czasie powtórzył się dwa razy. Sądziemy zatém, że to jest znak zesłany dla naszego dobra.
— Rzecz dziwna! — zawołał major, biorąc pistolety z kąta jaskini, gdzie wszedłszy był je położył; — ale czy to jest znak pokoju czy, hasło wojny, powinien zwrócić naszę uwagę. Pokaż mi drogę — przyjacielu, idę za tobą.
Kiedy wyszli z jaskini do wąwozu łączącego ją z drugą, orzeźwiła ich świeżość nadwodnego powietrza. Lekki wietrzyk marszczył powierzchnię rzeki i zdawało się że napędzał jej fale śpieszyć w przepaść, gdzie waliły się z rykiem grzmotu. Prócz tego hałasu i szelestu wietrzyka nic nie mieszało ciszy, jaką tylko noc i samotność rozciągnąć tu mogły. Wszedł xiężyc: blask jego padając na rzekę i lasy, podwajał ciemność miejsca na którém się zatrzymali u podnoża skały wznoszącej się za nimi. Próżno kazden z nich przy tem słabem świetle wodził oczyma po obu brzegach, chcąc odkryć jakikolwiek znak życia, coby im wytłumaczył naturę słyszanych głosów; zawiedziony wzrok ich spotykał tylko drzewa i skały.
— Nic nie widać prócz ciszy i spokojności wieczora, — rzecze major półgłosem. — Jakże ten widok wydałby się nam pięknym w innym razie. Koro! wyobraź sobie że jesteś bezpieczna, a co teraz prawdziwie może powiększać twój przestrach, nową sprawi ci przyjemność.
— Słuchajcie! — zawołała Alina. Wezwanie to było daremne. Wrzask ten sam co wprzódy, wychodząc jak się zdawało z głębi wody, ze śrzodka rzeki, rozległ się po okolicznych lasach i powtórzył się odbiciem o wszystkie skały.
— Jestże tu ktokolwiek, coby mógł powiedzieć jakie to głosy? — rzecze strzelec, — jeżeli jest niech powie, bo co ja, to sądzę że nie są ziemskie!
— Jest, jest ten, co może was wyprowadzić z błędu, — odpowiedział Hejward. — Poznaję już teraz dokładnie jakie to krzyki, słyszałem je nie raz na polu bitwy i w wielu innych zdarzeniach często przytrafiających się żołnierzowi: jestto okropny krzyk zdychającego konia: zwykle wydziera go boleść, ale czasem i strach zbyteczny. Albo na mego konia napadł jaki źwierz drapieżny, albo on znajduje się w niebezpieczeństwie z którego wydobydź się nie ma sposobu. W jaskini nie mogłem poznać tego głosu; ale na otwarłem powietrzu pewno się nie mylę.
Strzelec i jego dwaj towarzysze słuchali tego objaśnienia z ciekawością radośną, jakiej się doświadcza, kiedy nowe myśli rozpędzają dawne daleko mniej przyjemne. Obadwa dzicy wydali w swoim języku okrzyk podziwienia i radości, a Sokole Oko po chwili namysłu odpowiedział majorowi:
— Nie mogę zaprzeczyć temu co pan mówisz, bo nie wiele chodziłem koło koni, chociaż jest ich dosyć w kraju gdziem się urodził. Bydż może, że gromada wilków weszła na skałę wznoszącą się nad końmi i biedne stworzenia wzywają pomocy ludzkiej jak mogą. — Unkas, weź łódkę, podpłyń w dół rzeki i rzuć rozżarzoną głównie między tę bandę zbójecką, bo czego wilk niedokaże, to przestrach uczynić może i jutro będziemy bez koni, ataki kawał drogi przed nami.
Młody wód zbiegł już nad brzeg rzeki i zabierał się siadać do łódki, żeby wypełnić to polecenie? kiedy długie wycie przez kilka minut rozchodząc się w powietrzu oznajmiło że wilki, czy to zrażone niepodobieństwem, czy nagłym spłoszone postrachem opuszczają swą zdobycz. Unkas powrócił zaraz i znowu jego ojciec ze strzelcem zaczęli naradzać się po cichu.
— Byliśmy tego wieczoru, — odezwał się nakoniec Sokole Oko, — jak myśliwi, którzy stracą kierunek czterech stron świata, gdy słońce cały dzień zakryte dla nich; ale teraz zaczynamy postrzegać znaki, które nam wskażą drogę, i już ścieżka uprzątnięta z cierni. Usiądźcie państwo pod tą skałą, jej cień gęstszy niżeli sosen; zaczekamy co Pan Bóg raczy uczynić z nami. Proszę rozmawiać po cichu, albo lepiej żeby każdy przez czas niejaki ze swémi myślami rozmawiał tylko.
Strzelec powiedział to głosem poważnym, znaczącym i zdolnym uczynić mocne wrażenie, chociaż sam nieokazywał już, najmniejszej bojaźni. Chwilowa ta słabość opuściła go natychmiast skoro objaśniła się tajemnica, na pojęcie której doświadczenie jego nie było dostateczne: a jakkolwiek znał wątpliwość obecnego położenia, łatwo wszakże dawało się widzieć, że uzbrojony w przyrodzoną sobie moc ducha, gotów był na wszystko coby się przytrafić mogło. Mohikanie usposobieni zapewne podobnież, obrali stanowisko jeden niedaleko drugiego i w ten sposób, aby sami ukryci w ciemności, mogli mieć na oku obadwa nadbrzeża rzeki.
W takiém zdarzeniu naturalnie wypadało podróżnym naśladować ostróżność swoich towarzyszów. Hejward poszedł do jaskini po kilka brzemion szafranowych gałęzi i rozesławszy je w wązkim przejściu z jednej do drugiej groty, zrobił dla dwóch sióstr siedzenie zasłonione od strzałów broni ognistej lub łuków, które z obu brzegów dosięgać mogły. Uspokoiwszy je potém zapewnieniem, ii nic się nie przytrafi o czemby wprzód ostrzeżone nie zostały, umieścił się tak blizko, aby dosyć cichym głosem mógł rozmawiać z niemi. Dawid Gamma idąc za przykładem dzikich, żeby nie bydź. postrzeżonym rozciągnął wielkie swe członki w rozpadlinie skały.
Odtąd godziny upływały spokojnie. Xięzyc wstąpił na najwyższy punkt swojej drogi i łagodne światło jego prostopadle prawie padało na dwie siostry uśpione w objęciach wzajemnych. Hejward przykrył je obszernym szalem Kory, i pozbawiwszy się tak lubego widoku, układł się także na poduszce ze skały. Dawid wydawał już głosy, których nie zniosłoby delikatne jego ucho gdyby je mógł słyszeć. Jedném słowem wszystkie czworo podróżnych sen ogarniać zaczął.
Lecz czujność niezmordowanych ich obrońców nie opuszczała na chwilę. Nieporuszeni jak te skały, których każdy z nich zdawał się bydź cząstką, oczyma tylko ciągle przebiegali oba brzegi wzdłuż ciemnych lasów otaczających rzekę. Żaden głos z ust ich nie wyszedł, żadnego tchnienia nawet nieposłyszałoby najpilniejsze ucho. Ostróżność tę zbyteczną na pozory nakazywało im zapewne doświadczenie wyższe nad wszelką przebiegłość nieprzyjaciół; baczność ta jednak hie odkryła żadnego niebezpieczeństwa; Nakoniec xieżyc zniżył się ku ziemi, a blade światełko przenikając wierzchołki drzew na niedalekim zakręcie rzeki, zapowiedziało wschód jutrzenki.
Natenczas jeden z posągów ożył; strzelec ruszył się z miejsca, przypełzł po za skale i obudził majora.
— Czas ruszać w drogę, — rzecze, — obudź pan kobiéty i bądźcie gotowi siąść do łódki, na pierwsze moje wezwanie.
— Czy spokojnie noc wam przeszła? — zapytał Hejward, — bo co do mnie, sen pokonał mą czujność.
— Wszystko jeszcze spokojne jak o północy, — odpowiedział Sokole Oko. — Proszę milczeć i pośpieszać.
W mgnieniu oka major stanął na nogach i zaraz podniósł szal okrywający dwie siostry. Wzruszeniem tém Kora na wpół przebudzona wyciągnęła rękę, jakby chcąc odepchnąć co jej spać nie dawało. Alina zaś odezwała się przez sen głosem przytłumionym: Nie, mój ojcze, nie byłyśmy opuszczone; Dunkan był przy nas.
— Tak Jest niewinna istoto — szepnął młodzieniec w uniesieniu, — Dunkan jest przy was i póki mu życia stanie, póki niebezpieczeństwa będą wam groziły, nigdy was nie opuści. Alino, Koro, wstawajcie! czas jechać.
Krzyk przestrachu młódszej, nagle zerwanie się starszej siostry, wyraz trwogi i pomieszania na ich twarzach, były mu odpowiedzią. Zaledwo bowiem skończył mówić, straszliwy wrzask i wycie rozlegając się po lesie, lodem ścięły mu krew w żyłach. Rzekłby kto że szatani z piekła napełniwszy całe na około powietrze, wynurzali okrutną swą wściekłość przez najdziksze głosy. Trudno było zgadnąć skąd wychodziła ta wrzawa, gdyż rozlegała się po całej puszczy, rzece i jaskini nawet.
Obudzony tym hałasem Dawid, powstał jak wysoki i zatykając uszy obu rękami; — Co za wrzask, — zawołał, — piekło musiało się otworzyć żeby nas zagłuszyć takim krzykiem!
W tej chwili dziesiątek błyskawic mignęło na przeciwległym brzegu, tuż po nich huknęło tyleż wystrzałów i biedny Gamma bez czucia zaległ toż samo miejsce, gdzie tylko co spał tak smaczno. Dwaj Mohikanie na okrzyk tryumfu jaki nieprzyjaciele wydali widząc padającego Dawida, śmiało odpowiedzieli podobnymże wołaniem. Ogień ręcznej broni z obu stron był częsty i spieszny, lecz walczący jak jedni tak drudzy, mieli ostrózność nie wystawiać się na widok.
Major mniemając że ucieczka była jedynym ratunkiem, niecierpliwie żądał usłyszeć czém prędzej szum wioseł pędzących łódkę do skalistej płaszczyzny. Jej powierzchnia i rzeka płynąca zwykłym swym pędem były przed jego oczyma, lecz łódka nie ukazywała się na niej. Zaczynał już posądzać Strzelca o nielitościwe opuszczenie podróżnych, kiedy błysk ognia z nad skały położonej za nim, a wycie skonania na drugim brzegu oznajmiły mu, że goniec śmierci z długiej strzelby Sokolego Oka posłany, ugodził swą ofiarę. Po tej pierwszej stracie oblegający cofnęli się natychmiast i wszystko powróciło do tej ciszy jaka była przed niespodzianą wrzawą.
Major korzystając z pierwszej chwili uspokojenia, przeniósł nieszczęśliwego Dawida do ważkiej rozpadliny, gdzie ukrywały się dwie siostry, a w minutę potém i cała gromadka zebrała się tutaj.
— Udało sin temu szatanowi ocalić czuprynę, — rzecze strzelec z krwią najzimniejszą gładząc Dawida po głowie; — ale to dowodzi że człowiek może mieć język długi, a rozum krótki. Czyliż nie głupstwo sześć stop ciała i kości na gołej skale wysławiać rozjuszoney dziczy? To mię tylko dziwi, że jeszcze został przy życiu.
— Alboż żyje? — zapytała Kora głosem zupełnie niestosownym do tej odwagi, jaką udawać chciała; — czy można temu biedakowi przynieść jaką ulgę?
— Niech się pani nie lęka, — odpowiedział strzelec, — nie umarł jeszcze: zaraz się orzeźwi i będzie pamiętał tę naukę do dni życia. — Rzuciwszy potém na Dawida spojrzenie, ukośne, całv zajęty nabijaniem strzelby, ze spokojnością dziwną, — Unkas, — rzecze, — wciągnij go do jaskini i połóż na szafranie. Im dłużej będzie tam zostawał, tętn lepiej, bo nie wiem czemby tu na skałach zasłonić tak ogromne członki, a Irokanom nie o śpiewanie jego będzie chodziło.
— Sadzisz więc, ze oni powrócą? — zapytał major.
— Czyliżbym mógł sądzić, że wilk zgłodniały przestanie na jednym kęsie? Stracili jednego człowieka, a to jest ich zwyczaj cofać się kiedy nie mogą dostać nieprzyjaciół i ponoszą stratę, ale wkrótce powrócą z nowym zasiłkiem żeby nas pobrać i z włosów naszych zrobić trofea zwycięstwa. Jedna nadzieja nasza trzymać się mężnie na tych skałach, póki Munro nie przyszłe wsparcia. Daj Boże tylko, żeby to było co najprędzej i żeby naczelnik oddziału znał się dobrze na zwyczajach Indyan.
Kiedy to mówił czoło jego było zasępione niespokojnością dotkliwą, lecz ponurość ta rozproszyła się zaraz, jak lekki obłoczek przed promieniem słońca.
— Słyszysz Koro, czego obawiać się mamy, — odezwał się Hejward, — lecz wiész razem ile nam obiecuje doświadczenie waszego ojca i jego troskliwość o was. Idź więc z Aliną do jaskini, gdzie przynajmniej, jeżeli się okrótni nieprzyjaciele nasi znowu ukażą, będziecie od kul bezpieczne i nieszczęśliwemu towarzyszowi podróży dacie ratunek jaki wam litość doradzi.
Obie siostry poszły za majorem do drugiej z dwóch jaskiń, w której Dawid zaczynał okazywać znaki życia. Hejward poleciwszy go ich staraniom, zawrócił się i chciał odejść.
— Dunkanie! — zawołała Kora głosem drżącym kiedy już wychodził z groty, i tego było dosyć żeby się zatrzymał. Odwróciwszy głowę spojrzał na Korę. Żywe kolory z jej twarzy spędziła bladość śmiertelna, usta drżały z poruszenia, a oczy tak czule zwracały się ku niemu, że natychmiast przyskoczył do niej.
— Pamiętaj Dunkanie, — mówiła dalej, — ile los nasz od całości twojej zawisł; nie zapominaj jak święcie strzedz powinieneś tego, co ci ojciec powierzył; zważaj że wszystko na twojej roztropności i umiarkowaniu polega; miej wreszcie to zawsze na myśli, — dodała rumieniąc się powoli i wnet zapłoniona cała, — jak dalece jesteś drogi wszystkim co noszą nazwisko Munra.
— Jeżeli cokolwiek może powiększyć przywiązanie do życia, to zapewne tak miłe zapewnienie, — odpowiedział major mimowolnie poglądając na milczącą Alinę. — Gospodarz nasz wam powie, że jako major 60 półku muszę mieć udział w obronie miejsca ale to nic trudnego: chodzi tylko o to, żeby przez kilka godzin utrzymać dzikich w oddaleniu.
Nie czekając odpowiedzi wyrwał się z oczarowania, które go przy dwóch siostrach zatrzymywało i pobiegł do wąwozu łączącego dwie jaskinie, gdzie był strzelec i jego towarzysze.
— Słuchaj Unkas, — mówił strzelec w tej chwili, kiedy major przybywał do nich, — daremno proch marnujesz; nie dawaj nabojów tak mocnych. Kiedy prochu nie wiele, ołowiu jak w miarę, a ramię dosyć długie, rzadko się nie udaje wydrzeć; Mingowi śmiertelnego zawycia. Tak przynajmniej nauczyło mię doświadczenie. No no, każdy na swoję miejsce; bo nikt nie wie kiedy i z któtej strony napadnie Makwa.
Dwaj Indyanie w milczeniu udali się na te same stanowiska, gdzie noc całą nie daleko jeden drugiego przepędzili w rozpadlinach skał panujących nad powierzchnią Wodospadu. Kilka karłowatych sosen w kształcie krzaku rosło pośrzodku wysepki. Tu strzelec z Hejwardem umieścili się między kupą ogromnych głazów. Za niemi wznosiła się okrągława skala, która opierając się gwałtownym wodom zmuszała je dwoma korytami wpadać do opisanych już przepaści. Ponieważ zaczynało świtać, nadbrzeża rzeki przestały bydź dla oczu ciemną tylko ścianą i wzrok mógł przenikać dosyć daleko w głąb lasów.
Tak ukryci zostawali czas nie mały, a nic nie ukazało się takiego, coby mogło zapowiadać powrót nieprzyjaciół. Major zaczynał tuszyć sobie, że dzicy zrażeni niepowodzeniem w pierwszym napadzie, przestali myśleć o drugim i ośmielił się wyjawić towarzyszowi swoję nadzieję.
— Nie znasz Pan co to jest Makwa, — odpowiedział strzelec, z powątpiewaniem kiwając głową, — jeżeli myślisz że tak łatwo pójdzie w nogi nie obdarłszy ani jednej głowy. Wyło ich tutaj ze czterdziestu dziś rano, a wielu nas, wiedzą oni bardzo dobrze i nie tak prędko porzucą swoje polowanie. Cyt! spojrzyj Pan tam blizko pierwszego wodospadu. Niech umrę, jeżeli te łotry nie odważyli się przebywać w pław, rzeki, i jak na nieszczęście nasze, umieli trzymać się śrzodka między pędem dwóch koryt. Oto już dopływają do wyspy! Cicho, nie pokazuj się Pan, albo będziesz miał odarte włosy tak prędko jak nóż okręcić koło głowy.
Hejward podniósł się ostróżnie i postrzegł to, co mii się słusznie zdawało cudem śmiałości zuchwałej. Woda ciągłém i długiém działaniem zmywszy pierwszy z dwóch skalistych progów, spadała tu nie tak gwałtownie i pionowo, jak zwykle w podobnych miejscach spada. Kilku nieprzyjaciół zawziętych, ośmieliło się przebydź pęd tego koryta w nadziei, ze potém łatwo przepłyną do wyspy objętej dwóma ramionami groźnej katarakty, i nasycą zemstę zamordowaniem swych ofiar.
Zaledwo strzelec skończył mówić, czterej z nich ukazali głowy nad pniami drzew, które wodą przyniesione, zatrzymały się u brzegu, i może przez to podały dzikim myśl niebezpiecznego ich przedsięwzięcia. Piąty płynął nieco dalej, a z trudnością walcząc przeciw nurtóm, próżno usiłował skierować się ku wyspie. Zaiskrzone oczy wystąpiły mu na łeb, wyciągał niekiedy rękę jakby prosząc towarzyszów o pomoc, nakoniec uniesiony pędem wody, zanurzył się w przepaść i tylko wycie rospaczy wyszło z głębi gdzie pochłoniony został.
Wrodzoném uczuciem ludzkości powodowany Dunkan, ruszył się z miejsca chcąc zobaczyć czyliby nie można było ratować ginącego człowieka, lecz strzelec go wstrzymał.
— Co to Pan chcesz robić? — rzecze do niego cichym lecz mocnym głosem, — czy niechybną śmierć sprowadzić na nas, pokazując Mingom gdzie jesteśmy? Oszczędził się przez to jeden nabój, a proch tak jest nam drogi, jak każde wytchnienie danielowi od psów, gnanemu. Daj Pan nową podsypkę do pistoletów, bo wilgotna kurzawa wodospadu mogła zamoczyć panewki, i przygotuj się walczyć łeb na łeb za pierwszym moim wystrzałem.
To rzekłszy, do ust przyłożył palec i wydał przeciągłe gwiźnienie, któremu odpowiedziało podobneż z drugiej strony skały, gdzie stali dwaj Mohikanie. Na ten głos pływacze, znowu wysunęli głowy, jakby chcąc poznać skąd wychodził, lecz cofnęli je natychmiast. W tejże chwili major usłyszawszy lekki szelest za sobą, obejrzał się i postrzegł Unkasa przypełzającego płazem. Sokole Oko powiedział mu coś po delawarsku, młodzieniec zajął wskazane miejsce ostróznie i z krwią najzimniejszą. Hejward drżał z niecierpliwości, lecz strzelec w chwili tak stanowczej, widział jeszcze potrzebę dać młodym towarzyszom niektóre przestrogi względem użycia broni ognistej.
— Ze wszystkiej broni, najniebespieczniejsza jest rusznica z długą i należycie zahartowaną rurą, jeżeli tylko w dobrem znajduje się ręku, bo żeby dokazała czego wymagamy po niej, trzeba silnego ramienia, trafnego oka i umiarkowanego naboju. Fabrykanci nie znają dobrze celu swojego rzemiosła, robiąc strzelby myśliwskie i te cacka co nazywają pistoletami olstro.
Przerwał mu Unkas cichém wykrzyknieniem swojego narodu: Hug! Hug!
— Widzę, widzę ich dobrze, — odpowiedział Sokole Oko; — zabierają się włazić na skałę, inaczej nie pokazaliby z wody czerwonych swoich piersi. Dobrze więc, niech tu idą, — dodał opatrując na nowo podsypkę i krzemień. — Pierwszemu co się posunie naprzód, zajrzy śmierć w oczy, chociażby to sam Montkalm był nawet.
Tymczasem czterej dzicy wyszli na wyspę wśród straszliwego wycia, które odezwało się w przyległym lesie. Hejward umierał z chęci wyskoczenia na ich spotkanie, lecz widząc stalą spokojność towarzyszów pohamował swą niecierpliwość. Skoro dzicy wdarli się po głazach i z przeraźliwym wrzaskiem zaczęli zbliżać się do śrzodka wyspy, rusznica strzelca powoli wysunęła się z pomiędzy sosen, rozległ się huk strzału i Indyanin idący naprzód, podskoczywszy jak raniony daniel, zleciał z wierzchołka skały.
— Teraz że Unkas, — zawołał strzelec z zapałem błyszczącym w oczach i wyciągając swój nóż potężny, — uderz na tego łotra co idzie ostatni, a my rozpawiemy się z dwóma bliższymi.
Unkas wyskoczył natychmiast i już po jednym tylko nieprzyjacielu zostało dla każdego. Hejward dał strzelcowi jeden pistolet; za zbliżeniem się Indyan strzelili obadwa, lecz żaden nie trafił.
— Wiedziałem że tak będzie i mówiłem Panu, — zawołał strzelec ze wzgardą rzucając przez skałę broń nie mającą u niego żadnej wagi. — Chodźcie, chodźcie tu psy piekielne! Czeka na was człowiek niezmięszanego rodu.
Zaledwo wymówił te słowa, stanął przed nim dziki olbrzymiej postaci i srogiej twarzy, a w tejże chwili drugi napadł Dunkana. Strzelec ze swoim przeciwnikiem chwycili się nawzajem za ręce uzbrojone w noże zabójcze. Przez kitka chwil mierzyli jeden drugiego wzrokiem: każdy z nich usiłował oswobodzić swoję ramię nie puszczając cudzego. Nareszcie siła I wytrwałość białego wzięła przewagę nad mniéj wyćwiczoną mocą nieprzyjaciela; podwojeniem natężeniem Sokole Oko wyrwał prawą rękę z omdlałej dłoni Indyanina i utopiwszy mu ostrze w sercu obalił pod swoje nogi.
Tymczasem Hejward niebezpieczniejszą wytrzymywał rozprawę. Za pierwszem złożeniem się pałasz jego pękł na straszliwym nożu nieprzyjaciela. Pozbawiony wszelkiej broni, ostatni ratunek widział we własnych siłach i odwadze rospaczy; lecz miał doczynienia z przeciwnikiem i mocnym i Śmiałym. Szczęściem udało mu się rozbroić jego, i skoro wytrącony nóż upadł na skałę, chodziło już tylko o to, kto kogo zepchnąć z niej potrafi, Każde wytężenie zbliżało pasujących się nad brzeg przepaści: Dunkan postrzegł że przyszła stanowcza chwila, ostatnich sił dobył, żeby zwycięzcą wyjść z walki. Ale przeciwnik nie mniej był straszny: obadwa znajdowali się o dwa kroki od przepaści, na dnie której odmęt przechłaniał rzekę; Hejward miał gardło ściśnione ręką przeciwnika, widział na jego ustach ten uśmiech srogi, co zdawał się wyrażać ze gotów zginąć byleby nieprzyjaciela pociągnął za sobą; czuł powolne ustępowanie sił swoich przewyższającej mocy, i doświadczał całej okropności takiego zgonu. W tej chwili niechybnej zguby, postrzegł między sobą a dzikim czerwoną rękę i błyszczącą klingę noża: wnet lndyanin puścił swą zdobycz, z podciętych żył jego natężonej ręki trysnęła krew strumieniem, a kiedy zbawcze ramię Unkasa cofało w tył Hejwarda, jego noga tymczasem strąciła w przepaść nieprzyjaciela grożącego jeszcze wzrokiem.
— Nazad! nazad! — zawołał strzelec, w tymże samym prawie czasie odniosłszy zwycięztwo nad przeciwnikiem swoim; — nazad! życie nasze zależy od tego. Nie myślcie żeby to już była rzecz skończona.
Młody Mohikan zwyczajem swojego narodu wydał głośny okrzyk tryumfu; trzej zwycięzcy zszedłszy ze skały, powrócili na też same stanowiska które zajmowali przed potyczką.


ROZDZIAŁ VIII.

Mściciele swej ojczyzny czekają tu jeszcze!.
Gray.

Przepowiedzenie strzelca nie było bezzasadne. W ciągu potyczki któreśmy dopiero opisali, żaden głos ludzki nie mięszał się z łoskotem wodospadu. Możnaby powiedzieć, ze natężenie uwagi z jaką jej przypatrywali się dzicy zebrani na przeciwnym brzegu, zaniknęło im usta i trzymało niejakoś w zawieszeniu, póki nagłe ruchy pasujących się niepozwalały dać im ognia, który równie dla przyjaciół jak nieprzyjaciół mógł bydź zgubny. Lecz skoro zwycięztwo przechyliło się widocznie, wycia wściekłości, zemsty i okrucieństwa z poza całego lasu rozległy się w powietrzu, a razem posypały się szybkie wystrzały, jak gdyby barbarzyńcy na drzewach i skałach chcieli mścić się śmierci swych towarzyszów.
Szyngaszguk przez cały czas potyczki z niezachwiany stałością zostawał na swoim stanowisku i ukryty oddawał nieprzyjaciołóm strzały równie nieszkodliwe, jak sam odbierał. Kiedy okrzyk tryumfu Unkasa doszedł jego uszu, zadowolony ojciec okazał radość podobnymże wołaniem, i odtąd z częstych tylko strzałów można było poznać, że nie opuścił swojego miejsca. Kilkanaście minut upłynęło szybkością myśli, a napastnicy nie przestawali dawać ognia już pojedynczo, już razem. Skały, drzewa i krzaki, nosiły piętna kul na około oblężonych, lecz ci tak bezpieczne obrali schronienie, że jeden tylko Dawid był raniony między nimi.
— Niechaj sobie szafują prochem, — rzecze strzelec z krwią najzimniejszą, chociaż kule gwizdały mu nad głową, — poźbieramy ich ołów kiedy przestaną pukać, a spodziewam się że prędzej tym łotrom uprzykrzy się ta zabawka, niż te stare głazy poproszą ich o pardon. Unkas, powtarzam tobie, że wielkie dajesz naboje; kiedy strzelba trąca, kula celnie iść nie może. Mówiłem żebyś brał «a cel tego poganina niżej białej kresy jego czoła, a kula poszła o dwa cale wyżej. Mingi mają życie mocne, a sama ludzkość każe nam rozgniatać węża od razu.
Chociaż Sokole Oko powiedział to po angielsku, młody Mohikan jednak lekkim uśmiechem dał poznać, że zrozumiał jego słowa; lecz ani odpowiedział, ani się starał usprawiedliwiać.
— Nie mogę pozwolić na to, — rzecze major — żebyś Unkasa obwiniał o brak rostropności albo nieuwagę. Przed chwilą równie walecznie jak i rozważnie ocalił mi życie i zjednał sobie przyjaciela, któremu nigdy nie trzeba będzie przypominać ile mu winien.
Unkas podniósł się trochę i podał Hejwardowi rękę: Przy tej oznace rozczulenia, taka wyrozumiałość błyszczała w oczach młodego Indyanina, że major zapomniał na jego ród i farbę.
Sokole Oko na te oświadczenia wzajemnej przyjaźni dwóch młodzieńców poglądał obojętnie, chociaż obojętność ta nie była skutkiem nieczułości. — Życie, — rzecze, — jest to dług, który często dwaj przyjaciele na pustyni zaciągają jeden u drugiego. Śmiem powiedzieć, że ja sam kilka przysług tego rodzaju uczyniłem Unkasowi, a i on, pamiętam o tem bardzo dobrze, pięćkroć zasłonił mię od śmierci; trzy razy w bitwach z Mingami, raz przepływając Horykan i raz kiedyśmy...
— No! to strzał lepiej wymierzony niż inne, — zawołał major uchylając się szybko, kiedy kula obok niego odskoczyła od skały.
Strzelec podniósł kulę i obejrzawszy pilniej rzekł wzruszając głową: — Rzecz dziwna! kula nie spłaszcza się padając. Czy nie z obłoków strzelają do nas?
Strzelba Unkasa już była wymierzona ku niebu; Sokole Oko rzuciwszy wzrok w jej kierunku, znalazł wytłumaczenie tajemnicy. Ogromny dąb stał na prawym brzegu rzeki prosto przeciw tego miejsca, gdzie się oblężeni chronili. Jeden z dzikich wdarł się po jego gałęziach do takiej wysokości, ze górował nad kupą głazów, za którą trzej sprzymierzeńcy byli dotąd od kul bezpieczni. Nieprzyjaciel ten zasłoniony pniem drzewa, wychylił się trochę, zapewne chcąc zobaczyć jaki uczynił skutek pierwszy strzał jego.
— Szatani ci niezadługo wlazą do nieba żeby z góry spaść na nas, — rzecze strzelec; — nie strzelaj jeszcze Unkas, poczekaj póki ja nie będę gotów: damy ognia z dwóch stron razem.
Unkas usłuchał. Sokole Oko dał znak, dwa strzały błysnęły razem; oszarpane liście i kora dębu wyskoczywszy w górę, poleciały z wiatrem, lecz Indyanin za pniem ukryty został cały, a ukazując się natenczas ze wściekłym uśmiechem, drugi raz dał ognia i kula przeszyła czapkę strzelcowi. Dzikie wycia odezwały się znowu, znowu kule gradem zaczęły świstać nad głowami oblężonych, jak gdyby przez to nieprzyjaciele chcieli ich wstrzymać od ucieczki z miejsca, gdzie się spodziewali widzieć ich zgon od strzałów przemyślnego wojownika, który zdobył stanowisko na dębie.
— Trzeba położyć koniec temu wszystkiemu — rzecze strzelec niespokojnie oglądając się koło siebie. — Unkas, zawołaj ojca; potrzebna nam wszystka broń nasza, żeby tę gąsienicę zbić z tego drzewa.
Dano hasło i nim Sokole Oko nabił strzelbę, Szyngaszguk już przyszedł. Kiedy syn ukazał mu stanowisko groźnego nieprzyjaciela, wykrzyknienie Hug! wymknęło mii się, lecz odtąd ani podziwienia ani bojaźni zgoła nie było w nim widać. Strzelec i dwaj Mohikanie pomówiwszy z sobą po delawarsku rozeszli się j ojciec z synem na lewo, a Sokole Oko na prawo.
Wojownik będący na dębie, od chwili jak został postrzeżony dawał ognia bez, innej przerwy, prócz czasu potrzebnego na nabicie broni. Czujność przeciwników nie pozwalała mu dobrze wymierzać, gdyż skoro ukazał jaką część ciała, zaraz Mohikanie lub strzelec chwytali ją na cel. Mimo to wszakże kule jego o niewiele chybiały. Hejward w swoim mundurze widoczniejszy nad innych, miał już kilka razy przestrzelone odzienie, a ostatnia kula do krwi zadrasnęła mu ramię.
Ośmielony powodzeniem dziki, chcąc lepiej wziąść na bel majora, ukazał nogę i całe niemal udo prawe. Bystre i baczne oczy Mohikanów postrzegły to natychmiast; dwa strzały wyleciały w tymże czasie i nic nie sprawiły prócz huku. Jeden z nich wszakże, albo może i oba nie były chybne tym razem. Dziki chciał przyciągnąć do siebie zranioną nogę i w tem usiłowaniu wychylił drugą stronę ciała. Szybki jak błyskawica strzelec dał ognia, wnet Huron upuścił z rąk strzelbę i nie mogąc utrzymać się na pokaleczonych nogach poleciał w dół głową; lecz padając chwycił się oburącz za gałęź, i gdy się ta pod jego ciężarem ugięła tylko, został zawieszony między niebem a przepaścią, nad brzegiem której dąb się wznosił.
— Przez litość dokończ go drugą kulą, — zawołał Hejward, odwracając, oczy od tak okropnego widoku.
— Ani kamuszkiem! — odpowiedział Sokole Oko; śmierć jego i tak już pewna, a my nie mamy prochu do tracenia na próżno, bo bitwy z Huronami nie jeden dzień trwają czasem. Chodzi tu o ich albo o nasze włosy, a Bóg co nas stworzył wlał nam w serca przywiązanie do życia.
Nie było co odpowiedzieć na takie rozumowanie polityczne. W tein zamilkły wycia i strzały dzikich, a wszystkie oczy z obu stron zwróciły się na nieszczęśliwego, co się w tak okropném znajdował położeniu. Ciało jego kołysało się z wiatrem, a chociaż nie wydał najmniejszego jęku, najmniejszego głosu boleści, mimo odległość widać jednak było na jego twarzy obok wzgardy i groźby dla nieprzyjaciół udręczenia rozpaczy.
Trzy razy Sokole Oko zdjęty politowaniem podniósł strzelbę, trzy razy roztropność kazała mu kolbę opuścić na ziemię. Nakoniec zmordowana jedna ręka Hurona opadła w dół bez ruchu, a daremne usiłowanie żeby ją podnieść i chwycić za gałęź na której utrzymywał się drugą, podwoiło okropność widoku. Strzelec nie mógł wytrzymać dłużej, złożył się i dał ognia. Głowa dzikiego skłoniła się na piersi, drgnęły Wszystkie jego członki, dłoń uwolniła gałęż, zleciał w przepaść otwartą pod nim i zniknął z oczu na zawsze.
Mohikanie nawet nie wydali okrzyku tryumfu i jakby przejęci okropnością spojrzeli po sobie. Jedno zawycie odezwało się w stronie lasu, a po niém znowu głęboka nastała cichość. Sam tylko Sokole Oko całkiem był zajęty tém, co dopiéro uczynił i głośno narzekał na siebie, że uległ chwilowej słabości.
— Popełniłem dzieciństwo, — rzecze, — wystrzeliłem ostatni nabój prochu i ostatnią kulę. Cóż zależało na tém, czy on żyw, czy martwy spadłby w otchłań? wszakże zawsze spaść musiał. Unkas, zbiegaj do łódki i przynieś ztamtąd wielki róg z prochem; cały to nasz zapas, i chyba nie znam Mingów, jeżeli co do ziarna nie będzie nam potrzebny.
Młody Mohikan pobiegł spiesznie, a strzelec tym czasem grzebał się po wszystkich kieszeniach i z umartwieniem wstrząsał próżny swój rożek. Nie pomyślne to szukanie skończyło się prędko, gdyż przerwał je tak przeraźliwy krzyk Unkasa, że nawet mniej wprawne ucho Dunkana poznało hasło zapowiadające nowe i niespodziane jakieś nieszczęście. Dręczony więc niespokojnością o drogie osoby ukryte w jaskini, powstał nagle nie myśląc o tém, jak niebezpieczno było ukazywać się na widok. Tymże uczuciem zdziwienia i przestrachu zdjęci dwaj towarzysze jego poszli za jego przykładem, i kiedy wszyscy trzej wielkim pędem biegli ku wywozowi łączącemu dwie pieczary, kilku nieprzyjaciół dało ognia do nich, lecz żaden nie trafił. Na głos Unkasa obie siostry i nawet Dawid, którego rana nie była ciężka, wyskoczyli z jaskini. Tak więc cała gromada zebrała się w jedno miejsce i dosyć było spojrzeć na rzekę, żeby poznać co młodemu wodzowi dało powód do krzyku.
Niedaleko skały łódka żeglowała po wodzie w ten sposób, iż łatwo było zgadnąć, że jakaś siła ukryta kierowała je] biegiem. Skoro to strzelec postrzegł, jakby przez instynkt przyłożył swą rusznicę do twarzy i pociągnął za cęgiel, lecz krzemień wydał tylko iskrę nieużyteczną.
— Już za poźno! — zawołał w złości i rozpaczy, — już za poźno! zbójca dostał się na bystrą wodę, i chociażbyśmy proch mieli, zaledwo kula dognałaby go teraz.
Nim wymówił te słowa, Huron skurczony w łodzi widząc się już bezpiecznym od strzału, ukazał się cały, i dla zwrócenia uwagi towarzyszów swoich, podniósłszy rękę w górę, wydał okrzyk tryumfu, na który odpowiedziały wycia radośne, jak gdyby zgraja szatanów cieszyła się z upadku chrześcijańskiey duszy.
— Słuszną macie przyczynę cieszyć się, dzieci piekła, — rzecze Sokole Oko siadając na urwisku skały i nogą trącając precz od siebie swoję broń nie przydatną na nic. Oto trzy strzelby najlepsze ze wszystkich jakie są w tych lasach, tyle warte teraz, co spróchniałe polana, albo zrzucone rogi daniela.
— I cóż mamy począć teraz? — zapytał Hejward nie ulegając zwątpieniu, i chcąc dowiedzieć się czy nie zostawał jeszcze śrzodek jaki; — co będzie z nami?
Strzelec odpowiedział mu tylko oprowadzeniem ręki koło głowy w sposób tak dobitny, że nie trzeba było słów na wytłumaczenie co to znaczyło.
— Nie jesteśmy jeszcze przyprowadzeni do tej ostateczności, — rzecze major, — możemy bronić się w jaskini, możemy niepozwolić im wysiąść na brzeg.
— I czémeż? — spokojnie zapytał Sokole Oko; — strzałami Unkasa? łzami kobiet? Nie, nie, nie czas już myśleć o obronie. Jesteś młody, jesteś bogaty, masz przyjaciół, wiem że przy tém wszystkiém gorzko jest umierać; ale, — dodał poglądając na Mohikanów, pamiętajmy, że mamy krew czystą i pokażmy tym mieszkańcóm, lasów, że człowiek biały równie mężnie jak czerwony umie cierpieć i umrzeć kiedy ma czas przyjdzie.
Hejward spojrzawszy w tę stronę gdzie się zwróciły oczy strzelca, ujrzał z postępowania obu Indyan, że wszystka jego obawa nie była próżna. Szyngaszguk siedząc poważnie na ułamku skały, odwiązał nóż i tomahawk od pasa, a zdjąwszy z głowy pióro orle, czub swój jakby przygotowując do rychło spodziewaney operacyi wygładzał garścią. Twarz jego była spokojna, chociaż zamyślona, a czarne i błyszczące oczy utraciwszy zapał bitwy, przybrały wyraz stosowniejszy do obecnego położenia.
— Nie mamy jeszcze powoda rozpaczać, — rzecze major, — lada chwila może nam przyjść pomoc. Nie widzę nieprzyjaciół nigdzie w około; oni się cofnęli, opuścili bitwę widząc że więcej w niej mają straty niż zysku.
— Może te przeklęte węże, jeszcze za godzinę, za dwie, przypłyną do nas, — odpowiedział Sokole Oko, — równie jak może już są tak blizko że nas słyszą, ale przybędą pewnie i w ten sposób, że nam nie zostawią żadnego ratunku. Szyngaszguku, bracie mój! — dodał po delawarsku, — ostatni raz dopiero walczyliśmy razem, bo Makwy wydadzą okrzyk tryumfu, zadając śmierć mądremu Mohikanowi i bladej twarzy, której wzroku lękali się równie we dnie jak w nocy.
— Niech kobiety Mingów śmierć ich opłakują, — rzecze Szyngaszguk ze zwyczajną swą powagą i niezachwianem męztwem; — wielki wąż Mohikański wcisnął się do ich wigwamów i zatruł im tryumf wrzaskiem dzieci, których ojcowie nie powrócą nigdy. Od czasu jak ostatni raz spędziło śniegi, jedenastu wojowników zaległo ziemie daleko od mogił swych przodków i nikt nić powie gdzie ich znaleść, póki będzie milczał język Szyngaszguka. Niech dobędą najostrzejszych nożów, niech podniosą tomahawki najcięższe, bo najszkodliwszego nieprzyjaciela mają w swém ręku. Unkasie, synu mój, ostatni szczepie szlachetnego drzewa, przywołaj nikczemników, powiedz niechaj się śpieszą, bo zmiękną im serca, i znowu tylko będą babami:
— Łowią oni teraz ciała swoich towarzyszów, — odezwał się słodki i poważny głoś młodego Indyanina. — Huronowie z węgorzami pływają w rzece, padają z dębów jak dojrzałe żołędzie, a Delawarowie śmieją się z tego.
— Tak tak, — rzecze strzelec wysłuchawszy charakterystycznej rozmowy dwóch Indyan: — « starają się oni rozegrzeć krew w sobie, i będą drażnili Makwów, żeby prędzej odebrać ostatni cios od nich. Ale ja co mam krew niezmięszaną, potrafię umrzeć, jak powinien umierać biały: bez obelg w ustach, bez goryczy w sercu.
— I dla czegóż umrzeć? — rzecze przystępując do niego Kora, — droga wolna wam teraz, a zapewne potraficie wpław przebyć rzekę. Uciekajcie do lasu, który dopiero opuścili nieprzyjaciele nasi, i proście nieba o pomoc. Idźcie poczciwi ludzie, i tak już zbyt wiele narażaliście się dla nas; nie trzymajcie się dłużej nieszczęśliwego losu naszego!
— Nie znasz Pani Irokanów, jeżeli sądzisz że nic czatują na wszystkich ścieżkach, wiodących w głąb lasu, — odpowiedział Sokole Oko, a potém dodał w prostocie ducha: — Prawda, że puszczając się tylko bez oporu z pędem wody, wkrótce bylibyśmy dalej, niż ich kule i nawet głosy dosięgnąć mogą.
— Czegóż się więc opóźniać? — zawołała Kora, — rzucajcie się do rzeki, nie pomnażajcie liczby ofiar dla nieprzyjaciół bez litości.
— Nie, — rzecze strzelec dumnie poglądając w koło siebie, — lepiej jest umrzeć w zgodzie z samym sobą, niż żyć z obciążoném sumieniem. Cóżbyśmy odpowiedzieli Munrowi, gdyby nas zapytał, gdzie i dla czego opuściliśmy jego dzieci?
— Spieszcie do jego samego i powiedzcie niech prędzej pomoc nam przysyła, — zawołała Kora z zapałem szlachetnym, — powiedzcie mu, że Huronowie wloką nas w pustynie północne, lecz przy baczności i pośpiechu może nas jeszcze ocalić. A jeśliby przypadkiem ratunek był zapóźny, — dodała smutniejszym, lecz natychmiast wzmocnionym głosem, — zanieście jemu ostatnie pożegnanie, zaręczenie miłości, błogosławieństwo i modły obu córek; proście żeby nie płakał nad ich zbyt wczesnym zgonem, żeby w pokornej ufności czekał, póki niebo nie pozwoli mu połączyć się z niemi.
Na skrzepłej twarzy Strzelca dało się postrzedz nadzwyczajne wzruszenie. Słuchał on z pilną uwagą, a kiedy Kora przestała mówić, podparł się pięścią pod brodę i milczał, jakby zastanawiając się nad uczynioną mu propozycyą.
— Jest to prawda poniekąd, — rzecze na koniec, — i nie można zaprzeczyć, prawda wynikająca z ducha religii chrześcijańskiej. Co może bydź dobre dla człowieka czerwonego, może bydź złe dla białego, który na swoję wymówkę ani jednej kropli krwi zmięszanej nie ma. Szyngaszguku, Unkasie, czy słyszeliście co mówiła kobieta biała z czarnemi oczyma?
Powiedział im potém cóś po delawarsku, chociaż łagodnym i spokojnym, widocznie jednak stanowczym tonem.
Szyngaszguk wysłuchał go ze zwyczajną sobie powagą, zdawało się że czuł ważność słów jego i zastanawiał się głęboko, a po chwili niepewności skłaniając głowę na znak potwierdzenia, wymówił angielski wyraz: Dobrze! — z przesadą właściwą swemu narodowi. Przypasawszy potem nóż i tomahawk, w milczeniu udał się w stronę przeciwną stanowisku nieprzyjaciół, zszedł na brzeg skały, zatrzymał się chwilę, wskazał ręką las będący na drugiej stronie, powiedział słów kilka w swoim języku, jakby opowiadając kędy popłynie, rzucił się do wody, dostał się na śrzodek rzeki i wkrótce zniknął z oczu.
Strzelec zatrzymał się jeszcze żeby powiedzieć słów kilka wspaniałomyślnej Korze, która widząc skutek swych przełoeżń zaczęła oddychać wolniej.
— Mądrość czasami znajduje się w młodych, równie jak w starych, — rzecze, — i co Pani powiedziałaś jest mądre, jeżeli nie co więcej. Gdyby państwa, to jest przynajmniej tych z państwa, których może ocalą, na chwilę uprowadzano w lasy, starajcie się po drodze co najwięcej łamać gałęzi, a mocne robić ślady na ziemi: póki oko ludzkie dostrzedz je będzie mogło, póty miejcie nadzieję w przyjacielu, który nie opuści was choćby mu przyszło na koniec świata iść za wami.
Wziął potém rękę Kory, uścisnął ją czule, podniósł z ziemi swoję strzelbę, popatrzył na nię boleśnie, i starannie schowawszy pod krzakiem, poszedł ku brzegowi w prost do miejsca obranego przez Szyngaszguka. Tu zatrzymał się jeszcze, jakby niepewny co miał począć i oglądając się na Około z twarzą zmartwioną, zawołał:
— Gdyby mi został ten rożek prochu, nigdybym nie poniósł takiej hańby! — To rzekłszy, rzucił się do rzeki i podobnież jak Mohikan znikł niebawem.
Wszystkie oczy zwróciły się wtedy na Unkasa, który najspokojniej stał oparty o skałę. Po niejakim milczeniu Kora ukazując mu rzekę, odezwała się do niego:
— Widzisz, ze twoi przyjaciele uszli nie postrzeżeni i zapewne już są bezpieczni teraz; czego się ociągasz iśdź za nimi?
— Unkas chce tu pozostać, — odpowiedział młodzieniec złą angielszczyzną, lecz najmilszym głosem.
— Żeby powiększyć okropność naszej niewoli i zmniejszyć nadzieję ratunku? — zawołała Kora spuszczając oczy przed pałającym wzrokiem młodego Indyanina. — Uchodź szlachetny młodzieńcze, — mówiła dalej, może i z tajemnym uczuciem władzy jaką miała nad nim; — uchodź i bądź najzaufańszym moim posłańcem. Spiesz do mojego ojca, powiedz mu ze prosiemy jego żeby tobie powierzył śrzodki wyrwania nas z niewoli. Spiesz natychmiast, proszę, błagam cię o to!
Spokojna i łagodna twarz Unkasa oblekła się ponurym smutkiem, lecz nie ociągał się dłużej. Trzema susami przyskoczył nad brzeg skały, rzucił się do wody i skrył się w nurtach przed śledzącemi go oczyma. W chwilę potém, wynurzył głowę na śrzodku bystrej rzeki i zaraz znowu znikł w oddaleniu.
Trzy te próby szczęścia, pomyślne jak się zdawało, nie zajęły nad kilka minut czasu, tak drogiego w obecnym razie. Kiedy już nie było widać Unkasa, Kora obróciwszy się do majora rzekła prawie drżącym głosem:
— Słyszałam Dunkanie, że pływasz wybornie; nie trać więc czasu i idź za przykładem tych szlachetnych i wiernych ludzi.
— Tegoż to Kora Munro spodziewa się po tym, co nią opiekować się jest obowiązany? — Zaytał Hejward z gorzkim uśmiechem.
— Nie pora teraz wchodzić w drobnostki i wysilać się na sofizmata, — zawołała Kora i żywością; — kiedy należy tylko na powinność zważać. W obecnem zdarzeniu pomodz nam nic nie możesz; zachować życie drogie dla przyjaciół innych, starać się powinieneś.
Hejward nic nie odpowiedział, lecz tylko rzucił bolesne spojrzenie na Alinę, która nie mogąc utrzymać się o swych siłach, opierała się na ramieniu siostry.
— Pomyśl jednak, — odezwała się Kora po niejakiej przerwie, w której widocznie doświadczała uczuć mocniejszych ni£ okazać chciała, — pomyśl że nic gorszego nad śmierć spotkać nas tu nie może, a to jest dług, który każde stworzenie wypłacić powinno wtenczas, kiedy się Stwórcy dopomnieć podoba.
— Są rzeczy nad śmierć gorsze, — odpowiedział Hejward tonem pokazującym że się mu to naleganie przykrzyło, — a które obecność człowieka gotowego umrzeć za was odwrócić może.
Kora nic więcej nie mówiąc zakryła twarz szalem, wzięła Alinę pod rękę i weszła z nią do drugiej z dwóch jaskiń.


ROZDZIAŁ IX.

Poddajcie się dopiero miłej wesołości,

Gdyż zamiast niebespieczeństw pokój śród was gości;
Spędźcie z czoła te chmury, ten smutek grobowy,

A niech waszą twarz uśmiech przyozdobi nowy.
Śmierć Agryppiny.

Jakby czarnoksięska cisza, przerywana tylko łoskotem wodospadu, następując nagle po wrzawie potyczki, takie wrażenie uczyniła na Hejwardzie, iż mniemał prawie, ze się obudzą ze snu; a chociaż wszystko, co widział, co robił, co się koło niego działo, głęboko utkwiło mu w pamięci, zaledwo jednak mógł dać wiary, że to było na jawie. Nie wiedząc jeszcze, jaki los spotkał uniesionych pędem wody, pilnie słuchał, azali jaki okrzyk radości, lub głos rozpaczy, nie oznajmi mu o pomyślnym skutku, albo smutnym końcu niebezpiecznej ich wyprawy. Ale próżno nadstawiał ucha, ostatni ślad jego towarzyszów zniknął z Unkasem.
Wśród tak bolesnej wątpliwości, ni© pomnąc na wszystkie przestrogi strzelca dawane mu podczas bitwy, bez namysłu poszedł nad brzeg skały, lecz i tu z niczego nie mógł poznać, ani czy przyjaciele zostali ocaleni, ani czy nieprzyjaciele zbliżają się, lub gdzie w okolicach są ukryci. Zdawało się, ze nadbrzeżne lasy znowu opuściło wszystko, cokolwiek cieszyło się życiem. Zamiast wrzawy przed chwilą rozlegającej się po nich, szumiał już tylko głuchy szmer wody. Ptak drapieżny, co siedząc nie daleko na uschłej jedlinie, spokojnie przypatrywał się bitwie, rozwinął teraz skrzydła i ogromne w powietrzu zakreślając koła, upatrywał pastwy dla siebie; a sojka, której głos wrzaskliwy zagłuszały wycia dzikich, zaczęła krzyczeć znowu, jakby z radości, ze zostawiono jej posiadłość dziedzicznych pustków. Wszystkie te znaki bezludności ustronia wlały w serce Hejwarda nowy promyk nadziei i pokrzepiły jego odwagę.
— Nie widać Huronów, — rzekł major zbliżając się do Dawida, który nie mogąc jeszcze przyjść do siebie po tym upadku, co mu bardziej niż kula odebrał zmysły, siedział na kamieniu oparty grzbietem o skałę; — skryjmy się w jaskini i zdajmy resztę na wolą Opatrzności.
— Przypominam sobie, — odpowie psalmista, — że razem z jedną z naszych dam milutkich, wznosiłem głos mój na złożenie dzięków Niebu; lecz sąd Boski ukarał mię za moje grzechy. Zasnąłem potem, a sen ten snem nie był i uszy moje rozdarły głosy tak fałszywe, jak gdyby już, w całém przyrodzeniu zepsuła się harmonija i przyszedł dzień ostatni.
— Oh nieboraku! — zawołał Hejward, — tylko co nie przyszedł dla ciebie dzień ostatni. Ale no; chodź za mną, zaprowadzę cię na miejsce, gdzie nie usłyszysz innych głosów prócz śpiewu twych psalmów, jeżeli zechcesz.
— Jest jakaś melodya w szumie wodospadu, — rzecze Dawid, ściskając sobie czoło, — i szmer bieżącej wody nie ma nic przykrego dla ucha. Ale czy nie napełniają powietrza, te głosy okropne], tłumne, jak dusze wszystkich potępieńców...
— Nie, nie, — przerwał Hejward, — ucichły wycia szatanów, i spodziewam się, że oni sami już odeszli. Wszystko spokojne i ciche, prócz wody rzecznej. Chodź do jaskini, będziesz mógł tam wydawać głosy przyjemniejsze dla ciebie.
Dawid uśmiéchnął się posępnie, chociaż na wzmiankę ulubionej muzyki, promyk radości błysnął w jego oczach. Nie ociągając się za tém, pozwolił siebie prowadzić na miejsce, gdzie mógł swobodnie dogodzić swemu upodobaniu, i oparty na ramieniu Hejwarda wszedł do jaskini.
Pierwszém tu staraniem Hejwarda było, pomyślić o tém, żeby wejście nie dawało się postrzedz zewnątrz; zatknął więc je kapą szafranowych gałęzi, a dla uczynienia ciemniejszą tej wątłej zapory rozwiesił wewnątrz zasłonę Indyan. Tym sposobem słabe tylko światełko wpadało przez bardzo szczupły otwor wychodzący, jakeśmy już powiedzieli, na odnogę rzeki, która nieco niżej łączyła się z drugą.
— Nie lubię ja tego zdania Indyan: ulegać bez oporu, jak tylko zda się ze nie masz ratunku, — rzecze major, cały zajęty zabezpieczaniem swej twierdzy; — Nasza maxyma, że nadzieja trwa równo z życiem, daleko bardziej jest pocieszająca i właściwsza żołnierzowi. Tobie Koro nie mam potrzeby dodawać odwagi; twoja słabość, twój rozsądek uczą cię, co twojej płci przystoi; ale czy nie masz jakiego sposobu otrzeć łez trwożliwej siestrzyczce, płaczącej na twém łonie?
— Jużem się uspokoiła Dunkanie, — rzecze Alina, usuwając się z rąk siostry, i usiłując mimo łzy okazać spokojność; — daleko jestem spokojniejsza teraz. Możemy bydź bezpieczne w tym zakątku; nie mamy się czego obawiać, któż tu nas odkryć potrafi? Miejmy nadzieję w tych ludziach szlachetnych, co się już tyle narażali dla nas.
— Kochana Alina nasza, mówi teraz jak córka Munra, — rzecze Hejward zbliżając się do niej, żeby uścisnąć jej rękę, — Mając przed oczyma dwa takie przykłady odwagi, któżby mógł bez wstydu nie zostać bohaterem?
Usiadł potém na środku jaskini i ścisnął mocno w ręku pozostały pistolet, a z brwi zmarszczonych można było poznać w jakie postanowienie uzbroiła go rozpacz. Jeżeli Huronowie i przyjdą, nie tak łatwo im będzie, jak sobie myślą, dostać się tutaj; przemówił sam do siebie opierając głowę o skałę, i odtąd z oczyma ciągle zwróconemi na otwór zabezpieczony rzeką, odważnie i cierpliwie czekał dalszego wypadku.
Długie i głębokie milczenie nastąpiło po tych słowach majora. Chłód poranku oświeżył jaskinię i szczęśliwy skutek sprawił na umysłach zgromadzonych w niej osób. Każda chwila upłyniona bez nowego niebezpieczeństwa, rozniecała w ich sercach iskierkę odradzającej się ufności; nikt wszakże nie śmiał odezwać się z nadzieją, którą moment następny mógł zniszczyć.
Zdawało się, że jeden tylko Dawid nie doświadczał tych uczuć. Przy słabym promyku światła przez otwor jaskini padającym na niego, można było widzieć że pilnie przerzucał kartki swojej nieocenionej książki, jakby szukał pieśni stosownej do obecnego zdarzenia; bo zapewne kręciło się jeszcze mu w pamięci co major mówił wprowadzając go do jaskini. Nareszcie usilna jego praca uwieńczona została. Jednym razem, bez wstępu, bez przemowy: — Wyspa Wigów! zawołał, i zagrawszy na ulubionym instrumencie dla dobrania tonu, harmonijnym głosem prześpiewał nótę zapowiedziane] pieśni.
— Czy to będzie bezpiecznie? zapytała Kora wlepiając w Hejwarda czarne swe oczy.
— Głos tego nieboraka, — rzecze major, — nie jest teraz tak mocny, zęby go kto usłyszał wsrzód łoskotu spadającej wody. Może więc bez obawy pocieszać się swoim sposobem.
— Wyspa Wigów! — powtórzył Dawid oglądając się w kóło z tak nadętą powagą, jakgdyby chciał uciszyć kilkadziesiąt gadatliwych uczniów; — Piękna to nota i słowa uroczyste tej pieśni; zaśpiewajmy je zatém z uszanowaniem przyzwiotém.
Zamilkł na chwilę w celu zwrócenia tém większej uwagi słuchaczów, i potém zwolna głos podnosząc napełnił jaskinię harmonijném brzmieniem. Melodya tém tkliwsza; że piersi śpiewaka były osłabione nieco, wkrótce uczyniła mocne na słuchających wrażenie i kazała zapomnieć o nędznym przekładzie śpiewu, tak starannie wyszukanego przez Dawida. Alina czule zwróciwszy na psalmistę osuszone ze łzów oczy jawnie wyrażała niezmyśloną roskosz. Uśmiech zadowolenia na ustach Kory był nagrodą imiennikowi króla proroka za pobożną gorliwość. Wypogodziło się nawet zachmurzone czoło Hejwarda, kiedy wzrok jego oderwany na chwilę od otworu jaskini spotykał kolejno, to zapał błyszczący w oczach śpiewaka, to słodszy promyk, co jaśniał pod zwilżonemi jeszcze rzęsami Aliny.
Skoro muzyk postrzegł takie wrażenie na słuchaczach, zadowolona miłość własna wróciła głosowi jego całą moc i pełność, nie ujmując bynajmniej słodyczy. Lecz właśnie kiedy pod sklepieniem jaskini śpiew wdzięczny zaczął brzmieć najsilniej; straszliwy krzyk nad nią przerwał głos śpiewakowi tak nagle, jak gdyby mu kto niespodzianie zatknął gębę.
— Już po nas! zawołała Alina rzucając się w ręce Kory, otwarte na jej przyjęcie.
— Nie jeszcze, nie, — rzecze Hejward; — krzyk ten słychać na śrzodku wyspy; wydali go barbarzyńcy na widok swych towarzyszy pobitych. Nie jesteśmy jeszcze odkryci i możemy mieć nadzieję.
Jakkolwiek słaba była ta nadzieja, Dunkan nie bezużytecznie z nią się odezwał; bo przynajmniej dał poznać obu siostrom potrzebę zachowywania cichości.
Drugi krzyk nastąpił tuż po pierwszym i wkrótce dały się słyszeć pojedyncze wołania dzikich, biegących od brzegu na środek wysepki i aż na skałę kryjącą obie jaskinie. W powietrzu ciągle rozlegały się wycia srogie, jakie sam tylko człowiek, i to w stanie najdzikszego barbarzyństwa, wydawać jest zdolny.
Straszliwe te głosy wnet rozsypały się na wszystkie strony. Jedni przywoływali swoich towarzyszy do brzegu; drudzy odpowiadali im z wierzchołka skały. Niebezpieczniejsze krzyki dały się słyszeć blisko wąwozu łączącego dwie pieczary; wkrótce kilku Huronów odezwało się na dnie rozpadliny: jedném słowem, przeraźliwa ta wrzawą szerzyła się tak nagle, zdawała się tak bliską, ze cztery osoby zamknięte w grocie uczuły bardziej niż kiedykolwiek potrzebę zachowania najgłębszej cichości.
Wsrzód tego hałasu jeden okrzyk tryumfu odezwał się niedaleko otworu zakrytego kupą szafranowych gałęzi. Hejward sadząc, że już wchód postrzeżono, stracił ostatek nadziei. Jednakże ochłonął znowu, kiedy posłyszał że dzicy rzucili się ku miejscu, gdzie strzelec schował swą rusznicę i z kilku wyrazów mowy używanej w Kanadzie[11], jakie Huronowie do swojej mięszali, domyślił się że )ą znaleziono teraz.
Wielu zawołało razem: Długi Karabin! a gdy echo przy tém powtórzyło imie sławnego strzelca, który niekiedy obozom angielskim za przewodnika służył, major dowiedział się kto przed godziną był jego towarzyszem.
Słowa te: długi karabin! długi karabin! z ust do ust przechodziły ciągle i cała zgraja zebrała się koło zdobytej broni, którą uważano za dowod śmierci jej właściciela. Po gwarliwej naradzie, przerywanej często uniesieniami dzikiej radości, Huronowie rozbiegli się na wszystkie strony wywołując imie nieprzyjaciela, którego ciało, jak się Hejward z niektórych ich wyrażeń dorozumiewał, spodziewali się znaleść, gdziekolwiek w rozpadlinie skały.
— Teraz to stanowcza chwila, — szepnął Hejward siostrom drżącym z bojaźni. — Jeżeli ta jaskinia ujdzie ich wzroku, będziemy ocaleni. Cokolwiek bądź, jesteśmy pewni z tego co gadali, że nasi przyjaciele nie wpadli w ich ręce i za parę godzin możemy otrzymać pomoc od Weba.
Kilka minut] upłynęło w milczeniu nie spokojności, a wszystko świadczyło ze dzicy daleko ściślej zaczęli przetrząsać wyspę. Nie raz słychać było, jak w wywozie łączącym dwie jaskinie z szelestem ocierali się koło liści szafranowych; suche gałązki kruszyły się pod ich stopami; nareszcie i wiązka zgromadzona przez Hejwarda usunęła się trochę i z boku zabłysła szczelina. Kora w śmiertelnym przestrachu przytuliła siostrę, a Dunkan powstał szybko jak błyskawica. Potężny okrzyk w tej chwili wychodzący widocznie z przyległej pieczary oznajmił że Huronowie ją odkryli i cała tłuszcza wbiegła do niej, albo przynajmniej zgromadziła się u wchodu.
Ponieważ nie zbyt wielka odległość dzieliła dwie jaskinie, major uważał za rzecz niepodobną, aby odkrywszy pierwszą, nie odkryto drugiej. Myśl ta rzuciła go w rozpacz: przyskoczył do zasłony i zbliżył oka do szpary otworzonej przypadkiem, chcąc zobaczyć gdzie się obracali dzicy.
Na sięgnienie ręką od niego stał Indyanin olbrzymiego wzrostu i głosem brzmiącym dawał, jak się zdawało, rozkazy innym. Nieco dalej mnóstwo Huronów z największą ścisłością przetrząsało wszystkie zakątki jaskini pierwszej. Krew z rany Dawida zafarbowała kilka gałązek na kupie szafranu gdzie przed chwilą leżał. Dzicy postrzegłszy to wydali okrzyk radości, podobny do zawycia całej psiarni, kiedy jeden gończy wpadnie na trop stracony. Zaraz przyskoczyli wszyscy i w nadziei że już znajdą nieprzyjaciela, oddawna będącego przedmiotem ich nienawiści i obawy, zaczęli rozgrzebywać gałęzie i dla uprzątnienia zawady wyrzucać je na przestrzeń dzielącą dwie pieczary. Jeden wojownik dzikiej i srogiej twarzy zbliżył się do wodza z garstką szafranowych gałęzi w ręku i rozprawiając żwawo z miną tryumfującą pokazał ma plamy krwi na nich; Hejward z częstego powtarzania: Długi karabin, domyślił się treści słów jego. Dziki rzuciwszy potém skrwawione gałęzie na kupę zasłaniającą wejście do drugiej pieczary, zakrył szczelinę. Dalsi idąc za jego przykładem zwalili na nię cały chrust wyniesiony z jaskini pierwszej, i tym sposobem mimowolnie przyczynili się do zabezpieczenia osób ukrytych w drugiej. Wątłość tej zapory stanowiła właśnie jej dzielność, każdy bowiem sądził że ktoś inny w czasie rozruchu zsunął tę kupę chrustu i nikt nie myślał jej roztrząsać.
W miarę jak zasłona rozpięta wewnątrz uchylała się przed co raz zsiadlejszém brzemieniem gałęzi narzucanych zewnątrz; Dunkan oddychał wolniej. Nie mogąc już wreszcie nic widzieć, powrócił znowu na swoje miejsce, skąd miał przed oczyma wyjwyjście na rzekę. Tymczasem zdawało się że Indyanie zaniechali dalszych poszukiwań: jedni po drugich wyszli z pieczary, udali się na miejsce gdzie pierwszy rozlegał się ich okrzyk, i wnet wycia żałosne oznajmiły że są już przy ciałach towarzyszy poległych w pierwszej wyprawie.
Ledwie dopiero major odważył się podnieść oczy na swoje towarzyszki; przez cały bowiem krótki przeciąg grożącego niebezpieczeństwa, lękał się aby niespokojność malująca się na jego twarz, nie zatrwożyła jeszcze bardziej przelęknionych dziewcząt.
— Już Odeszli Koro, — szepnął; — już wracają tam, skąd przyszli Alino; zostaliśmy ocaleni. Dziękujmy za to Niebu, które nas wybawiło ód nieprzyjaciół okrótnych.
— Dzięki więc Niebu! — zawołała Alina wyrywając się z rąk siostry i padając na kolana. — Najgorętsze dzięki Niebu, co tyle łez oszczędziło dobremu ojcu, co zachowało życie tak drogich dla mnie osób!
Kora więcej od siostry panująca nad sobą, z rozczuleniem patrzała na ten popęd mocnego wzruszenia, a Hejward pomyślał, że pobożność nigdy nie mogła przybrać uroczniejszej postaci. Oczy Aliny jaśniały ogniem wdzięczności, policzki odzyskały całą swą piękność; a z wymownych rysów twarzy można było poznać, że gotowała się głosem wyrazić uczucie przepełniające jej serce. Lecz zaledwo otworzyła usta, słowa jakby zamarły na nich, śmiertelna bladość twarz jej pokryła, oczy utkwiły się w jakiś przedmiot z osłupieniem przestrachu, ręce wzniesione do góry wyciągnęły się poziomie ku wyjściu na rzekę i wszystkie członki zadrżały gwałtownie. Hejward szybko rzuciwszy wzrok w kierunku jej ramion, postrzegł na drugiej stronie zatoki, płynącej wąwozem, jakiegoś człowieka, a wnet z dzikiej i srogiej jego twarzy poznał że to był wiarołomny przewodnik — Lis Chytry.
W okropnej chwili zadziwienia i przestrachu, przytomność nie opuściła majora. Wnosząc z obojętnej postawy Indyanina że jego oczy przyzwyczajone do światła nie przeniknęły ciemności panującej w jaskini, spodziewał się jeszcze ukryć z towarzyszkami w kącie ciemniejszym, gdzie siedział Dawid. Ale wyraz radości okrótnej, jaki w tejże chwili ukazał się na twarzy dzikiego, przekonał go, że wszystko za poźno, że już są odkryci.
Nie mogąc znieść tej miny zwierzęcego tryumfu, co mu tak straszną objawiała pewność, Hejward zapomniał na wszystko, i w zapale gniewu pragnąc tylko wydrzeć życie wiarołomnemu nieprzyjacielowi, strzelił do niego z pistoletu. Huk podobny do wybuchnienia wulkanu rozległ się w jaskini, Hejward nie mogąc nic widzieć za dymem przyskoczył do otworu, lecz już na tém miejscu gdzie był Magua nie postrzegł nikogo. Zdrajca o kilkanaście kroków dalej, schylony przemknął się mimo skały.
Głębokie milczenie powstało między Indyanami, na link ten, jak mniemali wychodzący z wnętrzności ziemi. Lecz skoro Lis wydał okrzyk przeciągły, i dla zbytku radości niezrozumiały prawie, towarzysze tłumném odpowiedzieli mu wyciem, skupili się znowu i wbiegli do wąwozu dzielącego dwie jaskinie, i nim Hejward ochłonął z pierwszego pomięszania, zwaliła się słaba zapora szafranowych gałęzi, dzicy wpadli do pieczary, chwycili cztery osoby w niej schronione i wyciągnęli je na wolne powietrze, miedzy całą zgraj? uradowanych Huronów.


ROZDZIAŁ X.

Sen nam noc całą nieskleił powieki,
Lecz jutro, jutro może pośniemy na wieki!
Szekspir.

Hejward przyszedłszy do siebie a pierwszego pomieszania, po tak nagłej zmianie losu, zaczął wyczytywać z twarzy i obejścia się zwycieżców czego się mu lękać lub spodziewać należało. Wbrew zwyczajowi dzikich, skorych zawsze do nadużycia odniesionej korzyści, szanowali oni nie tylko obie siostry i psalmistę, ale nawet majora; a chociaż jego mundur, nadewszyslko zaś szlify, mocnę sprawiały im pokusę i kilku sięgało już po nie łupieżną ręką w niewątpliwym zamiarze przywłaszczenia sobie, rozkaz jednak naczelnika surowym wyrzeczony tonem, pohamował ich natychmiast. Hejward wniósł zatém, że oszczędzano ich, do czasu przynajmniej, dla szczególnej jakiejś przyczyny.
Kiedy młodsi z pomiędzy dzikich, skupieni koło oficera, ciekawym i pożądliwym wzrokiem przypatrywali się jego mundurowi, w który każdemu z nich chciałoby się przystroić; tymczasem starsi i doświadczeńsi wojownicy znowu przetrząsali obie jaskinie i wszystkie rozpadliny skały, z niechęcią pokazującą widocznie, iż nie dość im było na odniesionym owocu zwycięstwa. Niemogąc znaleść ofiar najpożądańszych dla ich zemsty, powrócili nareszcie do swoich jeńców i opryskliwie zapytali złą francuszczyzną, gdzie się podział Długi Karabin. Hejward udał, że nie rozumie tego języka, a Dawid w istocie nie umiejąc po francuzku, nie miał potrzeby uciekać się do udawania. Zmordowany nakoniec natręctwem i ponieważ badania stawały się co raz natarczywsze i groźniejsze, lękając; się rozdrażnić barbarzyńców przez nadto uporczywe milczenie, major szukał oczyma Magui, chcąc niby użyć go za tłumacza.
Dziki ten postępowaniem swojém zupełnie różnił się od innych. Od czasu odkrycia czworga jeńców nie mięszał się on do niczego: kiedy jedni przetrząsali wyspę, drudzy otworzywszy tłomoczek psalmisty chciwie dzielili się znalezioną w nim ruchomością, on tak spokojnie, z tak wesołą twarzą stał o kilka kroków dalej, iż widocznie było, ze otrzymał wszystko, czego się po swej zdradzie spodziewał. Major spotkawszy złowrogie, chociaż spokojne wejrzenie swojego niegdyś przewodnika, ze wstrętem zrazu odwrócił oczy; ale wnet przypominając potrzebę hamowania swych uczuć, przezwyciężył siebie i odezwał się do niego:
— Lis Chytry jest tak wielkim wojownikiem, że zapewne nieodmówi wytłumaczyć bezbronnemu nieprzyjacielowi, czego chcą od niego zwycięzcy.
— Pytają oni u niego, gdzie jest strzelec, Co zna wszystkie manowce lasów, — odpowiedział Magua złą angielszczyzną, i przykładając rękę do ramienia przewiązanego gałęźmi szafranu; — Długi Karabin, — dodał i dzikim uśmiechem; — jego strzelba jest dobra i oko nigdy się nie zmruża, lecz równie jak mała strzelbeczka wodza białego, nie może wydrzeć życia Chytremu Lisowi.
— Lis nie tak mało jest mężny, — rzecze Hejward, — żeby myślał o ranie odniesionej na wojnie i wyrzucał to ręce, która ją zadała.
— Czy to wojna była natenczas, kiedy Indyanin zmordowany usiadł pod dębem posilać się swoim ziarnem? Kto napełnił lasy zaczajonymi nieprzyjaciółmi? Kto mu chciał schwytać ręce? Kto miał pokój na języku, a krew w sercu? Czy Magua mówił że własnemi rękami wykopał swą siekierę z ziemi?
Hejward nie śmiejąc tych zarzutów przeciw oskarżycielowi zwrócić i wymawiać mu że on sam knował zdradę; a razem mając sobie za poniżenie usprawiedliwiać się dla złagodzenia jego gniewu, milczał na to wszystko. Magua także nie okazał chęci do dalszych sporów i opierając się znowu o skałę, od której był oddalił się trochę, przybrał, tęż samą co miał pierwej obojętną postawę. Ale wołania: — Długi Karabin, — — powtórzyły się zaraz, skoro niecierpliwi dzicy postrzegli, że się ta krótka rozmowa skończyła.
— Słyszysz, — rzecze Magua od niechcenia, — Huronowie pragną krwi Długiego Karabina, albo ją — wytoczą tym, co go ukrywają.
— Niemasz go tutaj, — odpowiedział major, — uszedł dalej niż Oni dosięgnąć mogą.
Magua uśmiechnął się wzgardliwie.
— Człowiek biały, — rzecze, — sądzi umierając że już będzie spokojny; ale czerwony umie dręczyć nawet duch swojego nieprzyjaciela. Gdzie jest jego ciało? Pokaż Huronom jego głowę.
— Wszakże mówiłem że on nie poległ, że uszedł.
— Czy on jest ptakiem, któremu dosyć rozwinąć skrzydła? — zapytał Indyanin z niedowierzaniem wstrząsając głową; — albo rybą, która może pływać nie widząc słońca? Wódz biały czyta swoje książki i sądzi że Huronowie nie mają rozumu.
— Długi Karabin, może pływać chociaż nie jest rybą. Wystrzeliwszy ostatni nabój prochu rzucił się do rzeki, i kiedy oczy Huronów mgłą zakryte były, woda uniosła go daleko.
— I czemuż wódz biały nie uczynił tego? Czy jest kamieniem tonącym na dno, albo czy jego włosy parzą mu głowę?
— Gdyby twój towarzysz z głębi tej przepaści mógł przemówić do ciebie, dowiedziałbyś się że nie jestem kamieniem, który lada ręka popchnąć mole; ale biali mają tego za nikczemnika kto opuszcza kobiety, — odpowiedział major, sądząc ii mu należało użyć tej szumnej mowy, co zawsze u dzikich na podziwienie zasługuje.
Magua zamruczał pod nosem kilka słów niezrozumiałych i rzekł potém:
— A Delawary czy też umieją pływać tak dobrze, jak skradać się poza krzakach? Gdzie jest Wąż Wielki?
— Uszedł podobnież za pomocą bystrej Wody.
— A Jeleń Rączy? nie widzę go tutaj.
— Nie wiem o kim to mówisz, — rzecze major, chcąc zyskać cokolwiek czasu.
— Unkas, — rzecze Magua wymawiając to imie Delawarskie z większą trudnością niż słowa angielskie. — Bounding-Elk, przezwał człowiek biały młodego Moliikana.
— Niemogliśmy się zrozumieć, — odpowiedział Hejward; bo elk znaczy łoś, jak deer daniel, a jelenia nazywamy stag.
— Tak, tak, — rzecze Indyanin swoim językiem i niby sam do siebie; — twarze blade są to gadatliwe baby; człowiek czerwony samym dźwiękiem głosu wyraża wszystko, a u nich na jednę rzecz mnóstwo jest nazwisk. Obróciwszy się potém do majora, znowu odezwał się złą angielszczyzną. — Daniel jest rączy, ale słaby; łoś i jeleń są rącze, ale mocne: otoż syn Wielkiego Węza jest Jeleniem Rączym. Czy on przez rzekę wskoczył do lasu?
— Jeżeli mówisz o synu Mohikana — odpowiedział Hejward; — uszedł on podobnież jak ojciec i Długi Karabin, powierzając się pędowi wody.
Ponieważ w takim sposobie ucieczki, dla Indyanina nie było nic niepodobnego do prawdy, Magua nie powątpiewał dłużej; owszem uwierzył słowom majora z łatwością, pokazującą iż nie wiele dbał o pojmanie tych trzech zbiegów. Ale inni Huronowie widocznie nie tak myślili w tej mierze.
Czekali oni końca rozmowy z cierpliwością odznaczającą dzikich, lecz skoro postrzegli że już obie strony zamilkły, wszyscy zwrócili oczy na Maguę, wyrazistym tym sposobem zapytując go co słyszał. Indyanin wskazał ręką na rzekę, i w kilku słowach opowiedział, gdzie się podziały przedmioty ich zemsty.
Kiedy wiadomość ta stała się powszechną, dzicy wściekając się ze złości, ze spodziewane ofiary rąk ich uszły, zawyli okropnie. Jedni biegali jak szaleni bijąc rękami powietrze, drudzy plwali w rzekę, niby karząc ją za to, ze pomogła uciec zwyciężonym, a zwycięzcom prawną wydarła zdobycz; inni nie mniej straszni, ponuro spoglądali na jeńców będących w ich mocy i zdawało się, że jeżeli nie posuwają się do gwałtownych kroków, czynią to tylko przez nałog powściągania swych namiętności; lecz nakoniec znaleźli się i tacy co do niemych pogróżek, przyłączyli straszliwe giesta. Jeden rozjuszony Huron chwycił śliczne włosy ulatujące po szyi Aliny, a drugi zaczął wywijać nożem koło jej głowy, jakby chcąc pokazać w jak szkaradny sposób, zostanie pozbawiona tej pięknej ozdoby.
Młody major nie mógł znieść tak okrótnego widoku i chociaż miał ręce związane chciał rzucić się na barbarzyńców; lecz w tejże chwili poczuł na ramieniu ciężką rękę Indyjskiego wodza, i przekonany że bezsilna gwałtowność bardziejby tylko rozjątrzyła zapaleńców, ulegając konieczności starał się pokrzepić nieszczęśliwe towarzyszki zapewnieniem, ze dzicy zawsze mają zwyczaj przerażać pogróżkami, których spełnić nie myślą.
Pocieszające te słowa wszakże miały tylko na celu uspokojenie sióstr zlęknionych, sam zaś Hejward nie łudził się w tej mierze. Wiedział on dobrze, żę władza Indyjskiego wodza, opierała się na bardzo Wątłej podstawie, na jego sile osobistej raczej, niżeli na jakich pobudkach umysłowych; a za tém o stopniu niebezpieczeństwa wnosić należało z liczby otaczających go istot dzikich. Rozkaz naczelnika mógł bydź złamany w tejże chwili, kiedyby któremu zapaleńcowi przyszło do głowy, cieniom krewnego lub przyjaciela posłać ofiarę. Mimo więc całą wytrwałość i odwagę zamierało serce Hejwarda, skoro który z drapieżnych nieprzyjaciół zbliżał się do dwóch sióstr nieszczęśliwych, albo choć tylko zwracał ponure spójrzenie na te istoty, nie zdolne odeprzeć najmniejszego gwałtu.
Obawa jego uśmierzyła się jednak, kiedy zobaczył, że wódz w celu niby narady wojennej przywołuje wojowników do siebie. Rozprawiano nie długo, nie wielu występowało mówców, i jak się zdawało, jednomyślne zaszło postanowienie. Ponieważ mówiący często wskazywali rękoma w stronę gdzie leżał oboz Weba, Hejward mógł się domyślać, ze lękali się napada wojsk angielskich. Ta też zapewne uwaga przyśpieszyła ich postanowienie i wielki rozruch sprawiła między nimi.
Podczas krótkiej namowy Huronów, major zastanawiając się nad tém, jakim sposobem wylądowali na wyspę, nie mógł dosyć wydziwić się ich roztropności.
Powiedzieliśmy już, że u podnoża skały składającej połowię wysepki, zatrzymało się kilka drzew niesionych wodą. Obrali oni to miejsce do wyjścia na brzeg, zapewne dla tego, iż nie odważali się płynąć przeciw bystremu pędowi dwóch wodospadów połączonych niżej. Przeniósłszy więc łódkę lasem aż za kataraktę, złożyli w niej broń i amunicyą, dwaj najwprawniejsi dzicy wsiedli do niej z wodzem, a inni wpław poszli za nimi. Tym sposobem przybili do brzegu w miejscu, gdzie nieszczęśliwie skończyła się pierwsza wyprawa ich towarzyszów. Nie można było wątpić, że takim przypłynęli porządkiem, ponieważ, takim odpłynąć zamierzali. Przeniesiono czółno lądem z jednego końca wyspy na drugi i zepchnięto je na wodę przy skalistej płaszczyznie, gdzie strzelec swoich towarzyszów wysadzał.
Hejward widząc że wszelkie przekładania na nicby się nie przydały, a opór był niepodobny, dał przykład uległości potrzebie, wstępując do łódki natychmiast skoro mu kazano. Obie siostry i Dawid Gamma weszli za nim, a potem usiadł sternik, inni zaś dzicy rzucili się wpław przez rzekę. Huronowie nie wiedzieli o mieliznach, ani o skałach ukrytych pod wodą; ale nie byli to tak mało wyćwiczeni żeglarze, żeby nieznali się na znakach wydających te miejsca, lub popełnili błąd jakikolwiek. Wątła barka zatém bez żadnego przypadku leciała a biegiem bystrej wody i za kilka minut jeńcy wysiedli na południowym brzegu rzeki, prawie wprost przeciw tego miejsca, gdzie wsiadali przeszłego wieczoru.
Indyanie złożyli tu znowu nie dłuższą od pierwszej naradę, a tymczasem kilku dzikich poszło po konie, których rżenie przyczyniło się zapewne do odkrycia ich panów. Cała banda rozdzieliła się potém na dwoje. Wódz siadł na majorowskiego konia i z większą częścią ludzi przebywszy rzekę zniknął w lesie, a sześciu dzikich pod naczelnictwem Chytrego Lisa zostało przy jeńcach. Ten zwrót niespodziany, nową niespokojnością nabawił Hejwarda.
Z niesłychanego umiarkowania dzikich wnosił on dotąd, że zachowują ich dla wydania Montkalmowi, i ponieważ wyobraźnia dotkniętych nieszczęściem rzadko kiedy usypia, mianowicie gdy ją choć najsłabsza obudzą nadzieja, roił nawet, że Jenerał francuzki mógł rachować wcześnie, iż małość ojcowska skłoni Munra do odstąpienia powinności względem Króla. Chociaż bowiem Montkalm uchodził za człowieka śmiałego w przedsięwzięciach i pełnego odwagi, znano go także z tej strony, że łatwo puszczał się na owe wybiegi polityczne, nie zawsze zgodne z zasadami moralności, które natenczas powszechnie plamiły dyplomacyą europejską.
Ale ostatni postępek Huronów zniweczył wszystkie wysilone domysły majora. Kiedy wódz ze swoim oddziałem udał się ku Horykanowi, rzecz prawie widoczna była, iż pozostali mieli ich prowadzić jako niewolników w głąb pustyń. Gotów poświęcić wszystko byleby wyjść z tej niepewności morderczej, i chcąc sprobować czyliby nareszcie pieniędzmi nie potrafił dokazać czego, przezwyciężył w sobie wstręt do mówienia z dawniejszym swoim przewodnikiem, co teraz przyjął ton i minę człowieka mającego prawo rozkazywać innym, i rzekł do niego z takim pozorem zaufania, jaki zdołał wymodz na sobie.
— Chciałbym żeby Magua wysłuchał słów moich, które tylko tak wielkiemu wodzowi godzi się słyszeć.
Indyanin obrócił się do majora, spójrzał wzgardliwie i odpowiedział:
— Mów, drzewa nie mają uszu.
— Ale Huronowie nie są pozbawieni słuchu, a słowa przyzwoite dla uszu wielkiego człowieka, mogłyby zawrócić głowy wojownikom młodym. Jeżeli Magua nie chce słuchać, oficer królewski potrafi milczeć.
Dziki powiedziawszy coś od niechcenia swoim towarzyszóm, niezgrabnie zajmującym się siodłaniem koni dla kobiet, oddalił się od nich na kilka kroków i nieznaczném skinieniem przywołał Hejwarda.
— Mów teraz, — rzecze, — jeżeli tylko słów twoich Chytry Lis słuchać powinien.
— Chytry Lis pokazał że jest godzien zaszczytnego przezwiska, jakie dali mu jego ojcowie kanadyjscy, — rzecze major. — Poznaję teraz roztropność jego postępowania, widzę ile uczynił dla nas i niezapomnę o tém, kiedy godzina nagrody przyjdzie. Tak, Lis pokazał że nie tylko jest wielkim wojownikiem w bitwach, wielkim wodzem w radzie, ale nadto ze umie oszukiwać nieprzyjaciół.
— I cóż Lis uczynił? ozięble zapytał Indyanin.
— Co uczynił! — odpowie Hejward, — widział on, ze lasy były pełne nieprzyjaciół, ze nie mógł ominąć zasadzek i dla uniknienia ich zbłądził niby, a potém chcąc odzyskać zaufanie rodaków, którzy go niegdyś skrzywdzili, którzy go jak psa ze swych wigwamów wygnali, udał ze powraca do nich. My zaś poznawszy jaki był jego zamiar, czyliżeśmy mu nie pomagali, postępując w ten sposób, aby Huronóm pokazać, że człowiek biały swojego przyjaciela Lisa miał za nieprzyjaciela? Nie prawdaż to wszystko? A kiedy Lis swoją roztropnością zamykał oczy i zatykał uszy Huronóm, czyliż nie chciał żeby oni zapomnieli o tém, ze mu niegdyś wyrządzili obelgę i zmusili do Mohawków uciekać? Potém zaś, czy nie namówił ich żeby głupcy poszli ku północy, a jego ze swojemi jeńcami zostawili na południowym brzegu? Czyli i nie myśli on teraz wrócić nazad i odprowadzić córki bogatemu Szkotowi z siwą głową? Tak, tak, Magua, poznałem ja to wszystko i myśliłem już czémby nagrodzić taką roztropność i uczciwość. Dowódzca Wiiliam Henryka znajdzie się wspaniale, jak na takiego wodza i za taką usługę przystoi. Cynowy medal na szyi Magui zamieni się w złoty; w rożku jego zawsze będzie pełno prochu, a w kieszeni tyle dolarów, ile kamyków na brzegach Horykanu. Daniele same przyjdą lizać mu ręce, kiedy poznają że dostał strzelbę tak długą, iż od niej ujść nie można. Co do mnie zaś, nie wiem jakby przewyższyć hojność Szkota, ale ja... wiem już... ja...
— Cóż uczyni młody wódz, przybyły z krain gdzie słońce najgoręcej dopieka? — zapytał Indyanin, gdy się Hejward zaciął, chcąc zakończyć swoje wyliczenie tém, co najmocniejszy obudzą chciwość w ludach dzikich.
— Wytoczy on przed wigwamem Magui rzekę wody ognistej, tak nie wysychający nigdy jak ta, co tu przed jego oczyma płynie, aby serce wielkiego wodza było lżejsze niż piórko kolibra, i oddech milszy niż zapach kwiatów najwonniejszych.
Magua w najgłębszém milczeniu słuchał zręcznej i ujmującej przemowy Dunkana, a ten dla mocniejszego wrażenia tłumaczył się powoli. Kiedy powiedział, jakiego domyśla się podstępu ze strony Indyanina przeciw własnemu jego pokoleniu, przybrał on na się powierzchowność ostrożnej powagi. Kiedy uczynił wzmiankę o krzywdach, które uważał za powód do wydalenia się Hurona z jego narodu, postrzegł w oczach Magui zaiskrzenie tak gwałtownego gniewu, iż widocznie mógł poznać że dotknął najczulszej żyłki; a gdy zaczął rozwodzić się nad tém, czém chciał podobnie obudzić chciwość jak rozdrażnił zemstę, pozyskał przynajmniej pilną uwagę słuchacza. Chociaż Lis zadając ostatnie pytanie utrzymał całą spokojność i godność Indyanina, z twarzy jego można było wyczytać jednak, że się mocno zastanawiał, co ma odpowiedzieć na całą przemowę majora.
Po kilku chwilach milczenia, Huron podniósł rękę do ramienia obwiązanego szafranem i rzekł z uczuciem:
— Przyjaciele czy robią takie znaki?
— Gdyby Długi Karabin tę ranę nieprzyjacielowi zadał, byłaźby ona tak lekka?
— Czy Delawarowie dla tego czołgają się między krzakami jak węże, żeby tych, co kochają, zatruwać swym jadem?
— Wąż Wielki dałżeby się słyszeć uszóm, gdyby chciał je uczynić głuchemi?
— Wódz biały czy kiedykolwiek używa prochu przeciw tym, co za swych braci uważa
— A chybiaż On kiedykolwiek, jeżeli doprawdy chce zabić?
Po tych pytaniach spiesznie oddawanych nawzajem, znowu nastąpiło krótkie milczenie. Dunkan sądząc że się Indyanin Wahał, dla dokonania zwycięztwa zaczął powtarzać wszystkie obietnice nagrody, lecz Magua przerwał mu mocnem skinieniem ręki.
— Dość tego, dość, — rzecze, — Lis mądrym jest wodzem, zobaczysz, co uczyni. Idź teraz i trzymaj zamkniętą gębę; kiedy Magua przemówi, wtenczas mu odpowiesz.
Hejward uważając że Indyanin nie spokojnie poglądał na swoich towarzyszów, oddalił się natychmiast, żeby nie bydź posądzonym o tajemne porozumienia a ich Wodzem. Magua zbliżył się do koni, okazał że kontent z przygotowań, jakie jego towarzysze poczynili i dał znak majorowi, żeby pomógł kobiétóm powsiadać na koń; wtenczas bowiem tylko raczył przemawiać po angielsku, kiedy tego wymagała ważna i nieodbita potrzeba. Gdy więc nie było już, żadnej pozornej przyczyny do zwłoki, Dunkan chcąc nie chcąc, musiał wypełnić dany mu rozkaz i starał się tylko pocieszyć nieszczęśliwe towarzyszki, opowiadając pocichu i krótko, jaki miał powód do nowych nadziei. Pocieszenie to bardzo było potrzebne obu siostrom, gdyż drżące i przerażone nie śmiały podnieść oczu, żeby nie spotkać dzikiego wzroku pana ich losu. Ponieważ koń majora i klacz Dawida poszły z pierwszym oddziałem Indyan, obadwa zatém musieli iść piechotą; lecz Dunkan rad nawet był z tego, sądząc że to uczyni podróż mniej śpieszną; ciągle oglądał się bowiem w próżnej nadziei usłyszenia w lesie nadchodzącej z twierdzy Edwarda pomocy.
Kiedy już wszystko było gotowe, Magua kazał ruszyć i znowu jako przewodnik poszedł naprzód, Dawid szedł za nim: zawrót głowy już, go opuścił zupełnie, rana mniej mu dolegała iż zdawało się że znał zupełnie smutne swe położenie. Dwie siostry jechały za Dawidem, major nie odstępował ich na krok, a na ostatku szli Indyanie ciągle czujni i ostróżni.
Tak odbywali podróż w milczeniu, kiedy niekiedy tylko major odzywał się pocieszając swe towarzyszki, a Dawid czasem przez pobożne wykrzyknienia wynurzał gorycz swoich myśli i korne podanie się woli Najwyższego. Ponieważ jadąc ciągle na południe, w prostym kierunku oddalali się od twierdzy William Henryka, łatwo było przekonać się, że Magua zgoła nie odmienił swojego zamiaru; lecz Hejward niechciał sobie przypuścić do głowy, żeby dziki oparł się ponętom obiecanych mu darów, i spuszczał się na to, iż nieraz wsteczna na pozór droga, prosto prowadzi, do celu, chytrego Indyanina.
Już ujechali wiele mil puszczy, jak się zdawało niemającej końca, a nic jeszcze nie zapowiadało kresu podróży. Major często poglądał na słońce, co nad ich głowami złociło gałęzie sosen i wzdychał, żeby czém prędzej polityka Magui pozwoliła im zwrócić się na drogę odpowiedniejszą jego nadziejom. Nakoniec wniósł sobie, że chytry In* dyanin nie mogąc wyminąć wojsk Montkalma posuwających się ku północy, postanowił udać się do powszechnie znajomej nadgranicznej osady, gdzie mieszkał właściciel jej oficer znakomity, mający szczególniejsze zachowanie u sześciu narodów. W istocie wolał bydź oddany w ręce sir Williama Dżonsona, niż dla obminienia wojsk francuskich zwiedzić pustynie Kanady, ale żeby dostać się do niego trzeba było jeszcze wiele mil iść przez lasy, a każdy krok oddalał go od placu wojny i stanowiska, gdzie jego honor i powinność wzywały.
Kora tylko pamiętała o tém, co strzelec rozstając się z nimi zalecał, i wieje razy podała się jej zręczność, wyciągała rękę żeby złamać gałązkę. Ale domyślna baczność Indyan czyniła wypełnienie tego zamiaru równie trudném, jak niebezpieczném. Spotykając zawsze groźny wzrok ponurych strażników, dla odwrócenia podejrzeń musiała zmyślać, ze niby w przestrachu chciała tylko zasłonić się od gałęzi. Jeden raz wszakże udało się jej złamać latorośl sumaku i w tej że chwili przyszła jej myśl dla wyraźniejszego śladu upuścić rękawiczkę. Wybieg ten nie uszedł baczności najbliższego Hurona; podniósł on i oddał jej rękawiczkę, połamał i pokruszył kilka gałęzi w krzaka sumakowym, jakby chcąc pokazać że dzikie źwierzę przebiegało tędy, a potém wskazał ręką na swój tomahawk z tak dobitném spójrzeniem, iż Kora zupełnie straciła chęć zostawiania po sobie znaków przechodu.
Ślady kopyt zostawały wprawdzie, ale ponieważ obie gromady Huronów prowadziły po parę koni, to bardziej mogło w błąd wprawić, niżeli oświecić śpieszących na pomoc.
Hejward nieraz chciał zawołać na przewodnika i znowu go nakłaniać, lecz ponura i zimna twarz dzikiego zawsze mu odbierała odwagę. Przez całą drogę Magua nie przemówił ani słowa, zaledwo nawet dwa lub trzy razy obejrzał się na idących za nim. Patrząc tylko na słońce, albo może radząc się tych znaków, co samym dzikim są wiadome, szedł bez zastanowienia, bez namysłu i prawie w kierunku prostym przez ogromne lasy, przecięte mnóstwem dolin, wzgórków, rzek i strumieni. Czy ścieżka była ubita, czy ledwo znaczna, czy nakoniec ginęła zupełnie, ruszał równie prędkim i pewnym krokiem. Zdawało się nawet że był nie podległy zmordowaniu: ilekroć podróżni podnieśli oczy, zawsze widzieli go pomiędzy pniami sosen idącego swobodnie z głową zadartą do góry. Pióro zdobiące wierzchołek jego włosów, ulatywało ciągle z pędem powietrza, prędkim wzruszonego biegiem.
Spieszne to dążenie nie było jednak bez kresu. Magua przebywszy nie wielką dolinę zaczął wstępować na górę nie zbyt wysoką, ale tak stromą, Że dwie siostry nie mogły wjechać za nim i musiały pozsiadać z koni. Kiedy dostały się na spłaszczony wierzchołek, gdzie rosło kilka drzew ogromnych, Magua już pod jedném z nich leżąc wyciągniony używał wypoczynku, dla całej gromady pożądanego niezmiernie.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




  1. Dodano przez Wikiźródła
  2. A glade.
  3. Mile angielskie mało co większe ed wiórst rossyjskich.
  4. Maczuga.
  5. Dzicy Amerykanie mają barbarzyński zwyczaj obdzierać włosy razem ze skóry, zabitym lub rozzbrojonym w czasie potyczki.
  6. Obuwie nakształt chodaków robione ze skór zwierzęcych.
  7. Wódkę, gorzałkę.
  8. Wigwamy, mieszkania dzikich.
  9. W mowie Indyan zmiana głosu najwięcej nadaje znaczenia wyrazom.
    (Nota autora).
  10. ob. Zoologiją Jarockiego.
  11. W Kanadzie mówiono po francusku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.