Przejdź do zawartości

Oliwer Twist/Tom II/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Oliwer Twist
Pochodzenie Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego
Data wyd. 1845
Druk Breikopf i Hartel
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Oliver Twist
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

O tém szczęśliwém życiu, jakie Oliwer pośród swych przyjaciół pędził.

Cierpienia Oliwera były liczne i niemałe.
Prócz złamania ręki, które już samo dla siebie jest boleśne i długo trwające, wilgoć i zimno, na które był wystawiony, sprowadziło na niego gorączkę, dręczącą i trawiącą go przez kilka tygodni, i opóźniającą jego zupełne wyzdrowienie.
Nakoniec jednak powoli się mu polepszać zaczęło, a on z czasem tyle sił nabrał, iż niekiedy, przy zdarzonéj sposobności, w kilku tkliwych wyrazach z łzami w oku mógł oświadczyć, jak głęboko dobroć obu miłych i dobrotliwych pań czuje, i jak szczerze sobie tego życzy, aby ta chwila jak najprędzéj nadeszła, w któréjby, będąc zupełnie zdrowym, wdzięczność swoję czynem jakim mógł okazać; czynem, choćby najmniejszym, byle tylko przez to miłość i wdzięczność w sercu jego tlejącą mógł okazać; byle tylko przez to mógł dowieść, iż litość ich i dobrotliwość nie jest daremnie wyrzucona, a ten biedny chłopczyna, którego z nędzy i od śmierci pewnéj wybawili, niczego tak gorąco nie pragnie, jak sposobności usłużenia im z całego serca swojego.
— Biedny chłopczyna! — rzekła Rózia pewnego dnia, kiedy Oliwer jeszcze mocno osłabiony, wdzięczność swoję za jéj troskliwość i dobroć serca w słowa ubrać usiłował, które, lubo z serca pochodząc, słabo tylko przez jego usta wybladłe, drżące, przechodziły. — Bądź spokojnym;.... nie jedna ci się sposobność nastręczy usłużenia nam, jeżeli szczerą chęć będziesz miał do tego. Pojedziemy wkrótce na wieś, a ciocia sobie życzy, abyś nam towarzyszył. Spokój tego ustronia, powietrze czyste, i wszystkie owe piękności i rozkosze, które wiosna na ziemię zlewa, wpływ jak najzbawienniejszy na ciebie wywrą, tak że w krótkim czasie zupełnie do siebie przyjdziesz, a my cię wtedy na tysiączne sposoby użyć będziemy mogli, byleś tylko tyle sił nabrał, abyś mógł znieść wszelkie trudy.
— Trudy! — zawołał Oliwer; — ach, droga panno! jakżeżbym był szczęśliwym,...... ile bym dał za to, abym pani mógł w czém usłużyć,.. gdybym ci najmniejszą przyjemność mógł zrobić, polewając kwiaty, karmiąc i pielęgnując twe ptaszęta,.. lub też biegając przez cały dzień za twemi posełkami, bym ci czémkolwiek bądź najmniejszą przynajmniéj uciechę mógł sprawić?
— Ty za to nic dać nie będziesz potrzebował, — rzekła panna Maylie ze słodkim uśmiechem, — powiedziałam ci już bowiem, iż cię na tysiączne sposoby będziemy użyć mogli, a jeżeli tylko połowę tych trudów sobie zadać zechcesz, aby się nam przypodobać, o którycheś przed chwilą mówił, to mię mocno uszczęśliwisz.
— Uszczęśliwię, panno! — zawołał chłopczyna; — ach jakżeż panna jesteś łaskawą?
— Tak jest, uszczęśliwisz,.... i to bardziéj jeszcze jak sobie wyobrażasz i ja ci powiedzieć mogę, — odpowiedziała dziewczyna. — Już ta myśl sama, że moja zacna i dobra ciotunia kogoś z takiéj nędzy wybawiła, jaką nam ty opisałeś, byłaby rozkoszą niewypowiedzianą dla mnie. Lecz gdybym się jeszcze przytém tém przekonaniem cieszyć mogła, iż osoba, z którą się z taką dobrotliwością i litością obeszła, wdzięcznością szczerą, a zatém i serdeczném przywiązaniem jéj się wywięzuje, byłoby to radością daleko większą dla mnie, jak sobie wyobrazić jesteś w stanie. Czyś mię pojął?
Dodała, spoglądając uważnie na Oliwera oblicze zamyślone.
— Ach panno! pojąłem bardzo dobrze, — pośpieszył Oliwer z odpowiedzą, — lecz i o tém téj chwili rozmyślałem, że teraz już niewdzięczny jestem.
— A to komu? — zapytała dziewczyna.
— Owemu dobrotliwemu staruszkowi, i jego poczciwéj staréj gospodyni, którzy z taką troskliwością i pieczołowitością koło mnie chodzili, — odpowiedział Oliwer; — ach, żeby oni wiedzieli, jak teraz jestem szczęśliwy, toby się z tego mocno cieszyli,...... jestem przekonany!
— I ja jestem o tém przekonana, — potwierdziła Oliwera dobrodziejka; — a pan Losberne był tak dobrym i przed chwilą nam przyobiecał, że cię do nich zawiezie, jeżeli do siebie tak dalece przyjdziesz, iż ci podróż zaszkodzić nie będzie mogła.
— Ach, czy tylko prawda, droga panno! — zawołał Oliwer, a oblicze jego radością zajaśniało. — Ja niewiem, co z radości uczynię, jeżeli twarze ich miłe i przychylne znowu zobaczę!
Niezadługo Oliwer o tyle do zdrowia przyszedł, iż mu podobna podróż więcéj zaszkodzić nie mogła, a pewnego poranku pan Losberne usiadł z nim w małym powozie, należącym do pani Maylie, który się z nimi do Londynu puścił. Gdy się do Chertsej Bridge zbliżyli, Oliwer zbladł okropnie i na głos wykrzyknął.
— Cóż ci to jest, chłopcze? — zawołał lekarz popędliwie, jak za zwyczaj. — Czyś może co widział?... co słyszał?.... co uczuł?.... ha! co!
— Ach panie! — zawołał Oliwer, wskazując z powozu na dom. — Ten dom oto!
— No i cóż ten dom znaczy?..... Hola! stój! stój!.... zatrzymaj się tutaj! — wrzasnął lekarz. — Cóż ten dom znaczy, co?.... mów, chłopcze,.... mów!
— Złodzieje mię do tego domu zaprowadzili! — szepnął Oliwer.
— Tam do djabła! — zawołał lekarz. — Hola! prędzéj! otwórz drzwiczki!
Nim jednak woźnica ze swego kozła zejść i do drzwiczek dójść zdołał, on już z powozu wyskoczył, do spustoszałego domu dopadł i zaczął się do niego jak szalony dobijać.
— Hola! kto tam? — zapytał mały, brzydki, garbaty mężczyzna, otworzywszy drzwi tak nagle, iż lekarz omal do sieni nie wpadł jak długi, straciwszy równowagę przez swoje ostatnie i silne do nich uderzenie. — Czego chcecie?
— Czego chcemy? — zawołał lekarz, chwyciwszy go bez wszelkich zachodów, bez wszelkiego namysłu za kołnierz. — Czego chcemy?.... Wiele chcemy, złodzieje! rabusie!
— A może jeszcze i zbójcy, jeżeli mię natychmiast niepuścisz, — odpowiedział garbus ozięble. — Czy mię rozumiesz?
— Rozumiem cię, rozumiem, — odparł lekarz i wstrząsnął nim silnie. — Mów zaraz, gdzie jest,.... niech go piorun trzaśnie, że sobie jego nazwiska łotrowskiego przypomnieć niemogę,.... gdzie jest.... Sikes.... aha! gdzie jest Sikes, ty złodzieju?
Ten niedołęga spojrzał na niego z niewypowiedzianém zadziwieniem i oburzeniem, i uwolniwszy się zręcznie z rąk lekarza, wyzionął okropne przekleństwo i uskoczył do swéj izby.
Nim jednak drzwi za sobą zamknąć zdołał, lekarz wpadł już za nim do izby niewyrzekłszy ani słowa. Za jednym rzutem oka całą izbę zbadał; lecz nic a nic, czy to żywego czy nieżywego, żaden sprzęt, nawet i położenie szafki nieodpowiadało wcale opisowi Oliwera.
— A teraz mów, — ozwał się do niego garbus śmiało, który go dotąd z oka niespuszczał, — co to ma znaczyć, żeś z takim gwałtem wpadł do mego domu? Czy mię chcesz obrabować, albo może zabić?.... Mów, co to ma znaczyć?
— Czyś kiedy widział, aby ktoś chcąc kogo obrabować i zabić, w powozie i towarzystwie do niego zajeżdżał, ty śmieszny, stary wampirze! — zawołał drażliwy i popędliwy lekarz.
— Czegóż więc tutaj chcesz u mnie? — zapytał garbus z wrzaskiem. — Czy się raz z tąd wyniesiesz, mój panie, dopokądeś jeszcze cały, mówię ci?
— Ja się wtedy wyniesę, kiedy mi się będzie podobało, — odpowiedział Losberne, zaglądając do drugiéj izby, która podobnie jak i pierwsza, najmniejszego podobieństwa do opisania Oliwera niemiała. — Już ja cię jeszcze znajdę, mój przyjacielu!
— Bardzo dobrze! bardzo dobrze! — odparł kaleka z szyderskim uśmiechem. — Jeżeli mię kiedy potrzebować będziesz, to mię tutaj każdego czasu znajdziesz. Ja tu sam jeden w tym domu przez dwadzieścia pięć lat nie dla tego żyłem, aby ztąd przez ciebie być wypędzonym. Ty mi za to zapłacisz! poczekaj! ty mi za to zapłacisz!
To mówiąc ten mały, ułomny piekielnik zawył z wściekłości i skakał i tańczył koło niego, jak szalony ze złości.
— Głupio, bardzo głupio, — mruknął sobie lekarz pod nosem; — chłopiec musiał się pomylić. Oto masz! schowaj sobie do kieszeni i zamknij drzwi na powrót za sobą.
To rzekłszy rzucił złośliwemu garbusowi sztukę złota i powrócił do powozu.
Ów garbus mały szedł jednak ciągle za nim aż do drzwi od powozu, wrzeszcząc na całe gardło, i miotając przekleństwa najokropniejsze na niego przez całą drogę. Lecz gdy się Losberne odwrócił, aby do woźnicy przemówić, on zajrzał do powozu i na Oliwera takie bystre, złośliwe, a przytém tak wściekłe i zawzięte spojrzenie rzucił, iż Oliwer przez kilka miesięcy ani we śnie, ani na jawie z myśli sobie onego wybić nie zdołał.
Ten mały niedołęga przez cały czas przekleństw najokropniejszych miotać nie przestawał, dopokąd woźnica na powrót na koźle nie usiadł,...... a gdy już odjechali, on jeszcze stał wołając za nimi, tupając nogą o ziemię i targając sobie włosy w uniesieniu zapalczywości i niewypowiedzianego gniewu.
— Osieł wielki ze mnie! — rzekł nakoniec lekarz, po chwili długiéj milczenia; — czyś o tém już wiedział, Oliwerze?
— Nie, panie!
— A więc nie zapominajże o tém na drugi raz.
— Osieł ze mnie, osieł, i to wielki osieł,...... — ozwał się lekarz powtórnie po kilkuchwilowém milczeniu. — Gdyby to nawet było miejsce prawdziwe było, a ludzie w niém ci sami, których nam znaleść wypadało, cóżbym ja sam jeden mógł był zrobić? I gdybym miał był nawet kogoś do pomocy, nie mogę pojąć, cobym był mógł uczynić i do skutku przywieść, chyba żebym się sam był zdradził, i światu całemu pokazał, na jaki sposób głupi rzecz całą poprowadziłem i wszelką możliwość dalszego śledztwa zniszczyłem! To by się mi słusznie było stało! Ja się zawsze w nieprzyjemność jaką muszę wplątać, działając według pierwszego popędu mego serca, a to mię jeszcze dotąd niepoprawiło.
Cała rzecz była ta, że ten poczciwy lekarz w istocie nigdy w swojém życiu inaczéj, jak według pierwszego popędu swego serca nie postępował, a to jednak nie bardzo małą zaletą dla tych pobudek było, które nim kierowały, iż nietylko w żadne znaczne nieprzyjemności się nie wplątał, lub też jaka przykrość większa dla niego nigdy z nich nie wynikła, ale owszem najszczersze poszanowanie i szacunek u wszystkich sobie przez to uzyskał, którzy go tylko znali.
Mówiąc prawdę to przez kilka chwil nieco był markotnym, że mu się za pierwszą zaraz wycieczką, za pierwszą zaraz sposobnością pomyślną, która mu się nastręczyła, dowodów uzyskać niepowiodło, któremi by prawdziwość powieści Oliwera mógł był poprzyć i potwierdzić. Ale to wszystko w krótce przeminęło, a widząc, iż Oliwera odpowiedzi na jego pytanie ciągle były szczere, otwarte, bez wszelkiego przymusu, pomięszania, tak że niepodobna było jak poprzód tak i teraz im nieufać, postanowił sobie przeto najmniejszéj wątpliwości w jego wyznania niemieć, i ślepo w nie wierzyć.
Ponieważ Oliwer znał nazwisko téj ulicy, przy któréj Brownlow mieszkał, nakazano woźnicy nieco spieszniej jechać, a gdy powóz w to miejsce Oliwerowi tak miłe i drogie dojechał, serce mu tak mocno bić zaczęło, że zaledwie mógł oddechać.
— Powiedźże nam teraz, mój synu, który to dom jest? — zapytał Losberne.
— Ten, ten! — odpowiedział Oliwer, wskazując przez okienko od powozu. — Ten dom biały oto. Tylko żywo! tylko żywo! błagam cię o to, panie;.... mnie coś tak na sercu, jakbym umrzeć musiał; tak mię całego dreszcz zimny przejmuje.
— No, no! uspokój się tylko, uspokój! — zawołał poczciwy lekarz, klepiąc go po ramieniu. — W krótce ich wszystkich ujrzysz, a oni się z tego mocno cieszyć będą, że cię tak zdrowego i dobrze wyglądającego zobaczą.
— O, ja się tego spodziewam! — zawołał Oliwer. — Oni tak dobrotliwemi dla mnie byli; bardzo, bardzo dobremi i łaskawemi.
Powóz się daléj toczył. Nakoniec stanął. Nie, to nie był ten sam dom, do którego zmierzali. Jeszcze o jedne drzwi daléj. Podjechali tedy o kilka kroków jeszcze i zatrzymali się potém. Oliwer wyglądał przez drzwiczki od powozu z łzami szczęścia i radośnego oczekiwania w oku.
Niestety! Dom biały zastali próżny, opuszczony, a nadedrzwiami było przybite uwiadomienie:
Do wynajęcia!
— Zapukaj do domu podle! — zawołał Losberne, chwytając Oliwera za rękę. — Proszę mi powiedzieć, czyli niewiadomo, co się z panem Brownlow stało, który tutaj obok w tym białym domu mieszkał?
Sługa odpowiedział iż niewie, lecz się pójdzie zapytać. Niebawem wrócił i doniósł im, iż pan Brownlow wszystko wyprzedzał i przed sześciu tygodniami do Zachodnich Indyj wyjechał. Oliwer załamał ręce z boleści i rozpaczy i upadł bez sił na siedzenie w powozie.
— Czy gospodyni jego także z nim wyjechała? — zapytał Losberne po chwili milczenia i namysłu.
— Tak jest, panie, — odpowiedział sługa. — Stary pan Brownlow, jego gospodyni, i stary jego przyjaciel nawet, pan Grimwig, wszyscy się razem ztąd wynieśli i wyjechali.
— Wracajmy zatém do siebie, — zawołał Losberne na swego woźnicę, — i nie popasaj koni, dopokąd z tego przeklętego Londynu nie wyjedziemy.
— A do księgarza, drogi panie? — rzekł Oliwer. — Ja znam drogę do niego. Ach proszę, jedźmy, jedźmy do niego!
— Mój kochany synu, jużeśmy tego dnia dosyć zawodu w nadziejach naszych doznali! — odpowiedział lekarz; — na dzisiaj będzie tego dosyć dla nas obu. Gdybyśmy do twego księgarza pojechali, tobyśmy się z pewnością dowiedzieli, że albo umarł, albo mu się dom spalił, albo też gdzie uciekł. Nie, nie, jedźmy raczej prosto do siebie!
I stósownie do lekarza pierwszego, wewnętrznego popędu do domu powrócili.
Ten gorżki zawód wszelkich najsłodszych nadziei Oliwerowi pomimo to szczęście i błogość, jakiéj w położeniu swojém obecném używał, wiele cierpień i zgryzoty sprawiał, gdyż on przez długi czas podczas słabości swojéj tą myślą się pocieszał, co też pan Brownlow i pani Bedwin powiedzą, jeźli go zobaczą, i z jaką radością on im wtedy rozpowiadać będzie przez ile dni i nocy tak długich i przykrych on to jedynie miał na pamięci, że oni tyle dobrodziejstw mu świadczyli, i jak mocno i boleśnie on swoje rozłączenie przykre z nimi opłakiwał.
Równie i ta nadzieja, że się im będzie mógł nakoniec z wszystkiego wytłómaczyć i wyjaśnić, iż go przemocą schwycono i do Żyda zawleczono, utrzymywała go i dodawała mu wiele sił pośród najsroższych cierpień i dolegliwości. Dla tego i ta myśl teraz, iż tak daleko na zawsze wyjechali, biorąc z sobą to wyobrażenie niezachwiane, iż on jest oszustem, złodziejem,.... wyobrażenie, którego im nikt aż do śmierci może z głowy nie będzie mógł wybić,..... większem prawie ciężarem dla jego serca była, jak ono sił jeszcze miało.
Ta okoliczność niespowodowała jednak żadnéj zmiany w dobrotliwości i uczuciach jego dobroczyńców względem niego. Za dwa tygodnie, kiedy wiosna w całym swoim uroku, w całém bogactwie przyrody się rozwinęła, i każde drzewko, każda roślinka świeże liście i bujne kwiecie puszczała, zaczęli robić wszelkie przygotowania do opuszczenia domu w Chertsey na kilka miesięcy.
Srebro wszystko, które tak wielką ponętą dla Żyda się stało i chciwość jego obudziło, posłali do banku, dom cały opiece poczciwego Giles i drugiego jeszcze sługi powierzyli, i wyjechali potém na wieś w dość znacznéj odległości od tego miejsca, zabrawszy Oliwera ze sobą.
Któż zdoła piórem skreślić tę roskosz i uniesienie zachwycające, tę spokojność błogą umysłu i serca, któréj ten biedny, wątły chłopczyna w tém powietrzu wonném, balsamiczném, pośród tych zielonych pagórków, bujnych lasów i borów na wsi doznawał.
Któż to może powiedzieć, jaki pokój i błogość dusze tych wtedy ogarnia, którzy smutkiem, cierpieniami dręczeni, w miejscach ludnych, pełnych wrzawy, hałasu, mieszkając, własną świeżość sercom zwiędniałem otoczenia swojego udzielać są przyzwyczajeni, jeżeli się na wieś, na świeże, otwarte powietrze dostaną!
Ludzie, którzy w ludnych, hałaśnych ulicach całe swoje życie mieszkali, i nigdy żadnéj odmiany nie pragnęli;.... ludzie, u których przyzwyczajenie potrzebą niezbędną się stało, i z całém życiem ich zrosło, którzy każdą cegiełkę, każdy kamień prawie, znajdujący się na ich codziennéj drodze i stanowiący wązki zakres ich dziennych przechadzek, pokochali i do niego się przywiązali, — i ci ludzie nawet stęsknili w końcu za jedném przynajmniéj, choćby krótkiém spojrzeniem na lice przyrody, gdy im śmierć w oczy zajrzała;.. a jeźli od widowni swych trosk, cierpień i zabaw dawnych daleko uciekli, zdawało się im, iż nowego zupełnie życia nabierają, i wlekli się codziennie na miłe, zielone, kwieciste, słońcem opromienione miejsca, a na widok sam błękitu niebios, gór, równiny, dolin i lśniącéj wody takich uczuć błogich doznawali, że przeczucie szczęśliwości życia przyszłego w duszy ich zaświtało, i tutaj już zgon ich powolny osładzało; a gdy chwila ostatnia nadeszła, tak spokojnie kres swego życia zakończyli jak słońce, — którego zachodu przed parę godzinami jeszcze z okienka swojego z uśmiechem smętném i westchnieniem błogości na zwiędniałych ustach się przyglądali!
Myśli, uczucia, które widoki spokojne, sielskie w duszy naszéj pobudzają, nie należą do tego świata, ani też z jego troskami, dążeniami, żadnéj styczności nie mają.
Ich błogi wpływ uczy nas świeże splatać wieńce i stroić nimi groby tych, którycheśmy kochali, oczyszcza umysł i serce nasze z ziemskości, i pobudza do zapomnienia dawnéj nienawiści, gniewu i złości; krom tego wszystkiego pobudza jeszcze w duszy człowieka, chociażby umysł jego był przytępiony i do myślenia wcale nieprzyzwyczajony, pewne lubo niejasne przypomnienie, iż się myśli i uczucia podobne dawniéj już kiedyś miało, przez co się w nas myśli uroczyste o przyszłości dalekiéj, nadziemskiéj rodzą, i dumę i pychę tego świata pognębiają i tłumią.
Okolica, do któréj się na mieszkanie udali, była bardzo miła, przyjemna i piękna; a Oliwer, którego życie dotąd pośród brudnego tłumu, śród wrzawy, zgiełku i hałasu spłynęło, nowe zupełnie życie rozpoczynać się zdawał.
Róża, jaśmin rósł pod oknami tego wiejskiego mieszkania, bluszcz się wił i piął po drzewach i ścianach do góry, a kwiaty ogrodowe powietrze wonią najprzyjemniejszą napełniały. W pobliżu znajdował się cmętarz mały, na którym niewidać było wcale owych wysokich, niekształtnych nagrobków; był jednak pełen nizkich, skromnych mogił, pokrytych świeżą darniną i mchem, pod któremi starzy ludzie z wioski wiecznym snem złożeni spali.
W to miejsce Oliwer nieraz kroki swoje kierował, i błąkając się po niém, o owym grobie lichym, w którym matka jego spoczywała, rozmyślał, potém sobie nieraz na mogile któréj usiadł i łzy boleśne niespostrzeżony wylewał; lecz gdy oczy swoje na ciemny błękit nieba podniósł, niepamiętał już więcej o tém, iż ona w grobie leżała, i płakał nad nią ze smutkiem, lecz bez wszelkiéj boleści.
Był to czas bardzo piękny. Dnie były pogodne i ładne, a noc żadną obawą, żadną zgrozą lub trwogą serca jego nie przejmowała, gdyż się już więcéj lękać niepotrzebował, iż go do brudnego, haniebnego więzienia wtrącą, lub też w towarzystwie zbrodniarzy, ludzi zepsutych żyć zmuszą; same tylko szczęśliwe i przyjemne marzenia we śnie mu się pojawiały.
Codziennie rano chodził z odwiedzinami do staruszka z włosem srebrnym na głowie, który w pobliżu małego kościółka mieszkał, a ten go uczył lepiéj nieco czytać i pisać, i tak mile, tak przyjaźnie z nim rozmawiał, i tyle trudu, tyle pracy sobie z nim zadawał, że biedny chłopczyna sam niewiedział, co ma uczynić, aby się mu wdzięcznym okazać.
Potém się zwykle na przechadzkę z panią Maylie i Różą udawał, i przysłuchiwał ich rozmowom o różnych pięknych książkach, lub też przy nich usiadł w cieniu i tego pilnie słuchał, co Róża na głos czytała, a byłby się nigdy słuchać nieznudził, choćby Rózia tak długo była czytała, żeby już dla ciemności głosek więcéj niemożna było poznać. Potém dopiero do nauki się brał, aby się na dzień następny przysposobić i zadane ćwiczenia wyrobić, pracując pilnie w swoim pokoiku małym, na ogród wychodzącym, dopokąd wieczór nienadszedł, a obie opiekónki jego powtórnie na przechadzkę się niewybrały, i jego z sobą nie wzięły; wtedy to z największém upodobaniem temu się przysłuchiwał, co mówiły, i największéj rozkoszy doznawał, jeżeli im mógł uszczknąć i przynieść kwiateczek, którego pragnęły, lub też po coś pobiegnąć, czego w domu zapomniały.
Jeżeli się już zmierzchło, noc zapadła, a oni do domu z przechadzki powrócili, młoda dziewczyna usiadła zwykle do fortepianu, i zagrała jaką śpiewkę smętną, lub głosem miłym, dźwięcznym, jaką piosnkę starożytną zaśpiewała, których stara jéj ciotka z przyjemnością słuchała. O téj porze zwykle bez światła jeszcze w pokoju siedzieli, a Oliwer sobie wtedy siadał pod oknem, i słuchał tej miłéj muzyki, a łzy słodkiéj i tkliwéj radości po licach mu spływały.
Jeżeli zaś niedziela nadeszła, jakżeż ją teraz odmiennie tutaj przepędzał; tak jak jéj nigdy jeszcze w życiu swojém nieprzepędził,.... a przytém jak błogo! jak szczęśliwie! podobnie jak i wszystkie najpiękniejsze dnie swego życia!
Rano szedł sobie do małego kościółka, w którym u okien zielony liść szeleściał, ptaszki zewnątrz świegotały, śpiewały, a świeże, woniejące powietrze przez niskie drzwi się wciskało, i dom boży niby kadzidłem woniejącém napełniało.
Biedny lud tak się czysto, tak świeżo i schludnie ubierał, z taką czcią klęczał, tak szczerze i gorąco się modlił, że zgromadzenie jego w kościele raczéj przyjemnością, jak ciężącym obowiązkiem być się zdawało; a lubo głos i śpiew ich był nieco surowy, niewyrobiony, to wprawda, z serca jednak pochodził, a przeto i daleko przyjemniejszym był, — w uszach Oliwera przynajmniéj, — jak wszelki śpiew inny, który się mu kiedykolwiek po innych kościołach słyszeć zdarzyło.
Potém udawali się zwykle na przechadzkę i odwiedzali schludne czyste domki wieśniaków; wieczorem zaś Oliwer rozdział lub dwa z Biblii przeczytał, których się poprzód przez cały tydzień wyuczył, i przy tém zatrudnieniu daleko więcéj czuł dumy i radości, jak sam ksiądz, który je ludowi wykładać musiał.
Rano Oliwer wcześnie wstawał, bo już o szóstéj godzinie, i przebiegał pola, niwy, zwiedzał wszystkie krzaki dalekie i opłotki za kwiatami polnemi, które potém w wielkiéj ilości do domu przynosił, z największą starannością we wiązanki je układał, i jak mógł najpiękniéj stół do śniadania nimi zdobił.
I świeżéj trawki także dla ptaszków Rózi przynosił, którą Oliwer, — wyuczywszy się chodowania ptaków poprzód starannie pod przewodnictwem doświadczonego w téj mierze pisarza wioski, — klatki ich jak najpiękniéj przystrajał i barwił.
Gdy już ptaszki na cały dzień nakarmił, znalazło się zwykle jakie posłannictwo dla niego bardzo miłe, z pomocą do jakiego biednego człowieka we wsi; lub też zatrudnienie jakie w ogrodzie, koło kwiatów, do czego się Oliwer, — który się ogrodownictwa pod okiem tego samego mistrza, będącego oraz i ogrodnikiem z urzędu, nauczył, — z wielkim brał zapałem i szczerą ochotą, i tak długo pracował, dopokąd panna Rózia w ogrodzie się nie pojawiła, tysiącznych pochwał za wszystko, cokolwiek uczynił mu niedała, i swoim serdecznym, miłym uśmiechem wszelkie trudy hojnie mu niewynagrodziła.
Tak trzy miesiące przeminęło;.... trzy miesiące, któreby ludzie najszczęśliwsi do chwil najprzyjemniejszych swego życia policzyć mogli, w życiu zaś Oliwera, tylu nieszczęściami i dolegliwościami nękanego, szczęściem, roskoszą niebiańską nazwać się mogły.
Przy téj szlachetności najczystszéj, najszczerszéj, z jednéj strony, i przywiązaniu najgorętszém, najserdeczniejszém, najgłębszą wdzięcznością płonącém z drugiéj, dziwić się nie można, jeżeli po upływie tego krótkiego czasu Oliwer Twist zupełne zaufanie i przychylność staruszki i jéj siostrzenicy pozyskał, tak że nie tylko jako dziecko domu go uważano, ale i przywiązanie szczere tkliwego chłopczyny, miłością prawdziwą wywdzięczano.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.